Dzień dobry, sroko

Gdy jedna z nich umiera, kilka ptaków zbiera się wokół martwego osobnika, próbując go ocucić. Najpierw krzyczą, potem zapada cisza.

31.05.2021

Czyta się kilka minut

Adelaida, Australia, 2014 r. / TRENT PARKE / MAGNUM PHOTOS / FORUM
Adelaida, Australia, 2014 r. / TRENT PARKE / MAGNUM PHOTOS / FORUM

Pamięci Arkadiusza Szarańca

Bogu dzięki, że nie są większe, bo ludzkości groziłyby sceny rodem z »Parku Jurajskiego«. Gdyby sroki zdecydowały się na nas polować, mielibyśmy przechlapane. Dopadłyby nas wszędzie, bez problemu poradziłyby sobie nawet z otwieraniem drzwi za pomocą domofonu” – przekonywał mnie pewnego październikowego popołudnia przyrodnik i pisarz Arkadiusz Szaraniec.

Zerkając na coraz ciemniejsze, gęstniejące niebo, z którego pewna sroka zlatywała raz po raz wprost na mój balkon, tworzyliśmy scenariusz, przy którym dreszczowiec Hitchcocka o obracającej się przeciwko człowiekowi ptasiej naturze stawał się doprawdy bajką dla przedszkolaków. Sroka w tym czasie, po przejrzeniu mizernej zawartości donic, z których zwisały już tylko uschnięte łodygi polnych kwiatów, ochoczo rozdłubywała balkonowy tynk w kolorze wystygłego budyniu.

Jeśli grozę „Ptaków” Hitchcocka rozkręcała mewa, psująca fryzurę Melanie Daniels, nasz film mogłaby otwierać równie drapieżna scena inspirowana przypadkami jednej z udomowionych srok Xymeny Zaniewskiej, projektantki i scenografki. „Proszę sobie wyobrazić – budował napięcie Szaraniec – jak powoli drepcze przez otwarty salon, skradając się za meblami… Następnie ogląda ogon śpiącego psa, oceniając, czy jest wystarczająco daleko od pyska, i – orientując się, że jest bezpiecznie – hyc, wymierza bolesny cios dziobem”. Sroka Zaniewskiej terroryzowała w ten sposób pod nieobecność swojej pani cały dom, spuszczając łomot zamieszkującym go zwierzętom. Być może to zresztą ta sama, o której Zaniewska napisała we wspomnieniach, że jednym z jej ulubionych przysmaków był „czosnek, po którym miała chuch jak stary Bułgar”.

Jedno jest pewne – krukowate po prostu lubią się bawić. Do harców, jak wyjaśnili naukowcy, zachęcają obecne w ich mózgach receptory dopaminowe i opioidowe (te same, które odnaleziono w „ośrodku śpiewu”, bo ptaki czują prawdopodobnie narkotyczną przyjemność ze śpiewania, choć wciąż nie wiadomo, czy robią to dla zastrzyku dopaminy, czy ośrodek nagrody robi swoje, gdy trenują przed randką).

Wojny gangów

Tymczasem mijały nie tylko ciemne, słotne popołudnia, ale i wyjątkowo roziskrzone tygodnie zimy. Sunąc na biegówkach w okolice położonych tuż za miastem, skutych lodem stawów, już z daleka podziwiałam kolorowe skrzydła latawców rozpostarte przez miłośników kitesurfingu. Wiatr igrał z nimi beztrosko. I tylko sroka wpadała coraz rzadziej, przy każdych odwiedzinach odrobinę powiększając dziurę w tynku – haracz pobierany najwyraźniej za brak karmnika. Aż pichcąc bułgarską zapiekankę z resztek przednówkowych zapasów, zorientowałam się, że nie zagląda już wcale. Z szarosinych kłębiastych chmur zrywały się tylko kolejne wiosenne ulewy. Co moja sroka może teraz robić?

