Dzieci z tego nie będzie

Polskie wskaźniki nowych urodzeń, nie bacząc na program 500 plus, zbliżyły nas znowu do stanu zapaści. Jeśli epidemia coś zmieni, to na gorsze.

18.05.2020

Czyta się kilka minut

Ten frywolno-życzeniowy przekaz był jednym z hitów pierwszych tygodni kwarantanny: oto połączeni w pary młodzi Polacy, siłą odspawani od knajpianych stolików i innych stadnych rozrywek, zajmą się wyłącznie sobą nawzajem. A skoro tak, to być może przy okazji patriotycznie podreperują nędzne polskie wskaźniki dzietności.

W cieniu tej dość swobodnej prognozy pojawiły się nowe demograficzne statystyki. Ich ogłoszenie zbiegło się z kwietniowym apogeum zakażeń, i pewnie dlatego zostały przykryte przez inne „krzywe”. A wywrą na nasze zbiorowe życie co najmniej tak samo doniosły wpływ.

Przerwana sztafeta

Marzec przyniósł najmniej urodzeń od grudnia 2015 r., a więc zanim ruszył mający m.in. ratować demografię program 500 plus. Na świat przyszło 27 tys. dzieci – o niemal 2 tys. mniej niż w marcu roku poprzedniego. Nie lepiej wygląda bilans całego pierwszego kwartału: urodziło się w tym czasie o 3 tys. dzieci mniej. Do poziomu sprzed wprowadzenia flagowego rządowego programu spadła też w marcu tzw. roczna suma krocząca urodzeń (zbiera dane za ostatnie 12 miesięcy).

Choć specjaliści radzą, by zjawiska dzietności nie oceniać wyłącznie na bazie tych liczb (wpływają na nie długofalowe procesy: np. to, że z wieku rozrodczego wychodzą powoli roczniki fali wyżu z początku lat 80.), to optymizmem nie napawają inne, dokładniejsze dane.


Czytaj także: Mit o cadillacu - rozmowa z Marią Theiss, badaczką problemów biedy i nierówności społecznych


Dobrze już było, i to dawno. Na początku lat 90. współczynnik dzietności – pokazujący, ile dzieci rodzi statystycznie jedna kobieta w wieku rozrodczym – przekraczał jeszcze nieznacznie 2, a więc poziom potrzebny do tzw. zastępowalności pokoleń (dwójka potomków przejmuje w generacyjnej sztafecie pałeczkę od dwojga rodziców). A potem było pikowanie – aż do przedziału między 1,2 a 1,45 w ostatnich dwóch dekadach.

Jeszcze bardziej niepokojąco wygląda szersze spojrzenie na polską demografię. Po pierwsze będzie nas ubywać – ONZ szacuje, że do końca stulecia populacja Polski może stopnieć o 14 mln. Po drugie będziemy się gwałtownie starzeć. „To praktycznie oznacza wymyślenie kraju na nowo” – bił na alarm jeszcze pod koniec 2019 r. Paweł Borys, szef Polskiego Funduszu Rozwoju. Polska na nowo to konieczność rewolucji w niemal każdej sferze: zdrowia, opieki, na rynku pracy czy w systemie emerytalnym.

Dzietność podczas zarazy

Jak na trendy w polskiej dzietności może wpłynąć epidemia? – Nadziei szukałabym w analogiach historycznych – mówi prof. Irena E. Kotowska, ekonomistka i demografka SGH, członkini Komitetu Nauk Demograficznych PAN. – W drugiej połowie lat 70. i w pierwszej lat 80. liczba urodzeń rosła co prawda głównie dlatego, że było więcej kobiet w wieku rozrodczym, bo do tego wieku doszedł wyjątkowo liczny rocznik powojennego wyżu. Ale w górę, mimo tego trudnego czasu, poszła też nieznacznie dzietność, zwłaszcza w latach 1982-83 w miastach. Jedno z wyjaśnień tej zmiany głosi, że w wyjątkowo niepewnych czasach, w których niewiele od nas zależy, zwracamy się do sfery mogącej wzmocnić nasze poczucie sprawczości. Rodzina jako enklawa bezpieczeństwa w niebezpiecznym czasie.

