Duch najłagodniejszego stworzenia

Styczeń zaskoczył pelargonie z na wpół otwartymi pączkami. W styczniu w Stambule powietrze jest chłodne, ale przyjemnie jest usiąść w altanie na podwórzu ze starymi mężczyznami, którzy czekają na wspólny posiłek. W jadalni szykuje się kocioł jogurtu, paruje ryż i baranina. Zza muru, z minaretu maleńkiego meczetu, dobiega wezwanie na modlitwę, ale tu nikt nie przerywa rozmowy.

27.03.2005

Czyta się kilka minut

Ceremonia w alewickim ośrodku Szahkulu /
Ceremonia w alewickim ośrodku Szahkulu /

Ci ludzie do meczetu nie chodzą. I nie modlą się pięć razy dziennie, jak większość muzułmanów świata.

- Chodź, poczekamy w środku - Ali Yaman ciągnie mnie za łokieć. - Nie jesteś głodna?

Ali jest alewitą, jak wszyscy ci ludzie, którzy zbierają się co tydzień na podwórzu alewickiego ośrodka Szahkulu. Bez alewizmu trudno zrozumieć Turcję, ale dowiedzieć się, czym jest alewizm, niełatwo. W pięciotomowej Encyklopedii PWN, na przykład, takiego hasła nie ma. Pod hasłem “Turcja" przeczytamy: “ponad 99 procent mieszkańców wyznaje islam (sunnici)". Nic więcej. Ani śladu wyznania Alego Yamana i dziesięciu do piętnastu milionów innych tureckich alewitów.

Ilu dokładnie? Nikt nie wie. W spisach ludności nie ma pytań o wyznanie czy przynależność etniczną. Ale dziesięć do piętnastu milionów to nie bagatela w sześćdziesięciomilionowym kraju. To z grubsza tyle, ile jest w Turcji Kurdów. Ale turecka republika od początku chciała być posągiem z jednego bloku marmuru, a nie mozaiką wyznań, języków, kultur. I nie tylko Kurdom trudno było się w niej odnaleźć.

Alewici, prześladowani od wieków przez kalifów osmańskich, sunnitów, przywykli zresztą ukrywać swoją wiarę.

- “Kto z was jest alewitą?", spytała profesorka, gdy zaczynałem studia. Aula była pełna, ale podniosła się tylko jedna ręka - opowiada Ali. - Moja. Potem, rok po roku, odkrywałem, ilu nas było naprawdę w tej auli.

Wtedy Ali studiował ekonomię. Dziś pisze doktorat o alewizmie. O tym nowym poczuciu alewickości, które wybuchło w ludziach ledwie kilka lat temu. O alewizmie, który stanął przed wyborem: zdobędzie się na nowy sposób istnienia lub umrze. I który może w najbliższych latach odegrać w Turcji ważną rolę.

Właśnie dlatego Ali prowadzi na podwórzu ośrodka Szahkulu ankiety wśród tych starych mężczyzn w gumiakach.

Ziarno mistyki

Jak zacząć opowieść o alewitach? Starzy mężczyźni, mówi Ali, zaczynają zwykle od Adama i Ewy. Ale wystarczy może tak: Był sobie wśród gór Anatolii świat alewicki... Wśród gór, bo alewici, oskarżani o herezję, woleli trzymać się na uboczu. Odkąd w XV wieku wzięli udział w chłopskiej rewolcie i poparli safawidzkiego szacha Ismaila przeciwko władzy Osmanów, kalifat patrzył na nich podejrzliwie. “Mekka to próg mojego domu" - mówili. To byli prości ludzie, choć zdarzali się wśród nich wielcy mistycy, jak Pir Sultan Abdal, XVI-wieczny poeta, który za bunt przeciw opresji w osmańskim państwie został powieszony w Sivas. Większość była Turkami, ale byli też i alewiccy Kurdowie. Pobierali się między sobą i uważali, że alewitą trzeba się urodzić.

Uważali ponadto, że to oni są strażnikami prawdziwego islamu. Tego, który wypływa z ukrytego znaczenia Koranu i wyżej ceni wartość człowieka niż zewnętrzne rytuały. W poszukiwaniu Boga potrafili posługiwać się absurdem i chadzać dzikimi ścieżkami, jak to czynił ich duchowy nauczyciel, Hadżi Bektasz Veli.