– Zapewne siedzi na jajach – uspokaja z uśmiechem przyrodnik i pisarz, współzałożyciel stowarzyszenia Ptaki Polskie, Jacek Karczewski. Co więcej, była do tego od dawna świetnie przygotowana. – Widuję sroki, które rozpoczynają budowę gniazd już w grudniu. Robią to bardzo wcześnie, by zdążyć przed okresem lęgowym innych ptaków, a potem, prowadząc tylko drobne roboty wykończeniowe, spokojnie czekają, aż przyjdzie wiosna. Spieszą się, bo na ich lokal jest zwykle wielu chętnych – zdarza się, że sowy i gołębie tłuką się o niego z prawowitymi lokatorkami, próbując przemocą eksmitować.

Mniej więcej taką awanturę sfilmował Stanley Kubrick, wykorzystując uwerturę „Sroki złodziejki” Gioacchina Rossiniego w słynnej scenie bójki gangu Alexa z „Mechanicznej pomarańczy”. Film, ze względu na swoją brutalność, wywołał w latach 70. skandal. Zakazany w brytyjskich kinach, krążył w drugim obiegu aż do 1999 r. Wojowniczość krukowatych skontrastowana z elegancją ich szat rzeczywiście bliska jest wyreżyserowanemu przez Kubricka „baletowi przemocy”, w którym wytwornie odziani panowie dokonują – oględnie rzecz ujmując – czynów zabronionych.

Może dlatego co bardziej zapobiegliwi Anglosasi do niedawna pozdrawiali sroki życzeniami dobrego dnia – ot, lepiej dmuchać na zimne. Choć za sroki, szczególnie wczesną wiosną, naprawdę wypada trzymać kciuki. W wydanej ­właśnie książce ornitologa i popularyzatora wiedzy o przyrodzie Pawła Pstrokońskiego „Wszystkie okna dla oknówek” trafiam na historię trzyletnich prób wicia gniazda, które uparcie torpeduje młodym sroczkom gang kilku wron. Gdy tylko przyszłym rodzicom udaje się zebrać pierwsze materiały na budowę, popielato-czarne psuje w try miga skrzykują się, by zdemolować świeże fundamenty.

W jednym z odcinków starej amerykańskiej kreskówki o „gadających srokach” (Brytyjczycy przezywają „srokami” wyjątkowe gaduły), produkowanej przez młodziutką wówczas wytwórnię 20th Century Fox, kalifornijskie żółtodzioby o imionach Hecke i Jeckle próbują uwić sobie gniazdko zaraz za oknem pewnego farmera. Zirytowany skrzeczeniem miłośnik ciszy prędko sięga po strzelbę, ale Hecke i Jeckle są w stanie poradzić sobie z nim nie gorzej niż słynny, młodszy o pół wieku inny wychowanek tejże wytwórni – Kevin „sam w domu” McCallister.

Zdaje się, że w naturze sroki jednak szybciej odpuszczają. Przynajmniej te od Pstrokońskiego w końcu się wyniosły. Zresztą i tak nie zagrzałyby miejsca, bo drzewo, na którym próbowały się osiedlić, wkrótce ścięto, a cały placyk wysypano żwirkiem. Farmer mógłby spać spokojnie.

Ptak Nakręcacz

Uwertura do opery Rossiniego budzi „wrażenie, którego się doznaje, gdy po gwałtownej walce wręcz powaliło się silnego przeciwnika i zastanawia się człowiek, czy go teraz powoli udusić”. Pisząc te słowa, meloman i wielbiciel kina Haruki Murakami nie tylko bliski był intuicji Kubricka, ale i musiał wiedzieć o impertynencji wron.

„Mechaniczna pomarańcza” w oryginale jest „nakręcana” (chociaż angielski tytuł „A Clockwork Orange” oznaczać może także „nakręcanego, mechanicznego człowieka”, „pana nakręcacza”), a przywołany cytat pochodzi z „Kroniki ptaka nakręcacza” – książki, którą otwierają płynące z radiowego odbiornika dźwięki sroczej opery. „Kronika...” to jednak wtórny tytuł jednej z najbardziej znanych powieści Murakamiego. Po japońsku ukazała się ona na początku lat 90. w trzech częściach, z których pierwsza miała po prostu w tytule srokę złodziejkę (w angielskim tłumaczeniu „Book of the Thieving Magpie”).