Ale badaczka SGH przyznaje: więcej przesłanek przemawia za innym scenariuszem. – O wpływie obniżonego poczucia bezpieczeństwa na decyzje prokreacyjne myślałam już w kontekście kryzysu klimatycznego. On istnieje od dawna, ale dopiero w ostatnich latach zaczęło się o nim intensywnie mówić. Młodzi są szczególnie wrażliwi na zagrożenia dotyczące przyszłości ich i ich dzieci. Teraz nałożyły się na to lęki związane z epidemią – mówi prof. Kotowska.

Spójrzmy na krajobraz zniszczeń wokół niejednej polskiej pary dobijającej do trzydziestki bądź ją przekraczającej, posiadającej już dziecko lub dopiero planującej zostać rodzicami: niższe dochody, brak pracy albo perspektywa jej utraty, żłobki i przedszkola zamknięte przez długi czas na głucho (niektóre nadal), rodzice 60 plus wyłączeni – ze względów bezpieczeństwa – z roli dziadków, ochrona zdrowia trudno dostępna, jeśli w ogóle. A do tego medialny refren ostatnich tygodni: „nie wiemy, ile to potrwa”. Brzmi jak gotowa recepta na odłożenie ważnej życiowej decyzji na bliżej nieokreślone jutro.

Prof. Kotowska: – Boję się, że to wpłynie na zmianę aspiracji młodych ludzi. Do tej pory rozważali argumenty za i przeciw powiększeniu rodziny, ale też pytani o to, ile dzieci chcieliby mieć, deklarowali około dwójki potomstwa. To dawało nadzieję, że właściwa polityka rodzinna może wpłynąć na decyzje prokreacyjne. Teraz może się to zmienić.

Miasta na pomoc

Choć i do tej pory ten wpływ był ograniczony: ani ułatwienia w urlopach związanych z opieką nad dzieckiem i poprawa w dostępie do usług żłobkowo-przedszkolnych za poprzedniej władzy, ani sypanie groszem za obecnej nie przyniosły trwałego efektu. Współczynnik dzietności wzrósł co prawda w 2016 i 2017 r., ale potem znów spadł. – Musimy się przyzwyczaić, że wpływ działań państwa na decyzje o posiadaniu dzieci nie będzie spektakularny. Co nie znaczy, że należy go zaniechać – radzi prof. Kotowska.

Badaczka SGH przeprowadziła niedawno przestrzenne analizy płodności. Ujawniły one, że w niektórych miastach powyżej 100 tys. mieszkańców od 2014 r. widać wyraźny wzrost. – Nie możemy już mówić o niskiej dzietności w Gdańsku, Warszawie, Poznaniu, Opolu czy Krakowie i Koszalinie, bo współczynniki są tam wyższe od 1,5 – mówi prof. Kotowska. – Moja interpretacja jest następująca: miasta, w których więcej młodych pracuje, a rodzice mogą skorzystać z rozwiązań ułatwiających łączenie pracy ze zobowiązaniami rodzinnymi, dają większe poczucie bezpieczeństwa. Widać to zresztą w statystykach dotyczących profilu rodzących kobiet: w miastach są to w dużej mierze kobiety w przedziale 30- 34 z wyższym wykształceniem, a więc często pracujące.

Czy to sygnał dla państwa i samorządów, że i w mniejszych miejscowościach da się sprzyjać decyzjom o posiadaniu dzieci? Prof. Kotowska: – Gdybyśmy i tam rozbudowali infrastrukturę, być może moglibyśmy liczyć na wzrost aktywności zawodowej kobiet, a co za tym idzie, na wzrost dzietności. Epidemia, podczas której pod jednym dachem znalazły się dom, praca, przedszkole i szkoła, uczy nas doceniania usług: także edukacyjnych, zdrowotnych, opiekuńczych i wypoczynkowych. Nie liczmy, że ich rozwój zdziała cuda, ale na pewno poprawi jakość życia rodzin. I być może przynajmniej zahamuje negatywne trendy. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 21/2020