Dzieci, wariaci i kwiaty Koranu

W miniony piątek, wraz z jesiennym wysypem dobrych filmów, ruszyła piąta edycja Filmostrady - objazdowego przeglądu kina z całego świata. To druga tego rodzaju impreza obok Nowych Horyzontów, choć w odróżnieniu od przeglądu Romana Gutka, nie posiada programowego klucza.

03.10.2004

Czyta się kilka minut

Nowe Horyzonty proponują wyraziste kino autorskich poszukiwań; tu chodzi raczej o różnorodność spojrzenia, o stylistyczną, jak również geograficzną rozpiętość. Filmostradą dotrzemy zatem do Korei, Rosji, Szwecji, Brazylii... Jeśli już mielibyśmy zamknąć siedem tytułów przeglądu w jednej zbiorczej formule, można by pokusić się o stwierdzenie, że Filmostrada to mozaika filmów problemowych, punktujących rozmaite zagadnienia współczesności i człowieczeństwa w ogóle. Jednak ta porządkująca i nader pojemna kategoria nie na wiele nam się przyda, bowiem każdy z siedmiu filmów zasługuje na osobną uwagę i odkrywa przed nami całkiem inny fragment rzeczywistości.

Majstersztyk Pummella

Najoryginalniejszym tytułem zestawu jest z pewnością brytyjski “Bodysong" - dokumentalny esej o ludzkiej cielesności. Tak przynajmniej zapowiada pierwsza sekwencja obrazów, przedstawiająca w zbliżeniu moment narodzin życia. Za chwilę zobaczymy kolejne fazy, kolejne wymiary ludzkiego istnienia w ciele. Szybko jednak zorientujemy się, że twórcom nie chodzi o naukowy wykład z dziedziny biologii czy antropologii.

“W tym filmie każdy obraz ma swoją historię" - dowiemy się z jedynego bodaj werbalnego komentarza, jaki towarzyszyć będzie wylewającemu się z ekranu strumieniowi ciał. Twórcy filmu podadzą nawet adres strony internetowej (www.bodysong.com), gdzie zamieszczono szczegółową genealogię wykorzystanych w filmie materiałów. “Bodysong" to bowiem krótka historia ciała zapisana w ruchomych obrazach. Krótka, bo licząca zaledwie 100 lat - liczona od momentu, kiedy po raz pierwszy ludzką cielesność utrwalono na taśmie filmowej.

Być może jednak “historia" nie jest tu najbardziej fortunnym określeniem, jako że film Simona Pummella ma także wymiar diachroniczny i zmierza wyraźnie w kierunku filozoficznego dyskursu. Opowiadając o człowieku od narodzin po śmierć, jednocześnie problematyzuje ludzki żywot, rozbijając go na rozmaite aspekty. Pokazuje, jak krucha istota powstała z połączenia dwóch komórek kocha i zabija, jak z pasją uczestniczy w sporcie, tańcu i seksie, jak oddaje się rewolucyjnym porywom, jak zatraca się w religijnej ekstazie. Ten pozornie płaski montaż kryje zdumienie, przerażenie i zachwyt. “Bodysong" to film o tym, jak ludzki geniusz nieustannie prześciga sam siebie w tworzeniu i niszczeniu.

Zgromadzony tu materiał naprawdę imponuje. Twórcy błyskotliwie zmontowali setki zdjęć filmowych, prywatnych archiwaliów i oficjalnych kronikarskich zapisów, materiałów rzadkich, jak i tych istniejących w powszechnej świadomości. Połączyli w uniwersalną pieśń życia ujęcia z różnych stron świata i różnych epok, zarejestrowanych na wszystkich możliwych nośnikach, począwszy od najprymitywniejszej czarno-białej taśmy, a skończywszy na nowoczesnej technice cyfrowej. Powstał formalny majstersztyk, wykorzystujący podzielony ekran, zdjęcia spowolnione i przyspieszone, a oryginalna muzyka gitarzysty grupy “Radiohead" Jonny’ego Greenawooda stworzyła zaskakujący kontrapunkt. “Bodysong" odsyła do największych osiągnięć filmowej eseistyki, jak “Koyaanisqatsi" Godfreya Reggio czy mniej znana u nas “Baraka" Rona Fricke.