Bohater książki, Toru Okada (nazywający siebie Panem Ptakiem Nakręcaczem), to przeciętniak, którego dzisiejsza krytyka nazwałaby kolokwialnie przegrywem, choć może ofiarowałaby mu więcej zrozumienia niż 30 lat temu, gdy postawa ironicznego dystansu wobec korporacyjnego kapitalizmu dopiero robiła się modna. Okada mógł irytować: nie dość, że rzuca nudną, choć nieźle rokującą finansowo robotę w kancelarii adwokackiej, to nie spieszy się, by szukać nowego zajęcia. Pozostając na utrzymaniu żony, całymi dniami słucha radia, czyta powieści i krząta się po domu, przygotowując skromne posiłki, układając sprawunki, porządkując. Zdziwiony, jak niewielu pozostało mu przyjaciół, czasem wdaje się w pogawędkę z mieszkającą na końcu ulicy nastoletnią sąsiadką, która z kolei – pozorując chorobę – unika szkoły, a więc także nakładającego pewne normy, opresyjnego systemu edukacji.


Czytaj także: Wisła, pyton i inne prezenty - rozmowa z Arkadiuszem Szarańcem


Murakami na swoich bohaterów wybiera przeważnie ludzi bez właściwości. W najnowszym zbiorze opowiadań z samego aktu kreowania postaci czyni najważniejszy temat, już na poziomie zaimków bawiąc się tożsamościami (Japończycy używają wielu zaimków oznaczających „ja” i „ty”, Murakami posługuje się w opowiadaniach zaimkiem „ja” na dwa sposoby – formalnym i nieformalnym, w zależności od tego, czy chce budować dystans wobec czytelnika, czy stworzyć wrażenie poufałości). W jednym z opowiadań, które znajdziemy w jego nowej książce, tytułowej „Pierwszej osobie liczby pojedynczej” (zaimek watashi, bardziej formalny, do tego unisex), czytający powieść i przeglądający się w knajpianym lustrze bohater Murakamiego rozważa, czy mógłby wieść zupełnie inny los: „wydawało mi się, że ja, stanowiący treść, nie pasuję jakoś do swojego obecnego opakowania, że w pewnym momencie przepadła gdzieś konieczna spójność między nami. Takie rzeczy się czasami zdarzają”.

O tak, zdarzają, szczególnie u Murakamiego. Wybór „człowieka bez referencji” mógł mieć w przypadku „Kroniki...” swoje dodatkowe uzasadnienie. Wystawioną z sukcesem w 1817 r. „Srokę złodziejkę” Rossiniego uznaje się za pierwszy dramat realistyczny we włoskiej literaturze operowej. Różnica względem poprzedników była znacząca – tłem dla wypadków nie była już mitologia, legenda czy doniosłe wydarzenie historyczne. To tylko rozgrywająca się na prowincji historia służącej Ninetty, której przypadki – z powodu psikusa, jakiego robi jej mały złodziejaszek – trafiają do sądowego protokołu. Zwykłych ludzi nie umieszczano dotąd w tak eksponowanym miejscu na scenie. Oczywiście, sięgano po nich, tyle że lud pojawiał się w ujęciu komicznym lub sielankowo-sentymentalnym, nigdy dramatycznym. Dopiero „Sroka...” odwróciła trend.

Dzioba nie wciśniesz

Kwietniowy wiatr ostro tnie skórę. Parząc usta plastikiem o smaku kawy czuję się jak zmęczony Andrzej Stasiuk. Dla wzmocnienia uczucia zarezerwowanego dla mężczyzn jeżdżących na Wschód zabłoconymi toyotami odpalam audiobooka o przedwojennych bokserach. Maciej Stuhr w roli żydowskiego ojca chrzestnego trzaska po mordach dłużników (co za wroniec!), a ja mijam się z Polską przydrożną z prędkością pozwalającą zaglądać w pastelowe obejścia domostw.

Orły Orlenów rozpościerają skrzydła w geście powitania. Rozrzucone co kilka kilometrów, lejące się czerwienią jak krew Taty Tasiemki stacje są jak ostatnie źródła ropy, wody i ognia. Szklane drzwi wielkich niczym piramidy sezamów otwierają się i zamykają z cichym mlaskiem. Obserwując skupione wokół nich ludzkie migracje wreszcie rozumiem, dlaczego położone na obrzeżach delikatesy mają zwykle w nazwie słowo „centrum”.

