Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ten frywolno-życzeniowy przekaz był jednym z hitów pierwszych tygodni kwarantanny: oto połączeni w pary młodzi Polacy, siłą odspawani od knajpianych stolików i innych stadnych rozrywek, zajmą się wyłącznie sobą nawzajem. A skoro tak, to być może przy okazji patriotycznie podreperują nędzne polskie wskaźniki dzietności.
W cieniu tej dość swobodnej prognozy pojawiły się nowe demograficzne statystyki. Ich ogłoszenie zbiegło się z kwietniowym apogeum zakażeń, i pewnie dlatego zostały przykryte przez inne „krzywe”. A wywrą na nasze zbiorowe życie co najmniej tak samo doniosły wpływ.
Przerwana sztafeta
Marzec przyniósł najmniej urodzeń od grudnia 2015 r., a więc zanim ruszył mający m.in. ratować demografię program 500 plus. Na świat przyszło 27 tys. dzieci – o niemal 2 tys. mniej niż w marcu roku poprzedniego. Nie lepiej wygląda bilans całego pierwszego kwartału: urodziło się w tym czasie o 3 tys. dzieci mniej. Do poziomu sprzed wprowadzenia flagowego rządowego programu spadła też w marcu tzw. roczna suma krocząca urodzeń (zbiera dane za ostatnie 12 miesięcy).
Choć specjaliści radzą, by zjawiska dzietności nie oceniać wyłącznie na bazie tych liczb (wpływają na nie długofalowe procesy: np. to, że z wieku rozrodczego wychodzą powoli roczniki fali wyżu z początku lat 80.), to optymizmem nie napawają inne, dokładniejsze dane.
Czytaj także: Mit o cadillacu - rozmowa z Marią Theiss, badaczką problemów biedy i nierówności społecznych
Dobrze już było, i to dawno. Na początku lat 90. współczynnik dzietności – pokazujący, ile dzieci rodzi statystycznie jedna kobieta w wieku rozrodczym – przekraczał jeszcze nieznacznie 2, a więc poziom potrzebny do tzw. zastępowalności pokoleń (dwójka potomków przejmuje w generacyjnej sztafecie pałeczkę od dwojga rodziców). A potem było pikowanie – aż do przedziału między 1,2 a 1,45 w ostatnich dwóch dekadach.
Jeszcze bardziej niepokojąco wygląda szersze spojrzenie na polską demografię. Po pierwsze będzie nas ubywać – ONZ szacuje, że do końca stulecia populacja Polski może stopnieć o 14 mln. Po drugie będziemy się gwałtownie starzeć. „To praktycznie oznacza wymyślenie kraju na nowo” – bił na alarm jeszcze pod koniec 2019 r. Paweł Borys, szef Polskiego Funduszu Rozwoju. Polska na nowo to konieczność rewolucji w niemal każdej sferze: zdrowia, opieki, na rynku pracy czy w systemie emerytalnym.
Dzietność podczas zarazy
Jak na trendy w polskiej dzietności może wpłynąć epidemia? – Nadziei szukałabym w analogiach historycznych – mówi prof. Irena E. Kotowska, ekonomistka i demografka SGH, członkini Komitetu Nauk Demograficznych PAN. – W drugiej połowie lat 70. i w pierwszej lat 80. liczba urodzeń rosła co prawda głównie dlatego, że było więcej kobiet w wieku rozrodczym, bo do tego wieku doszedł wyjątkowo liczny rocznik powojennego wyżu. Ale w górę, mimo tego trudnego czasu, poszła też nieznacznie dzietność, zwłaszcza w latach 1982-83 w miastach. Jedno z wyjaśnień tej zmiany głosi, że w wyjątkowo niepewnych czasach, w których niewiele od nas zależy, zwracamy się do sfery mogącej wzmocnić nasze poczucie sprawczości. Rodzina jako enklawa bezpieczeństwa w niebezpiecznym czasie.