Kim Ki-duk: wyciszenie

Medytację nad fenomenem istnienia snuje także Koreańczyk Kim Ki-duk. W filmie “Wiosna, lato, jesień, zima i... wiosna" na zmieniające się pory roku nakłada się pięć historii o przemijalności, ale też o cyklicznej naturze życia. Mieszkający w maleńkim klasztorze zbudowanym na jeziorze chłopiec i jego mistrz wędrują wspólnie przez czas. Kim Ki-duk, z wykształcenia malarz, mający za sobą dwa lata w buddyjskim klasztorze, w czystych, nasyconych obrazach medytuje nad sensem cierpienia, zgubną siłą pożądań i bólem utraty.

W pierwszej historii stary mistrz obserwuje z ukrycia, jak chłopiec poluje na ryby, żaby i węże. Schwytanym zwierzakom przywiązuje do ciała kamyki, skazując je na dożywotnie męczarnie. Którejś nocy mnich przywiąże do pleców śpiącego chłopca wielki głaz, a ten będzie musiał odnaleźć wszystkie torturowane zwierzęta i uwolnić je od balastu. Dopiero wówczas pozbędzie się ciężaru. Jeśli nie zdąży na czas, ów kamień, choćby w formie symbolicznej, pozostanie z nim na zawsze. W kolejnych odsłonach bohater poznaje coraz to inne odcienie cierpienia i rozkoszy. W końcu opuści mistrza, ale po latach powróci, by stać się nim samym.

Film, w którym każdy fragment natury zdaje się przemawiać i znaczyć, niesie nadzwyczajny spokój. Powinien być polecany przez psychoterapeutów, by choć na chwilę uwolnić nas od pośpiechu, nieuwagi i wszelkich lęków związanych z przemijaniem.

Filozofia pana Ibrahima

Niemal równie kojące działanie niesie francuski film “Pan Ibrahim i kwiaty Koranu" Françoisa Dupeyrona, na podstawie książki Erica-Emmanuela Schmitta, wydanej u nas niedawno przez Znak (pisał o niej w “TP" ks. Adam Boniecki). Lakoniczny język powieści znalazł konkretne zmysłowe wypełnienie, przede wszystkim dzięki pochodzącemu z Egiptu Omarowi Sharifowi, nieco dziś zapominanemu wielkiemu aktorowi, który za rolę pana Ibrahima otrzymał Cezara i nagrodę publiczności na festiwalu w Wenecji.

Opowieści o niecodziennej przyjaźni pochodzącego z Turcji paryskiego sklepikarza i małego żydowskiego chłopca przyświeca stara suficka mądrość: “To, co oddajesz, zostaje twoim. A to, co zatrzymasz, tracisz na zawsze". Bo przecież ta zwodniczo niewielka książeczka i pozornie lekki film nie traktują o tolerancji i ponadkulturowym porozumieniu ani o samotności i fenomenie spotkania, nie zamykają się w toposie powrotu do korzeni. W barwnej scenerii Paryża lat 60., zmitologizowanego Paryża bukinistów i prostytutek o złotym sercu, Paryża Bardotki i koegzystującej pokojowo kulturowej mieszanki - w tym słonecznym mikroświatku kryją się ciemne mieszkania i potrzaskani przez życie ludzie niezdolni do pokochania nawet samych siebie. To właśnie za sprawą pana Ibrahima i jego mądrej zgody na świat żydowski sierota odnajdzie prawdziwy smak życia. Odkryje mądrość, która nie spoczywa w zakurzonych księgach.

Filmowej adaptacji brakuje nieco ironicznego języka powieści pisanej w pierwszej osobie. Jest za to cała wspaniała sekwencja podróży do Anatolii, uważna, niemal dokumentalna w stylistyce. I w niej właśnie, w życzliwym, otwartym sposobie patrzenia zawiera się cała filozofia pana Ibrahima, wszystkie jego “kwiaty Koranu".

Świat, czyli piekło

Rosjanin Andriej Konczałowski, Argentyńczyk Hector Babenco, Szwed Lukas Moodysson i Polak Jacek Filipiak nie pozwolą nam rozpłynąć się w zachwycie nad światem. W ich filmach świat jest piekłem, nie dającym się ogarnąć żywiołem zła, w którym z rzadka tylko przebija nadzieja.

Andriej Konczałowski, autor “Domu wariatów", dostrzega w tytułowej psychuszce metaforę Rosji. Akcję filmu, opartego ponoć na faktach (scenariusz konsultowała sławna dziennikarka Anna Politkowska), umieścił w 1995 roku w zakładzie psychiatrycznym przy granicy z Inguszetią. Na wieść o wybuchu wojny czeczeńskiej, personel szpitala na czele z dyrektorem - dobrotliwym patriarchą rozdającym podopiecznym pigułki szczęścia, potajemnie opuszcza szpital. Pacjenci próbują rządzić się sami, aż do akcji wkracza czeczeńskie komando. Kiedy w ślad za nimi zjawią się Rosjanie, chaos i absurd sięgną szczytu.