Mówi się, że Hadżi Bektasz przybył z Persji w roku 1240. Przybył, wierzą alewici, pod postacią gołębia, najłagodniejszego stworzenia. “Do tego świata unicestwiania się w Bogu często przychodziłem i odchodziłem. Padałem z deszczem i rosłem jako trawa..." - mówi opowieść o jego życiu. W owych czasach prądy duchowe płynęły innymi korytami, inne miały wiry i odnogi, inaczej mieszały wody, i trudno dziś powiedzieć, jak pojmował swoje nauki sam Hadżi Bektasz.

Na nauki Bektasza powoływali się bektaszyci - członkowie sufickiego bractwa, które rozprzestrzeniło się na całe Bałkany. Powoływali się na nie także i janczarzy, osmańskie wojsko złożone z chrześcijańskich chłopców nawracanych na islam i wychowanych w koszarach. Tyle że, jak mówi Ali, mistycyzm wcale nie zrobił z nich mniej okrutnych żołnierzy.

Alewici wieszają portret Hadżi Bektasza Veli w salach do religijnych ceremonii i tysiącami pielgrzymują do jego grobu. Wielu po dziś dzień wierzy w jego cuda. Że jeździł na lwie, że przywracał wzrok niewidomym.

Ale Ali mówi, że najważniejszy jest duch - duch najłagodniejszego stworzenia.

Człowiek jak ptak

Ceremonię, która odbywa się co tydzień w Szahkulu, otwiera pocałunek pokoju, zapomnienie waśni. Ludzie rozsiadają się na dywanach rozłożonych na podłodze.

Młoda kobieta z uniesioną głową patrzy ku staruszkowi, który gra na sazie. “Zamilknij, mój biedny żurawiu, niech twego śpiewu nie słyszę. Wszystko jest próżność, prócz smutku serc naszych...". Kobieta, piękna, trwa tak, ponad ciałem swego synka wyciągniętym we śnie na jej kolanach, cała w bolesnym zasłuchaniu, z twarzą jakby wykutą z kamienia, a za nią siedzi barczysty mężczyzna z czarnym zarostem, krzaczastymi brwiami - i płacze.

Z dłońmi na sercu, z twarzami ściągniętymi bólem, ludzie słuchają opowieści o masakrze pod Karbalą. Jakby to było wczoraj.

A więc był prorok Muhammad. I był imam Ali - ukochany kuzyn Muhammada, mąż jego córki i ojciec jego wnuków, Hasana i Husejna. Po śmierci Muhammada jego następców podzieliły spory. Szyici wierzyli, że przywództwo islamu powinno pozostać w rodzinie Proroka. Sunnici uważali, że nowego przywódcę powinni obierać wierni. W bitwie pod Karbalą zabili Husejna.

To tragedia Karbali symbolicznie dzieli islam na dwa główne nurty - na sunnitów, którzy odnieśli zwycięstwo, i szyitów, którzy wciąż opłakują pokonanych. A jednak alewici, jak wiele innych mniejszych odłamów islamu, przywiązani są do własnej, osobnej drogi. I nie czują związków z szyitami, oprócz tych łez wylewanych po imamie Alim. Alim - człowieku doskonałym, poza czasem i poza przestrzenią. “Muhammad jest miastem duchowej mądrości, Ali jego bramą" - mówią alewici.

Ku światu ducha wiedzie człowieka semah, rytualny taniec. Modlitwa tańcem łączy się z imieniem największego anatolijskiego mistyka, Rumiego. To on w XIII wieku założył w Konyi sufickie bractwo mewlewich, którego członków nazwano wirującymi derwiszami.

“Cud, przyjaciele... - to werset z Rumiego - cóż ze mnie za ptak, że będąc jeszcze w jaju, latam...". W oczekiwaniu na wyzwolenie duszy z cielesnej powłoki mężczyźni i kobiety, niesieni muzyką, zataczają koła ze wzniesionymi ramionami. Starszy pan w garniturze, gruba wiejska kobieta i pani w średnim wieku. W jednym kręgu - każdy trochę inaczej, bo przenieśli się do Stambułu z rozmaitych okolic - tańczą połączeni w harmonii świata, który składa się z różnorodności.

Nargiz i jej kuzynka Sevgah od lat wirują podczas każdej ceremonii w Szahkulu. Nargiz to po turecku Narcyz, Sevgah znaczy Miłość. Po ceremonii Nargiz i Sevgah wypuszczają włosy spod chustki i ściągają szerokie spódnice, które włożyły na dżinsy. Wracają do świata, w którym Nargiz jest pielęgniarką, a Sevgah księgową.

Razem wychodzimy na zalane zimnym, zimowym słońcem podwórze.