Zjeżdżam z drogi i wtedy je dostrzegam, skaczą parami jak przez niewidzialną skakankę. Co kilka susów nurkują dziobami w kępy traw. Pstrokoński zwraca uwagę, że gdy siedzą na drzewach, często się bujają. Zabawne, bo wygląda to tak, jakby do perfekcji opanowały maniery – czyżby kłaniały się przyjezdnym? Tak naprawdę – tłumaczy ornitolog – muszą co rusz łapać równowagę. To przez ten długi ogon. On także powoduje, że w powietrzu wypadają nieporadnie, nie przemieszczają się dalej niż na kilkunastometrowe dystanse.

Na wierzchołku najwyższej, ledwo kwitnącej wierzby ktoś narysował kłębek czarnej wełny. Wrażenie miękkości to tylko pozory – kwatery srok są wyjątkowo solidne i trwałe. A przy tym zmyślne: cienkie i suche gałązki, z których je zbudowano, tworzą skomplikowane konstrukcje godne mistrzów ikebany.

„Gdy powolutku rozebrano, a następnie złożono srocze gniazdo, okazało się, że każda gałązka włożona w tę konstrukcję miała co najmniej dwa, trzy zaczepy zahaczające o inne gałązki” – zachwycał się w trakcie naszej jesiennej rozmowy Szaraniec. „Poddawano je przeróżnym eksperymentom, na przykład zraszano wodą – krople spływały wytyczonymi przez konstruktorów »rynnami«, nie mocząc wnętrza. Próbowano także sprawdzać, czy srocze gniazda odporne są na dym. I znów: choć konstrukcja wydaje się ażurowa, to przestrzeń, w której przebywają złożone przez sroki jaja, a potem wykluwają ich pisklęta, wolna była od dymu. Proszę mi wierzyć, afrykańska zeriba to nic w porównaniu z gniazdem każdej sroki”.

To, że srocze gniazda posiadają funkcje antywłamaniowe, potwierdza Karczewski: – To kule zbudowane z kolczastych gałęzi, które pozwalają zabezpieczyć się przed intruzami. Gdzieś wśród tej skomplikowanej konstrukcji znajduje się wejście, ukryte przed nieproszonymi gośćmi. Byle kto dzioba tam nie włoży.

Pani entropia

Nie byle kim jest Markéta Baňková, autorka poczytnego, popularyzującego prawa fizyki zbioru bajek „Sroka w krainie entropii”. Uchylając drzwi doskonałego, sroczego gniazda, Czeszka przestrzega, że każdy, nawet najbardziej imponujący „układ izolowany wykazuje naturalną tendencję do przejścia w stan nieuporządkowania”. Za przykład Baňkovej służą ptasie porządki: „kiedy sprzątasz, to, co prawda, hamujesz ten proces, ale skoro tylko przestaniesz, rzeczy w sposób samoistny znowu znajdą sobie drogę do chaosu. To się nazywa entropia”.

Entropia? Jako bohaterka Murakamiego bez wstydu wyznałabym, że nie mam najmniejszego pojęcia o zasadach termodynamiki. Jako uczennica Karczewskiego powątpiewam z kolei w uroczą pogawędkę, którą sroka Baňkovej prowadzi w tej bajce z gołębicą. Autorka odwołuje się tu najprawdopodobniej do jednej z brytyjskich legend, wedle której precyzyjna inżynier sroka na widok byle jak skleconego gołębiego gniazda postanawia zaoferować gapie swoją pomoc. Gapa ofertą gardzi. I rzeczywiście, jeśli przyjrzeć się efektom jej pracy na pierwszym z brzegu parapecie, trudno nie odnieść wrażenia, że gołębice są miłośniczkami chaosu.

Gdy u Murakamiego Okada przestaje kopiować swoje dotychczasowe dni, w zmaganiach z istnieniem rzeczywiście wygrywa zamęt. Najpierw znika kot, potem odchodzi żona, a sam Okada zaczyna śnić przedziwne erotyczne sny (w końcu od Leśmiana wiemy, że najwierniejszym sojusznikiem entropii jest libido). Od momentu, gdy „Kronika...” ma za sprężynę fabuły nie porządkowany godzinami pracy w kancelarii, lecz gołębi miszmasz, opowieść rozprasza się w dygresjach.

