Wisła, pyton i inne prezenty

ARKADIUSZ SZARANIEC, edukator przyrodniczy i pisarz: Rzeki to żywe archiwa. Są jak zdziczałe sady. Właściciele dawno nie żyją, gospodarstwa nie ma, a sad istnieje i owocuje. Zachowuje pamięć.

24.09.2018

Czyta się kilka minut

Wisła, Mazowsze / TOMASZ STĘPIEŃ / FORUM
Wisła, Mazowsze / TOMASZ STĘPIEŃ / FORUM

ADAM ROBIŃSKI: Rozmawiamy nad Wisłą, nie mogę więc nie zapytać o główny temat z nią w ostatnich miesiącach związany: co z tym pytonem tygrysim?

ARKADIUSZ SZARANIEC: Śmiem twierdzić, że nie było żadnego pytona. Wydaje mi się, że ci naoczni świadkowie widzieli po prostu wiślanego suma. One mają nawet dwa-trzy metry długości, jak kameleony zmieniają ubarwienie w zależności od koloru podłoża. No i w wodzie ruszają się jak płynący wąż. Sam kilka miesięcy temu widziałem taki okaz. Pruł pod prąd w stronę Góry Kalwarii, tam podobno jest ich dużo.

A znaleziona pod Konstancinem wylinka?

Mogła być podrzucona żartem. Policjant z komisariatu rzecznego opowiadał mi ostatnio, że w szczycie lata doniesień o pytonie było mnóstwo, a ich rozrzut geograficzny i opisowy ogromny. Jakaś pani widziała pytona ciągnącego w wodzie wielką kłodę. To był oczywiście bóbr. Ktoś inny opisywał zwierzę przypominające fokę. Po prostu na wieść o pytonie ludzie zaczęli zwracać uwagę na Wisłę. Uważniej na nią patrzeć. Wie pan, rzeka niesie bardzo różne i dziwne rzeczy. Znajomi śmieją się ze mnie, że zawsze podczas spływów grzebię w piachu.

I co Pan znajduje?

Choćby krzemienie. Kiedyś przy moście Poniatowskiego – na wyspie przy środkowym filarze – znalazłem kawałek renesansowego kafla. Albo przedwojenną złotówkę. Albo designerskie okulary. Oglądaliśmy z Michałem Konopą leżące tam resztki wysadzanego dwukrotnie, bo w 1916 i 1944 r., Poniatoszczaka. Patrzę – a tu okulary leżą na jednym z kamieni. Mówię: „Michał, nie zapomnij okularów”. A on na to, że ma swoje na nosie. Leżały sobie jak odłożone specjalnie, ale pokryte cienką warstewką mułu. Wziąłem więc jako prezent. Często dostaję takie prezenty od Wisły. Innym razem – już zmineralizowaną kość, prawdopodobnie krąg tura. Ale pierwszym znalazcą była kilkuletnia uczestniczka rejsu, więc skarb należy teraz do niej. Podwójną i to kompletną muszlę małża olbrzymiego o długości 30 cm też oddałem małemu znalazcy ze szkolnych warsztatów nadwiślańskich.

Pytona Pan w każdym razie nie widział?

Jeśli rzeczywiście był w Wiśle jakiś pyton, to już dawno zszedł na zapalenie płuc. 20 stopni Celsjusza, a w nocy mniej to dla niego mróz. Skończyło się zresztą lato i nikt już o nim nie mówi. My po prostu potrzebujemy takich wakacyjnych węży.

Jak nie wąż, to wieloryb.

Wisła przyciąga różne charaktery i wydobywa różne historie. Dopiero co wróciłem z pierwszej części Flisu z Warszawy do Torunia. Było ponad 40 jednostek. Drewnianych, tradycyjnych. Płynęliśmy około tygodnia. Ostatniej nocy, w miejscowości Osiek, spałem na wielkiej mieliźnie pośrodku nurtu, pod bezchmurnym, rozgwieżdżonym niebem, w apogeum perseid, jako kompanów do ogniska mając wikingów. Trzy pełne ludzi drakkary, jeden z nich o nazwie Morąg, który zaraz potem pobił w Toruniu rekord prędkości na wiosłach. Wikingowie byli niesamowici. Zbieranina przedziwnych ludzi, od adwokatów po robotników, wszyscy zafascynowani szkutnictwem i historią.

Sami zbudowali te łodzie?