Dziwne życie Mehmeta Yamana

“Wszystko jest próżność, prócz smutku serc naszych...". Tę samą pieśń o imamie Alim zanucił mi Mehmet Yaman, ojciec Alego Yamana, łysiejący pan w garniturze. Mieszkanie w stambulskim bloku. Palmy w doniczkach, koronki na stoliku. Zielona papużka szczebiocze, obsesyjnie przytulając się do lustra. Mama Alego nazywa papużkę Maleństwem.

Ojciec Alego jest alewickim dede.

Dede to był duchowy przewodnik. Odpowiadał nie tylko za tradycję, ale i za ład we wsi. Mógł wykluczyć kogoś ze społeczności za ciężkie przewinienie i przyjąć z powrotem. Cały świat alewicki układał się w misterną siatkę dede i ich uczniów. Po ojcu funkcję dede przejmował zwykle syn, krew z jego krwi, z krwi Muhammada, bo rody dede wyprowadzały swój rodowód od Proroka.

Mehmet Yaman urodził się we wsi Odżak, w górach, gdzie Eufrat jest małą rzeką na dnie wąwozu. Miał 12 lat, gdy zmarł jego ojciec. Rodzina wysłała go do Stambułu. Były lata 50. i ludzie z głębin Anatolii zaczynali płynąć nieprzerwanym strumieniem do miast.

Znajomy dede zapisał Mehmeta do medresy, szkoły religijnej. Medresa należała do sunnitów, rzecz jasna, ale tylko tu można było poznać język arabski i perski. Dede chciał, żeby ktoś mógł czytać stare rękopisy.

- Po trzech latach nauczyciele domyślili się, że jestem alewitą - Mehmet Yaman uśmiecha się pod wąsem. - Nie zjedli mnie. Zacząłem nawet uczyć religii w gimnazjum. Czego uczyłem? Doktryny sunnickiej. Alewizmu nie uczy się na lekcjach religii.

Latem, mówi Mehmet, pielgrzymi nadal przyjeżdżają do Odżaku, do grobu Hidir Abdala. Legenda mówi, że gdy Hadżi Bektasz Veli powierzał każdemu ze swych uczniów jakiś obowiązek, Hidir Abdal się spóźnił. - Do ciebie będą przychodzić po przebaczenie wykluczeni - orzekł Hadżi Bektasz. Z ojca na syna, kolejni potomkowie Hidir Abdala przyjmowali więc wykluczonych we wsi Odżak.

Dziś jednak stare rękopisy stoją na półce w pokoju Mehmeta w stambulskim bloku. Oprawione w skórę, wyłożone papierem żyłkowanym jak marmur.

Ali podaje mi manuskrypt. Przepisał go jego pradziadek, piękną arabską kaligrafią. Dziadek - ten, co umarł przedwcześnie - zostawił na ostatniej stronie komentarz, już w alfabecie łacińskim. Nieczytelny zupełnie. To pismo człowieka, który w dorosłym wieku musiał wprawiać dłoń do nowych kształtów, gdy Atatürk nakazał zmianę alfabetu. Szeregi liter, których nawet nie umiem rozpoznać, zlewają się z sobą - jakbym podglądała wstydliwą chwilę przeistoczenia. Chwilę metamorfozy między tamtym dawnym pismem, arabskim, w którym litery są rozciągliwe, jakby posuwały się tanecznym krokiem, a tym nowym, łacińskim, w którym maszerują jak wojsko na manewry. Są jeszcze adnotacje ojca Alego, bardzo już równe, wyraźne, podpisane “Mehmet Yaman", opatrzone datą.

Rękopis, który trzymam w dłoniach, to zapis niepowtarzalnej przemiany. Jednej rodziny, całej Turcji.

- Moja żona też jest z Odżaku - spogląda na żonę Mehmet. - To moja krewna. Bóg tak chciał. To On sprawia, że spotyka się mężczyzna i kobieta.

- I co, wielu ludzi z Odżaku przeniosło się tu, do Stambułu?

- Czy wielu? - Mehmet uśmiecha się smutno. - Wszyscy.

Wszyscy ludzie z Odżaku

Widziałam ich, wszystkich ludzi z Odżaku. Raz do roku zbierają się w sali jednego z alewickich ośrodków na przedmieściu Stambułu.

Belgün jest grubą kobietą z dwoma cienkimi, szarymi warkoczykami, które wypływają jej spod chustki na plecach. Belgün ma kłopot. Rozdano ankiety do wypełnienia, a ona żeby pisać, to nie bardzo... Oj, ja jej nie pomogę. Opierając się ciężko na moim kolanie Belgün wychyla się więc ku mej sąsiadce. Imię ojca? Halil. Imię matki? Fadime. Adres? O, z tym gorzej. Mały chłopiec wezwany na pomoc podaje nazwę ulicy. Miejsce pracy? Nie ma. Telefon? Nie ma. Faks i komórka - dziewczyna skreśla nie pytając. Grupa krwi? A kto to może wiedzieć...? To koniec. Belgün odgarnia włosy z czoła i uśmiecha się do mnie, jakby w tym wszystkim była moja zasługa.