Ale badaczka SGH przyznaje: więcej przesłanek przemawia za innym scenariuszem. – O wpływie obniżonego poczucia bezpieczeństwa na decyzje prokreacyjne myślałam już w kontekście kryzysu klimatycznego. On istnieje od dawna, ale dopiero w ostatnich latach zaczęło się o nim intensywnie mówić. Młodzi są szczególnie wrażliwi na zagrożenia dotyczące przyszłości ich i ich dzieci. Teraz nałożyły się na to lęki związane z epidemią – mówi prof. Kotowska.
Spójrzmy na krajobraz zniszczeń wokół niejednej polskiej pary dobijającej do trzydziestki bądź ją przekraczającej, posiadającej już dziecko lub dopiero planującej zostać rodzicami: niższe dochody, brak pracy albo perspektywa jej utraty, żłobki i przedszkola zamknięte przez długi czas na głucho (niektóre nadal), rodzice 60 plus wyłączeni – ze względów bezpieczeństwa – z roli dziadków, ochrona zdrowia trudno dostępna, jeśli w ogóle. A do tego medialny refren ostatnich tygodni: „nie wiemy, ile to potrwa”. Brzmi jak gotowa recepta na odłożenie ważnej życiowej decyzji na bliżej nieokreślone jutro.
Prof. Kotowska: – Boję się, że to wpłynie na zmianę aspiracji młodych ludzi. Do tej pory rozważali argumenty za i przeciw powiększeniu rodziny, ale też pytani o to, ile dzieci chcieliby mieć, deklarowali około dwójki potomstwa. To dawało nadzieję, że właściwa polityka rodzinna może wpłynąć na decyzje prokreacyjne. Teraz może się to zmienić.
Miasta na pomoc
Choć i do tej pory ten wpływ był ograniczony: ani ułatwienia w urlopach związanych z opieką nad dzieckiem i poprawa w dostępie do usług żłobkowo-przedszkolnych za poprzedniej władzy, ani sypanie groszem za obecnej nie przyniosły trwałego efektu. Współczynnik dzietności wzrósł co prawda w 2016 i 2017 r., ale potem znów spadł. – Musimy się przyzwyczaić, że wpływ działań państwa na decyzje o posiadaniu dzieci nie będzie spektakularny. Co nie znaczy, że należy go zaniechać – radzi prof. Kotowska.
Badaczka SGH przeprowadziła niedawno przestrzenne analizy płodności. Ujawniły one, że w niektórych miastach powyżej 100 tys. mieszkańców od 2014 r. widać wyraźny wzrost. – Nie możemy już mówić o niskiej dzietności w Gdańsku, Warszawie, Poznaniu, Opolu czy Krakowie i Koszalinie, bo współczynniki są tam wyższe od 1,5 – mówi prof. Kotowska. – Moja interpretacja jest następująca: miasta, w których więcej młodych pracuje, a rodzice mogą skorzystać z rozwiązań ułatwiających łączenie pracy ze zobowiązaniami rodzinnymi, dają większe poczucie bezpieczeństwa. Widać to zresztą w statystykach dotyczących profilu rodzących kobiet: w miastach są to w dużej mierze kobiety w przedziale 30- 34 z wyższym wykształceniem, a więc często pracujące.
Czy to sygnał dla państwa i samorządów, że i w mniejszych miejscowościach da się sprzyjać decyzjom o posiadaniu dzieci? Prof. Kotowska: – Gdybyśmy i tam rozbudowali infrastrukturę, być może moglibyśmy liczyć na wzrost aktywności zawodowej kobiet, a co za tym idzie, na wzrost dzietności. Epidemia, podczas której pod jednym dachem znalazły się dom, praca, przedszkole i szkoła, uczy nas doceniania usług: także edukacyjnych, zdrowotnych, opiekuńczych i wypoczynkowych. Nie liczmy, że ich rozwój zdziała cuda, ale na pewno poprawi jakość życia rodzin. I być może przynajmniej zahamuje negatywne trendy. ©℗