Jest jeden szkutnik artysta – nosi przydomek Jameryk. Jeśli rekonstruujesz łódź wikingów z I wieku naszej ery, to do dyspozycji masz z jednej strony ikonografię, z drugiej pasjonatów ze Skandynawii. U nas Marek Byliniak, szlachetny maniak Wisły, sam z siebie robi autentyczne dłubanki, jak przed wiekami z jednego pnia. Co innego nasze tradycyjne łodzie wiślane, baty, łodygi, lejtaki, ale też krypy, barkasy oraz byki i szkuty. Bo na Wiśle obowiązywały różne szkoły budowania.

Na przykład?

Na niektórych odcinkach stosowano wręgi robiniowe, specjalnie wykrzywione kawałki drewna, które utrzymują i wzmacniają odpowiedni kształt łodzi. Robinia przypłynęła do nas z Ameryki i szybko została zagospodarowana. Ma niezwykle twarde, spoiste drewno, świetne także do stylisk siekier, o czym wie każdy góral. Z kolei w Nieszawie budowano długie, smukłe łodzie o podniesionych dziobach, bo Wisła w dolnym biegu jest nie tylko potężna, ale i wystawiona na działanie silnych, wiejących pod prąd wiatrów. Łodzie musiały być zdolne do pokonywania pięciometrowych fal.

Wiślane szkutnictwo się odradza?

Prawdziwych szkutników jest zaledwie kilku, ale właścicieli przeróżnych jednostek już kilkudziesięciu. Ten ruch sięga dawnych ośrodków i ludzi, którzy przetrwali. Przemek Pasek rozpoczął ten renesans. Jako żył jeszcze dotarł do miejscowości Basonia, gdzie ocalał ponad 90-letni szkutnik. Tradycja przetrwała, ale w minimalnym zakresie. Kiedy pytam wodniaków o rodzaje starych wiślanych kotwic wystawionych na dziedzińcu klasztoru w Czerwińsku nad Wisłą, nikt nie umie mi o nich opowiedzieć, dlaczego mają tak różne wielkości, odmienne kształty ani jakie nosiły nazwy. Albo wyjaśnić, czym różnił się lichtan od lichtugi. Nazwy tych typów jednostek zachowały się w dokumentach, ale są też stare zdjęcia. Canaletto jak reporter uwiecznił je na panoramach Warszawy.

Co takiego ma Wisła, czego nie mają inne rzeki?

To ostatnia nie do końca uregulowana duża rzeka Europy. Ma ogromny potencjał historyczny i biologiczny. To, co obecnie się z nią dzieje, jest fantastyczne. Wystarczyła minimalna pomoc człowieka, polegająca na ograniczeniu wylewania do niej ścieków, by ją ożywić. Nagle znowu pojawiają się gatunki ptaków czy małż, które zachowały się w niej lub odrodziły jakby wbrew wszelkiej logice.

Kiedy Wojciech Giełżyński w 1980 r. płynął Wisłą w hamburce, od początku szlaku żeglownego do Bałtyku widział tylko dwie czaple.

A teraz oglądamy je przed sobą w centrum Warszawy.

To kiedy Wisła była na dnie?

W latach 70. Ale kiedy przyjechałem do Warszawy w 1975 r., spotykałem ludzi, dla których jeszcze dziesięć lat wcześniej korzystanie z Wisły było czymś normalnym. Znajomy operator filmowy co roku w ramach wczasów pracowniczych pływał z matką do Płocka, po drodze zawijając w różne miejsca. To była tak oczywista forma wypoczynku, że nikt się nad tym specjalnie nie zastanawiał. Nie to co teraz. Teraz Wisła to romantyzm i popis. Warszawa ma swoich wodnych i bulwarowych hipsterów.

Pamięta Pan swoje pierwsze wizyty nad rzeką?

Lata 70. to był szczyt wylewania do Wisły wszystkiego, co popadnie. Totalny stan obcości. Rzeka była martwa na obu brzegach. Drogę do niej tarasowała nieprzebyta ściana krzaków. Bobrów nie było, trzeba było szukać ścieżek wydeptanych przez wędkarzy i bezdomnych lub zwierzęta. Ale spotykałem różnych ludzi. Choćby Mirka Kaczyńskiego, który dziś pływa po Europie, a pochodzi ze starego rodu wiślanych „rybitw”, czyli rybaków. Jego dziadek dzierżawił 16 km rzeki, przy moście Poniatowskiego miał specjalny hak, do ważenia świeżych ryb, także jesiotrów i łososi, w które zaopatrywał Adrię i inne stołeczne lokale. Ale ja też mam wiślane korzenie.

Jak to?