Ali Yaman zna ją na pewno. Zna wszystkich. Gdy jego ojciec prowadzi ceremonię, on filmuje zebranych. - Gdy byłem mały, ojciec powiadał, że muszę być grzeczny, bo mam na imię Ali - opowiadał mi dzisiaj rano. - Ale kiedy podrosłem, odbyliśmy ważną rozmowę, o Bogu i o człowieku, i ojciec nigdy nie nalegał, żebym po nim przejął funkcję dede.

Nad głową Alego na ścianie wisi portret mężczyzny z upartymi jasnymi oczyma. W garniturze, w mundurze, w karakułowej czapce, Atatürk jest w każdej sali ceremonialnej. Zawieszony nie z obowiązku, a szczerze. Bo alewitów - i Turków, i Kurdów - porwała wielka przygoda Atatürka. Projekt laickiego państwa, w którym wiara miała być prywatną sprawą. Oni i tak nie przykładali wagi do oficjalnych rytuałów.

Prości ludzie uważali nawet Atatürka za jakieś dziwne wcielenie Hadżi Bektasza. Czyż nie rozmontował sił sunnickiego kalifatu?

Ale ideał Atatürka, ideał równości i laickości, okazał się tylko pobożnym życzeniem. Wciąż byli Turcy i Kurdowie, sunnici i alewici. Dawniej żyli osobno, w oddalonych górskich dolinach. Teraz, w coraz bardziej przeludnionych miastach, zaczęli spotykać się na każdym kroku.

- Sunnici nazywali nas Kizyłbaszami, “czerwonymi głowami", bo tak nazywano kiedyś zwolenników szacha Ismaila. Oskarżali nas o rozwiązłość - śmieje się Ali. - Mówili, że podczas ceremonii spotykamy się razem, mężczyźni i kobiety, i gasimy świeczkę, żeby oddawać się rozpuście! Bo wiesz, u nas dziewczyny nigdy nie musiały nosić chustek. Poza tym my nie mamy zakazu picia alkoholu.

Alewici wiązali się głównie z lewicą. Prawicowi nacjonaliści podburzali ludzi przeciw nim. Trzej, mówili, są wrogowie Turcji: Kizyłbasz, Kurd, komunista. Lała się krew w dzielnicach alewickich.

Kres fali pogromów lat 70. położyli dopiero wojskowi, którzy w roku 1980 sięgnęli po władzę. Nowy rząd uznał jednak, że czas odejść od bezwzględnego laicyzmu Atatürka. Do umacniania jedności narodowej postanowił zaprząc islam - w wydaniu, rzecz jasna, sunnickim. W dwuznacznym kontredansie państwo poczęło flirtować z religią. Wolicie, żeby rósł niekontrolowany fundamentalizm? - pytali członkowie rządu. Religia trafiła do szkół. Zwolniono z niej chrześcijan i żydów, uznawanych oficjalnie za mniejszości religijne. Ali, jak wszystkie muzułmańskie dzieci, musiał chodzić na lekcje, podczas których sunnickim nauczycielom zdarzało się piętnować herezję alewizmu. Alewici z goryczą patrzyli na meczety, które państwo budowało w ich wsiach. Jak mieli tłumaczyć, że oni do meczetów nie chodzą?

Ale im bardziej sunnici zaczynali czuć się sunnitami, tym bardziej alewici czuli się alewitami. I gdy w 1989 r. w Turcji przywrócono prawo do zrzeszeń, jak grzyby po deszczu wyrosły dziesiątki organizacji alewickich. Coraz częściej pojawiały się na klapach żakietów czy marynarek znaczki z mieczem imama Alego, mówiące wszem i wobec: jestem alewitą. Ali Yaman też nosi taki znaczek.

Z końcem zimnej wojny na całym świecie dochodziły do głosu etniczne i religijne tożsamości. Alewici mieli wszystko co trzeba, żeby zacząć walczyć o swoje prawa. Mieli wspólną wiarę i tradycję. Pamięć prześladowań i żywe wciąż poczucie zagrożenia.

Niebawem mieli też zyskać wspólną tragedię.