Lisy i listy

Zakładam, że Okada jako miłośnik literatury znał kopistę Bartleby’ego z opowiadania Hermana Mellville’a, a na pewno ma z nim wiele wspólnego. Ten zatrudniony w nowojorskiej kancelarii prawniczej przeciętniak sumiennie wypełnia swoje zadania, aż do momentu, gdy otrzyma od swojego szefa polecenie, które wymaga porzucenia rutyny, „wyjścia zza parawanu”. Wówczas wypowiada swoje słynne „wolałbym nie”, które będzie odtąd coraz bardziej irytującą ripostą na wszystko: groźby, ofertę podwyżki, próbę zwolnienia czy propozycję zamieszkania razem z pracodawcą.

Gdy Toru Okada poznaje swoją żonę, zajmuje się mniej więcej tym samym, co Bartleby – dzień po dniu, przez wiele tygodni przepisuje wraz z jednym z zamożnych klientów kancelarii jego testament. Gdy powieść się rozpoczyna, mija już jakiś czas, odkąd wypowiedział rzeczywistości swoje gołębie „wolałbym nie” i mierzy się z konsekwencjami. Długo wydawało mi się zresztą przeoczeniem czy wręcz fatalną pomyłką Mellville’a, że nie wypuścił na nowojorskie niebo żadnych ptaków (czy z Wall Street widać niebo?). Aż w eseju ­Gillesa Deleuze’a omawiającym dziełko trafiłam na wzmiankę o tym, że sam Bartleby jest jak „nocny ptak, który nie znosi, by go widziano”. Wywołany z kryjówki odmienia życie tego, kto go spostrzegł.

Bartleby to człowiek znikąd, „bez referencji”, sroczy typ Murakamiego. Bohater nowego świata, nowej powieści – pisze Deleuze. Powieści nie są mile widzianą lekturą na biurku prawnika – wyznaje Okada. Pracując w kancelarii nie może czytać beletrystyki, bo język, w którym możliwa jest entropia powodowana formułą „wolałbym nie”, jest przeciwieństwem litery prawa. Ale też przeciwieństwem tego, czego oczekuje rynek, co się opłaca (z podtytułu „Bartleby’ego” dowiadujemy się, że to „historia z Wall Street”; ulica, przy której mieszka Okada, także jest „ślepa”, na jej końcu znajduje się mur). A skoro jesteśmy już przy literach, to zakończenie opowiadania Mellville’a zdradza, że nim Bartleby podjął pracę w kancelarii, zatrudniony był w Biurze Listów Niedoręczonych, skąd „otrzymał nagłe wymówienie w związku ze zmianami w administracji”.

Niedoręczone, „martwe listy” – podsumowuje narrator opowiadania. Angielskie listy, letters, to oczywiście także litery – może więc chodzić o martwe znaki, bo przecież „literatura o życiu i tym, co żywe, jest ściślej związana z nicością i tym, co nieżywe, niż sądzimy” – napisał jeden z najlepszych kronikarzy krzątactwa, Karl Ove Knausgård. Jedną z cech języka, a zarazem jego największym niebezpieczeństwem, jest to, że potrafi nazywać rzeczy, których nie ma. A sroki? Gdy jedna z nich umiera, kilka ptaków zbiera się wokół martwego osobnika, próbując go ocucić. Najpierw głośno krzyczą, potem zapada cisza.

***

Gdy się żegnaliśmy, umawiając terminy kolejnych spotkań, Szaraniec obiecywał, że następnym razem pogadamy o srokach na poważnie, bez obszernych dygresji na temat przeróżnych listów i lisów odwiedzających bez zapowiedzi siedzibę PIW-u przy Foksal 17. Gdy zapisywałam plik z nagraniem naszej rozmowy, na jej początku pojawił się jakiś szum, chrobot, jakby skrzek ptaka, choć wydaje mi się to niemożliwe – bo niby skąd miał się tam wziąć. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Od 2018 r. związana z „Tygodnikiem Powszechnym”, dziennikarka i redaktorka Działu Kultury, wydawczyni strony TygodnikPowszechny.pl. W 2019 r. nominowana do nagrody Polskiej Izby Książki za najciekawszą prezentację książek i czytania w mediach drukowanych. Od… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23/2021