Mój ojciec urodził się we wsi Chodków Stary niedaleko Łoniowa, w okolicach Sandomierza. Jako nastolatek topił się w Wiśle i potem już nigdy nie wszedł do żadnej wody głębiej niż do kolan. A był przedtem świetnym pływakiem. I potem jako profesor Politechniki Świętokrzyskiej miał cały czas z wodą do czynienia. Był projektantem tam, nietypowych fundamentów i umocnień na rzecznych brzegach i mieliznach. Przy modelu Wisły w Instytucie Budownictwa Wodnego w Gdańsku, gdzie pracował wiele lat po ukończeniu miejscowej Politechniki, poznał Władysława Broniewskiego, który chciał, by jego córka Anka nakręciła film do jego poematu „Wisła”. Prace były zaawansowane, ale przerwała je samobójcza śmierć córki. Ja sam na dobre zakochałem się w Wiśle w 2006, może 2007 r. Łukasz Krajewski uruchomił wtedy regularne rejsy na rzece, i to takie z noclegami gdzieś przy brzegach. Słowiki nie dawały spać! Teraz niestety jego flota pływa głównie po Żuławach Wiślanych. Potem zostałem na krótko wykładowcą dziennikarstwa. Uczyłem fotografii prasowej, wydawniczej i reklamowej. Zabrałem swoich studentów na miesiąc poszukiwań w widły trzech rzek: Wisły, Narwi i Wkry. To chyba wtedy ostatecznie przyznałem sobie obywatelstwo Wisły.

Co robiliście podczas tych wyjazdów?

Kwerendę. Pływaliśmy po Wiśle, oglądaliśmy nurt, brzegi, ale także jej dno echosondą, zaczepialiśmy ludzi, spisywaliśmy ich relacje, robiliśmy zdjęcia z moto­lotni. Również nad Narwią oraz Wkrą, bo to też wspaniała, choć mała rzeka. Tam, gdzie wpada do niej płynąca przez Ciechanów Łydynia, jest ciągle dzika i nieodkryta. Co dwa kilometry młynisko. Rzeki to żywe archiwa. W ich nazewnictwie zachowały się choćby dawne języki, włącznie z pruskim i jaćwieskim. To tak samo jak z sadami. Właściciele dawno nie żyją, gospodarstwa nie ma, a sad istnieje i owocuje. Zachowuje pamięć.

Pana ojciec bał się Wisły. A nie jest tak, że my się wszyscy jej boimy?

Bo my się w ogóle boimy natury. Do tej pory myślałem, że ten amok związany z koszeniem trawników w miastach to po prostu skok na kasę przedsiębiorstw się tym zajmujących. Ale ostatnio zacząłem interweniować w mojej spółdzielni, żeby nie koszono. Dowiedziałem się, że ten inteligencki Żoliborz, wykładowcy, nauczyciele, oni wszyscy nie mogą się doczekać koszenia. Wręcz się o nie dopominają, jeśli na sąsiednim osiedlu trawa jest wykoszona, a u nas jeszcze nie. Prezes spółdzielni powiedział mi, że jestem pierwszym od kilkudziesięciu lat wnioskującym o zaprzestanie koszenia.

Trawa ludzi przerasta?

Natura ma być sprowadzona do ziemi. Wygładzona. Poddana. Parki powinny składać się z wystrzyżonych trawników i drzew. W żadnym wypadku ze średnim piętrem krzaków. Krzaki to chuligani i dziki zwierz. No i to samo jest z Wisłą. Tymczasem powinno się czuć nie lęk, lecz respekt, zwyczajny szacunek. Owszem, Wisła bywa niebezpieczna, ale głównie dla bezmyślnych.

Bo jest chyba bardzo zmiennym organizmem?

Tak, i jest na to potwierdzenie w dokumentach! Rozmawiałem z historykiem Szymonem Kazuskiem, który bada dzieje spławu na Wiśle i innych rzekach. Dokumenty dowodzą, że Wisła zawsze żyła swoim życiem. Są miejsca, gdzie często tonęły statki, osiadały lub rozbijały się tratwy. Czoło jakiejś łachy było i jest w stanie w ciągu jednego dnia lub nocy przesunąć się o sześć, siedem metrów. I odwrotnie, Wisła potrafiła zabrać kawał lądu, brzeg lub wyspę. Tymczasem my wciąż próbujemy sprowadzić ją do roli dekoracji. Nawet wygląd nowych bulwarów, na których teraz jesteśmy, świadczy o chęci zapanowania nad nią i nieznajomości jej natury. Popisowy element to brama do Portu Czerniakowskiego, którą postawiono bez świadomości, jakiej szerokości są barki. Większość barek, które tam stacjonują, nie wypłynie już na zewnątrz. Będzie je musiał wyciągać dźwig.