Kto zabije Aziza Nesina

Lütfü Kaleli dopilnował, żebym dostała mocną herbatę i usiadła wygodnie. Historia, którą chce mi opowiedzieć pan Kaleli, stała się kamieniem węgielnym nowej alewickości. Papierkiem lakmusowym. To co czujesz, gdy mowa o Sivas, wyznacza twoje miejsce w konstelacji tureckiego społeczeństwa.

Kiedy w lipcu 1993 r. Lütfü Kaleli jechał do Sivas na festiwal alewickiej kultury, nie myślał, że odmieni się jego życie. Był tylko skromnym literatem. Prawda, że już przed laty zapisał swe nazwisko obok nazwisk największych tureckich pisarzy w liście otwartym do władz. Jest religia, jest cała kultura, są miliony ludzi, a państwo nie uznaje faktu, że żyją w nim jacyś alewici - protestowali wtedy.

Teraz alewicki festiwal w Sivas zgromadził stu ludzi kultury z całej Turcji. Przyjechał nawet słynny pisarz Aziz Nesin, choć sam alewitą nie był.

Aziz Nesin przyszedł na świat w wojennym roku 1915. Jego matka miała 15 lat, gdy go urodziła. Umarła, gdy miała lat 26. “Tak było, i tak już nie będzie" - zatytułował opowieść o swoim dzieciństwie Aziz Nesin i robił wszystko, żeby zmienić Turcję. Wolność słowa była dla niego podstawą. Był już starym człowiekiem, gdy opublikował fragmenty “Szatańskich wersetów" i oświadczył, że chciałby je wydać po turecku. Pewien bogaty biznesmen-fanatyk przyrzekł nagrodę temu, kto zabije Nesina.

Pierwszy dzień festiwalu minął spokojnie. Drugiego w gazetach pojawiły się nagłówki: “Co Aziz Nesin robi w Sivas?!". Fundamentaliści otoczyli hotel. Skandowali: “Sivas będzie grobem Aziza Nesina". Rzucali w okna kamieniami.

- Stłoczyliśmy się na schodach - mówi Lütfü bej. - Żartowaliśmy. Ktoś grał na sazie. Potem zaczęliśmy się bać. Jakiś dziennikarz dał mi dwie kartki papieru, żebym mógł notować. Już wiedziałem, że to będzie ważny dzień.

“Przyrzekam, że nic wam się nie stanie" - sam premier zapewniał przez telefon Nesina.

Ale wtedy nadciągnęli ludzie, którzy wyszli z pracy. 10 tysięcy osób stało wokół hotelu i patrzyło, co będzie. - Wszyscy ludzie w Sivas są winni - mówi Lütfü Kaleli bez wahania. - Wszyscy tam byli. Po prostu wszyscy.

Mijały godziny. Młodzi mężczyźni budowali w holu barykadę. - Aziz, starszy bracie - Lütfü bej ujął pod ramię Nesina - lepiej chodźmy na górę.

Tam, w małym pokoju na piętrze, dobiegł ich nagle krzyk z dołu.

Feniks z popiołów

Ktoś kilka razy puka do drzwi, ale Lütfü bej przekręcił klucz w zamku, żeby móc ciągnąć opowieść o tamtym dniu, kiedy patrzył, jak dym wciska się przez szpary do pokoju i zaczyna dusić w gardle.

Lütfü Kaleli rozpłakał się, widząc, że Aziz Nesin kładzie się na łóżku: “Nie chcę umierać na podłodze". Wołał z okna, ale jego głos ginął pośród krzyków. Dopiero później, dużo później, pomógł Nesinowi zejść po strażackiej drabinie po to, żeby usłyszeć nagle, jak człowiek z rady miasta, z partii islamistycznej, mówi: “To Aziz Nesin! Jemu nie pomagajcie". I zobaczyć na własne oczy, jak któryś z policjantów zamierza się na Nesina.

Za oknem stado ptaków na moment ogarnia niebo czarnym wirem. Lütfü Kaleli opowiada długimi zdaniami, każdy szczegół. Od tamtego dnia opowiadanie tej historii stało się sensem jego życia. Tamtego dnia wypadały akurat jego urodziny. I Lütfü Kaleli poczuł, jakby naprawdę narodził się na nowo.

- Wielu ludzi zdobyło energię do walki - mówi. - W obronie demokracji i laickości.

Sivas nie stał się grobem Aziza Nesina. Komisarz policji wyciągnął go z rąk podwładnych. Aziz Nesin zmarł na atak serca trzy lata później.

Ale tamtego dnia w płonącym hotelu Madimak znalazło śmierć 37 osób.