Bojownicy barykadują się w piwnicach. Czeczen i Rosjanin rozpoznają się po latach wspólnej służby w Afganistanie. Partyzanci wykupują od żołnierzy zwłoki towarzyszy. Młoda wariatka zakochana w Bryanie Adamsie (który pojawia się w filmie osobiście) “zdradza" go z czeczeńskim komendantem. W tle przygrywa harmoszka, Czeczeni tańczą, szpital płonie, miotają się inwalidzi, wariaci, karły, umysłowo upośledzeni (okażą się z całego towarzystwa najzdrowsi)... Nagrodzony przez weneckie jury film porównywany bywa do “Ziemi niczyjej" Tanovicia. Bliżej mu jednak do filmów Kusturicy, a zwłaszcza “Undergroundu" z jego nieokiełznanym cyrkowym żywiołem - jakże niestosownym dziś, w obliczu nowych rozdziałów czeczeńskiej wojny.

Hector Babenco, twórca “Pocałunku kobiety-pająka", w “Carandiru" wkracza w swoje ulubione więzienne rejony. Tym razem tworzy panoramiczne, mocne kino oparte na autentycznych zdarzeniach. W 1992 roku w brazylijskim więzieniu przejściowym na przedmieściach Saő Paulo wybuchł bunt więźniów. W wyniku wyjątkowo brutalnej interwencji policji zginęło 111 mężczyzn - wszyscy byli aresztantami oczekującymi na wyrok.

Fascynujący jest opis samej instytucji - molocha skupiającego ponad 7 tysięcy ludzi, a dysponującego miejscami dla mniej niż połowy, państwa w państwie rządzącego się własnymi kodeksami. Film ten niejako dopełnia obrazu społecznej rzeczywistości ze słynnego “Miasta Boga" Meirellesa. Ma też podobną energię, w podobny sposób kreśli portrety bohaterów, których zdążymy nawet polubić, zanim dojdzie do finałowej rozprawy. Naszym medium jest lekarz-wolontariusz walczący z epidemią AIDS (film powstał na podstawie jego wspomnień z 14-letniej praktyki w Carandiru), dla aresztantów przyjaciel i spowiednik; poprzez niego poznajemy skomplikowane historie bohaterów, z których każda znajdzie ponury finał za kratkami.

***

Na koniec o dwóch filmach, które ogląda się najtrudniej. “Nie mówię o męce dorosłych, ci zjedli jabłko, pal ich sześć i niech ich wszyscy diabli biorą, ale dzieci, dzieci!" - pisał Dostojewski. “Lilja 4-ever" Moodyssona i “Zerwany" Filipiaka krzyczą podobnym głosem. Pierwszy rozgrywa się w postradzieckim blokowisku - w tym duchowym pustostanie, na gruzach imperium dojrzewa Lilja. Dziewczynka, opuszczona przez matkę, z nędzy zaczyna sprzedawać swoje ciało, a w końcu trafia jako seksualna niewolnica do Szwecji. Nie uratuje jej mały Wołodia - wierny anioł stróż, ani święty obrazek, do którego Lilja się modli. Zostanie po niej tylko tytułowy napis wyryty gdzieś na ławce.

Film Moodyssona, łączący najokrutniejszy realizm z ckliwą bajką, mieszający ostrą muzykę grupy “Rammstein" z kawałkami w stylu “Tatu", to oskarżenie wymierzone nie tyle w upadły system, ile w obłudę sytych społeczeństw zachodnich żerujących na jego ofiarach. Film nie kryje interwencyjnego ostrza. Wytrąca z samozadowolenia, każe rozejrzeć się wokół. Operuje skrajnymi środkami, ale trafia bezbłędnie.

Podobnie debiut Filipiaka opowiadający o chłopcu tułającym się przez 19 lat po ośrodkach opiekuńczych i rodzinach zastępczych, lecz doświadczającym nie mniejszego upokorzenia w zwykłej szkole, należącej do tak zwanego normalnego świata. Naszego świata. Finał ma coś z bajki, ale przecież nie o pocieszenie tu chodzi.

Oba filmy dotykają naszej bezradności i zobojętnienia. Po ich obejrzeniu jeszcze bardziej zazdrościmy tańczącym derwiszom i buddyjskim mnichom...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2004