Jest Pan z zawodu teatrologiem, ale zajmuje się głównie przyrodą. Ostatnio wydał Pan książkę „Żubry lubią jeżyny”, leksykon emblematycznych gatunków zwierząt, jak bocian czy właśnie żubr. Skąd się ta przyroda w Pana życiu wzięła?

Powinienem był przynieść na to spotkanie rekwizyt: pierwsze wydanie „Bezkrwawych łowów” Włodzimierza Puchalskiego. Oglądałem tę książkę wielokrotnie, jeszcze zanim zacząłem czytać. Otwierałem na pierwszym zdjęciu, to portret małej sarenki na łące, i marzyłem, że może kiedyś zobaczę ją z bliska. I to się oczywiście ziściło, wiele razy. Mała sarna ma w sobie coś magicznego.

Teraz w Polsce sarny można zobaczyć praktycznie wszędzie.

Jedna na stałe żyje w warszawskich Łazienkach... Ale paradoksalnie łatwiej zobaczyć żubra niż dzikiego chomika, kuropatwę lub zająca. „Żubry lubią jeżyny” miała mieć pierwotnie tytuł „Od bielika do chomika”. Ochrona przyrody nie może ograniczać się do ministerstwa i parków narodowych. To również powinno być niekoszenie tych nieszczęsnych trawników. Małe, ale codzienne czynności i starania. Ot, choćby doniczka na balkonie. Dla nas dekoracja, a dla owadów zapylających deska ratunku. Dorota Sumińska napisała mi na skrzydełku książki: „znawca przyrody”. A ja nie jestem znawcą, tylko wyznawcą. Wierzę i widzę, że cudowna natura jest na wyciągnięcie ręki. Staram się do tego przekonać uczestników warsztatów i wycieczek, które prowadzę w Warszawie, ale też w innych miastach i regionach Polski.

Jak Pan to robi?

Nie ma lepszych obserwatorów przyrody od dzieci. Mówię im: kucnijcie. Nagle widać zupełnie inny świat. Dżungla na metrze kwadratowym zwykłej trawy. Ślimaki, motyle, mrówki. Albo inny sposób: weź butelkę z wodą, podczas spaceru w lesie czy parku znajdź zagłębienie w terenie, zwłaszcza podczas tych upałów, napełnij je, a potem oddal się o kilka metrów i obserwuj. Po kwadransie ten akwenik zacznie tętnić życiem.

Czyli jednak traktuje Pan przyrodę jak teatr.

Byłem w życiu na wielu przedstawieniach. Z jednym aktorem, z wieloma. Ale w przeciwieństwie do tego prawdziwego teatru, w przyrodzie nigdy nie żałowałem udziału. Raczej tego, że kurtyna tak wcześnie opadła. W obcowaniu z naturą nie ma straconych inwestycji. To zresztą ten sam Puchalski, który zaraził mnie miłością do przyrody, pisał, że natura jest potrzebna człowiekowi jako źródło piękna, jako kategoria estetyczna. Uważam, że jego działalność była jednym z najważniejszych elementów odbudowywania sprowadzonej do krwawego strzępu świadomości ludzkiej stratowanej przez wojnę. Nie mówił wprost, że trzeba o wojnie zapomnieć. Zamiast tego pokazywał piękno natury. Miał też wielu sojuszników: wydawców, drukarzy.

To chyba dziś nie doceniamy jego wpływu na powojenne pokolenia.

Panowała wówczas taka obyczajowość, że choć wszyscy żyli raczej skromnie, to w prezencie na imieniny czy urodziny dawało się albumy fotograficzne. One miały ogromne nakłady. Puchalskiego drukowano po kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy rocznie. Kiedy potem budowano kadry kolejnych powstających parków narodowych, to wszystko byli jego czytelnicy. Ludzie, którzy dzięki Puchalskiemu zaczęli działać w przyrodzie, odnajdywali w niej sens życia i mocno się angażowali. Ta fala trwała przez wiele lat. Do dziś mówimy przecież o „bezkrwawych łowach”, a środowisko filmowe bazuje na jego dorobku.

Wróćmy do tych trawników – są Pana zdaniem tak samo ważne jak żubry?