W zachodnich gazetach wspominano tylko o Nesinie i “Szatańskich wersetach". O alewitach nikt przecież nie słyszał, a czym są “Szatańskie wersety", każdy wie.

Lütfü Kaleli napisał książkę o Sivas. W kolejnych wydaniach dodawał do niej wyroki sądu. 33 osoby skazano na karę śmierci. Wyroków śmierci w Turcji jednak się nie wykonuje.

W pierwszą rocznicę wypadków Lütfü Kaleli pojechał z żoną do Sivas, pokazać, że się nie boją.

Stawiając w latach 80. na syntezę tureckości i islamu, rząd pogodził bowiem dwa upiory, które dotąd szczerzyły na siebie zęby. Z jednej strony - mroczne siły ultranacjonalizmu, ci bojówkarze Szarych Wilków, którzy dotąd w pogardzie mieli islam, bo islam nie był dość turecki. Z drugiej strony - muzułmańscy fundamentaliści, którzy dotąd nie utożsamiali się z turecką republiką, bo republika nie była dość islamska.

Po raz pierwszy jedni i drudzy stanęli ramię w ramię. Ramię w ramię z konserwatystami, którzy kontrolują witalne organy państwa i nie życzą sobie w nim żadnych odmienności.

Film nakręcony przez policję w Sivas przedostał się do mediów. Słychać na nim rozkaz padający z policyjnego radia - rozkaz, żeby nie interweniować. Konserwatywni członkowie rządu oświadczyli bez zmrużenia oka, że za wydarzenia w Sivas winę ponosi Aziz Nesin.

Sivas to był dla alewitów wstrząs. Zawsze wiedzieli, że mają wrogów. Teraz poczuli jednak, że także państwo nie do końca jest ich państwem.

Nie tylko Lütfü Kaleli narodził się tamtego dnia na nowo, niczym feniks z popiołów hotelu Madimak.

Gazi Osmanpasza

Co było potem? Potem były wydarzenia w stambulskiej dzielnicy Gazi Osmanpasza.

Autobus pełen zmęczonych ludzi jedzie przez dzielnicę slumsów, gdzie budynki sklecone na stokach wzgórz wyglądają, jakby miały się osunąć niczym domki z kart, jedzie przez niekończące się osiedla z nagiego betonu, jedzie długo, aż traci się w tym autobusie poczucie czasu i przestrzeni. Ale nagle na rogu ulicy pojawia się biały pancerz policyjnego transportera, lufy karabinów, i wtedy Ali Yaman odwraca się do mnie i mówi:

- No, to już wiemy. Jesteśmy w Gazi.

Kiedy Mahmut Türkmen, działacz alewickiej fundacji, zamieszkał w Gazi, był rok 1975 i wokół jego domu rozpościerały się pola. Potem wyrosły domy. W tych domach dziś tłoczy się 350 tysięcy ludzi. Jakieś trzy czwarte to alewici. Dużo Kurdów. Beton, błoto.

Mahmut Türkmen jest postawnym starszym mężczyzną. W klapie nosi znaczek z portretem Atatürka, na powitanie skrapia gościom dłonie wodą kolońską.

Wolałby zapomnieć o wydarzeniach, dzięki którym Gazi zajęło specjalne miejsce w historii alewitów.

To w Gazi wieczorem 12 marca 1995 r. nieznani mężczyźni ostrzelali ze skradzionej taksówki kawiarnię, zabijając dwóch ludzi. Policja otworzyła ogień do tłumu, który protestował przeciw jej bezczynności. W ciągu dwóch dni zamieszek zginęło 30 osób. Było 250 rannych.

- Media też zawiniły - mówi gorzko Mahmut bej. - Podsycały konflikt. W telewizji mówili, że w alewickiej kawiarni zabito ważnego dede. Co to znaczy alewicka kawiarnia? Wszyscy tam chodzili. I to nie był żaden dede. To był zwykły stary człowiek, który żył z tego, co mu ludzie dali.

Mahmut Türkmen nie chciał, żebyśmy tu przyszli.

- Bo media - mówi - interesują się Gazi tylko wtedy, kiedy są problemy.

Ale oto jesteśmy, i cóż - oprowadza nas po budynku swej fundacji. Państwo nie dało grosza, pieniądze na budowę zebrali po ludziach. Górne piętra wciąż straszą nagim betonem. Schodzimy w dół.

Sala do ceremonii. Rzeźnia, kuchnia, jadalnia. Łazienki, korytarz, sala ablucji. I jeszcze jedna sala, pusta, z wielką chłodnią. Dwaj mężczyźni dźwigają coś z mozołem - jakąś rzecz dziwną, podłużną i ciężką, zawiniętą w kilim.

- Jesteśmy w kostnicy - mówi Mahmut Türkmen. - Mamy tu miejsce dla wszystkich, żywych i umarłych.

W powietrzu oddech zostawia biały obłok. Nie starczyło na ogrzewanie.

- Od tamtych wypadków sponsorzy unikają Gazi. Przychodzą za to lewicowcy agitować przeciwko rządowi. Ale to jest nasz rząd - mówi twardo Mahmut bej na schodach swojego lodowatego pałacu. - My z rządem nie mamy problemów.

Milczę. Mahmut bej sam zaczyna mówić o procesie.

Proces winnych wypadków w Gazi nie odbywa się w Stambule, aby nie tworzyć nowych napięć, lecz w Trabzonie - tak ogłoszono oficjalnie. Turcja to duży kraj. Do Trabzonu jest tysiąc kilometrów. - Piętnaście razy już byliśmy w Trabzonie - oznajmia Mahmut bej. - Za każdym razem trzeba wynająć autobus. Ale będziemy świadczyć. Tyle razy, ile będzie trzeba.

W marcu 2000, w piątą rocznicę wypadków, w Gazi aresztowano 350 demonstrantów. Rannych nie było. Ale tam, gdzie raz polała się krew, łatwo może polać się znowu.

Dlatego u wjazdów do Gazi stoją policyjne transportery.

Ja jestem Prawdą

Sivas to byli intelektualiści. Gazi - ludzie biedni. Każdy kolejny cios sprawiał, że alewici stawali się bardziej alewitami. Czuli, że łączy ich wspólne przeznaczenie, które często sprowadza się do wyłączenia ze wspólnego przeznaczenia ich sąsiadów sunnitów. Sprowadza się do losu, jaki gotują im inni.

- Na razie nie wiadomo nawet, czym jest alewizm - śmieje się Ali Yaman. - Sunnici mówią, że to odłam szyizmu albo heretycka sekta islamu, albo też coś tak synkretycznego, że trudno w ogóle uważać to za islam. Ale znasz jakieś wyznanie bez śladów wcześniejszych wierzeń?

Baki Öz, pogodny alewicki historyk, zdobył sławę wymieniając 32 odmienne definicje alewizmu. - Jesteśmy dumni - powiada Ali - że się wymykamy formułom. “Droga jest jedna, forma tysiąc i jedna", tak się u nas mówi.

Książki, które leżą na półkach księgarni w alewickim centrum Szahkulu, pisze nowa elita. Wielu z nich odrzucało niegdyś religijny wymiar alewizmu. Nie chciało podlegać decyzjom wiejskich dede. Ideologia rewolucyjna, ruch ludowy, filozofia miłości - tym był dla nich alewizm. Ale lewica, w którą wierzyli, zawiodła. Demokratyzm i wiara w człowieka - najpiękniejsze barwy alewizmu - wydały im się nagle kwiatem, któremu trudno rozwijać się bez korzeni. Bez pamięci Objawienia, bez tradycji wieków mistyki.

I oto w ich książkach współbrzmi laickie wychowanie i tęsknota za transcendencją. Wiara w rozdział religii od państwa i w cuda. Piszą o nowoczesności, a szukają poparcia u tych, co wywodzą swój ród od proroka Muhammada. Oni, ludzie miasta, wracają do tych starych brodatych mężczyzn w gumiakach, którzy jakoś inaczej stąpają po ziemi, krokiem człowieka, który ma z nią poufały związek. - O, popatrz, ten to bardzo autentyczny wiejski dede - szepcze z szacunkiem Ali Yaman, doktor stambulskiego uniwersytetu.

Ali - krew z krwi pokoleń alewickich dede, z krwi Hidir Abdala, z krwi Muhammada.

Taka jest cała Turcja - rozpięta między uniwersytetami Stambułu, blokami przedmieść i niezmierzonymi przestrzeniami Anatolii. Turcja poszukująca siebie pomiędzy nową namiętnością do centrów handlowych i telewizyjnych teleturniejów a tradycją przechowaną po wsiach.

W przezroczystym zimowym powietrzu Kemter Yusuf, niewidomy stary dede, zaczyna mówić. Ludzie na dziedzińcu Szahkulu zatrzymują się. Słuchają w milczeniu. I trudno im się oprzeć przejęciu i zadziwieniu, gdy pada, przeniesione z głębin czasu, wciąż równie niepojęte, potężne ana al-Hakk, “Ja jestem Prawdą", które tysiąc lat temu wypowiedział w Bagdadzie mistyk Al-Halladż i za które został skazany na śmierć, bo jego słowa wydały się bluźnierstwem.