Trawa to największy, a przy tym najtańszy i najskuteczniejszy oraz wszędzie obecny instrument do walki ze smogiem. Zjada dwutlenek węgla, daje tlen, nawilża i filtruje powietrze, i to za darmo! Nawet zimą zbiera i gromadzi pył i kurz. Mam wrażenie, że my przyrodę nieświadomie chronimy i świadomie niszczymy. Wspaniałymi ekoistami byli dawni rolnicy, którzy uprawiali taki cykl prac i upraw od wiosny do jesieni, że wykarmiali tysiące gatunków zwierząt. Taki był organizm polskiej wsi, włącznie z drewnianymi budynkami, strzechami, miedzami, układem pól i pastwisk. A teraz? Rolnictwo produkuje głównie dopłaty, wielkie uprawy są opłacalne, ale obce dla środowiska. Albo DDT. Gdyby diabeł miał wymyślić najskuteczniejszy sposób wyniszczenia bielików, drapieżnych ptaków, nie wymyśliłby nic lepszego od DDT. Z drugiej strony udało nam się wyhodować w sąsiedztwie Warszawy prawdziwy cud, jakim jest Puszcza Kampinoska. Na całym świecie są tylko trzy stolice z własnymi parkami narodowymi.

Te dwie pozostałe to?

Nairobi w Kenii i Bogota w Kolumbii. Jest jeszcze Brasília, ale to środek dżungli, tam chodniki eksplodują pod naporem tropikalnej roślinności, więc nie ma w tym żadnej zasługi człowieka. A jeśli chodzi o Puszczę Kampinoską, to w 1939 r. żołnierze narzekali, że nie ma gdzie się schować i to w samym jej środku. Ale wystarczyło dać tej przestrzeni szansę – utworzyć park narodowy. Ktoś pomyślał, że wystarczą Wisła i naturalne procesy odradzania się lasu, także otuliny z pól i łąk, i puszcza zacznie tętnić życiem. I to w jak zaskakujący sposób w okresie zaledwie kilkudziesięciu lat. Pojawiły się nawet wilki – na własną łapę! Najpierw odtworzono łosie, a potem rysie. Wyciągnięto je z ogrodów zoologicznych, a zaraz potem dołączył do nich dziki osobnik najpewniej z Warmii czy Mazur! Przywędrował brzegami i korytem Wisły. To jest wielka paneuropejska zwierzostrada. Zresztą podobne cuda dzięki Wiśle dzieją się w samej Warszawie.

Czyli?

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu bieliki były na skraju wymarcia. Dziś można je czasem oglądać na tle Zamku Królewskiego, a często na Młocinach i Bielanach. Mało tego, młode bieliki próbowały założyć gniazdo w sąsiedztwie mostu Świętokrzyskiego. Rosła tam wiekowa topola. Całkiem dobrze im szło, ale w pewnym momencie spróchniałe, kruche drzewo się złamało. Na śródmiejskich brzegach i wysepkach Wisły można zobaczyć najrzadsze gatunki ptaków, a wiele z nich się tutaj także gnieździ, można je zobaczyć codziennie!

O czaplach już wspominaliśmy.

Albo sokoły wędrowne. Myślałem, że tego nie dożyję. Mają gniazdo na Pałacu Kultury i Nauki, świetnie się tam zaaklimatyzowały. Co więcej, kilka lat temu inna para zagnieździła się zupełnie na dziko.

Gdzie?

Na balkonie bloku przy ulicy Klaudyny na Bielanach. Właściciele mieszkania zauważyli, że w jednej ze skrzynek z ziemią pojawiło się jajko i kręcą się wokół niego jakieś dziwne ptaki. Wezwali ornitologów, a ci w drodze śledztwa ustalili, że to młody naszych pałacowych sokołów dogadał się z samicą z Niemiec. To brzmi jak fantastyka, ale sokoły to wspaniali wędrowcy. Te warszawskie młodziaki dolatują nawet na Półwysep Gibraltarski. Ale na koniec opowiem panu o jeszcze jednym cudzie związanym z Wisłą.

Poproszę.

Trzeba usiąść przy wejściu do Portu Czerniakowskiego i poczekać, aż przepłynie jakaś ciut większa jednostka. Parę minut po niej nad wodą, tuż przy samym brzegu, pojawi się duża, prawie metrowa ryba. Kleń, a może nawet i łosoś. Poluje na spłoszony narybek i różnego rodzaju wodne zwierzątka podniesione z dna i głębi nurtu. Wyskakuje z wody jak delfin i po chwili w niej niknie z pluskiem, czasem kilka razy z rzędu. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie patrzeć. ©

ARKADIUSZ SZARANIEC jest teatro­logiem, edukatorem przyrodniczym i przewodnikiem. Prowadzi warsztaty przyrodnicze dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Autor wydanej niedawno książki „Żubry lubią jeżyny” (Czarne). Na początku przyszłego roku ukaże się jego przewodnik „Dzika Warszawa” (Iskry).

Czytaj także: Marek Rabij: Koniec z wypoczynkiem nad dzikimi rzekami? Pod rządami PiS gospodarka wodna w Polsce ma przekroczyć ekologiczny Rubikon.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2018