Czego chcą alewici

Jak skończyć tę opowieść?

Dawno temu świat alewicki spajała sieć dede - ale sieć pękła, rodziny dede i ich uczniów rozeszły się po świecie, od Stambułu po Frankfurt. Po wsiach nieczęsto odbywają się ceremonie. Coraz rzadziej zawiera się związki braterstwa, które łączą dwie pary małżeńskie w więź równie silną jak najbliższe pokrewieństwo.

Ali, radio Pokój, w którym co tydzień rozmawia ze słuchaczami, i radio Nadzieja, i radio Wolność, i wszystkie inne alewickie radia i czasopisma, i ośrodek Szahkulu - wszyscy chcieliby posklejać ten rozbity świat. Pomóc ludziom odnaleźć jakiś porządek. Nie gubić części własnej tożsamości. Zachować prawo do różnicy.

Jaki obraz się z tego wyłoni, nikt nie wie.

Społeczność alewicką starają się ostatnio pozyskać wszyscy. Dla wielu nacjonalistów wydaje się ona najczystszą inkarnacją tureckiej specyfiki. Dla partii laickich jest naturalnym sprzymierzeńcem przeciw tym, którzy politykę zanadto łączą z religią. Partie polityczne zapominają jednak o nich wkrótce po wyborach, i sami alewici chcieliby w końcu przemówić własnym głosem.

Chcieliby, żeby Turcja uznała oficjalnie ich wyznanie. Żeby państwo, jeśli wspomaga budowę meczetów, wspomagało także alewickie sale ceremonii. Żeby państwowa telewizja pokazywała nie tylko sunnickie, ale i alewickie programy religijne. Żeby w szkołach dzieci miały do wyboru naukę doktryny sunnickiej albo alewizmu. W Berlinie już od 2002 r. alewizm jest jedną z opcji, jaką szkoły proponują uczniom - w Niemczech mieszka prawie milion alewitów.

“Turcji potrzebne jest nade wszystko polityczne przyznanie własnej heterogeniczności" - pisze Soli Ozel, politolog młodego pokolenia. Bo coraz więcej Turków uważa, że to właśnie ci, którzy siłą próbują uczynić z Turcji monolit, najbardziej przyczyniają się do podziałów w kraju.

Unia Europejska uważa, że czas, by alewici zostali uznani w Turcji za mniejszość religijną. Ale alewici nie chcą. Mnożenie chronionych prawnie, lecz marginalizowanych mniejszości nie jest według nich rozwiązaniem. Nie chcą być wyjątkiem - chcą być częścią reguły. Jednym z wielu równoprawnych składników wielokulturowego społeczeństwa. Nie chcą też, by ingerencja Unii oddaliła od nich sunnitów. Nie widzą się w roli “dobrego ucznia" świata islamu, nie chcą, by Unia stawiała ich innym muzułmanom za wzór.

Faktem jest jednak, że droga Turcji do Unii Europejskiej może alewitom - jak wszystkim progresywnym siłom w kraju - tylko pomóc.

W tydzień po wypadkach w Sivas w sunnickiej wsi koło Odżaku znaleziono ciała zabitych. Tyle ciał, ile wyniesiono ze spalonego hotelu Madimak.

- Znam rodziny tych ofiar - mówił mi Müfit Yuksel, Kurd, sunnita. - Opowiadają, że zemścili się na nich alewici. Ale ja prędzej uwierzę, że to była PKK (Partia Pracujących Kurdystanu). Radykalni Kurdowie chcieli włączyć alewitów do swej walki.

Lecz alewici radykalizmu nie lubią. Nawet alewiccy Kurdowie zwykli trzymać się z dala od PKK. - Miałem w akademiku kilku radykalnych kolegów - kręci głową Ali. - Są w więzieniu. I co z nich za pożytek? Trzeba inaczej.

Zastanawia się chwilę.

- Bo alewitom będzie w Turcji dobrze tylko pod jednym warunkiem - mówi. - Jeżeli będą tego chcieli sunnici.

***

A zatem co należałoby wpisać pod hasłem “alewizm" w Encyklopedii PWN? Którą z 32 definicji profesora Bakiego Öza?

Potrafię powiedzieć tylko tyle: alewizm to Ali Yaman, jego ojciec i matka, i gruba Belgün, i Baki Öz. I w styczniowy poranek na podwórzu Szahkulu mężczyzna, który pochyla się nad grobem świętego, żeby pocałować liść pelargonii.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2005