Droga kołymska

Na tej trasie żaden kierowca nie zgasi zimą silnika, bo przy minus 50 stopniach koniec nadszedłby szybko. Zresztą śmierć i droga to tutaj nieodłączne towarzyszki.
z Kołymy (Rosja)

18.11.2019

Czyta się kilka minut

Jedynie kilka procent „Trasy” pokrywa asfalt. Na zdecydowanej większości królują tłuczony kamień, żwir i ubita ziemia. / KAROL FRYTA
Jedynie kilka procent „Trasy” pokrywa asfalt. Na zdecydowanej większości królują tłuczony kamień, żwir i ubita ziemia. / KAROL FRYTA

Ciągnie się na długości 2032 km, między Jakuckiem i Magadanem. Przez tereny należące do dwóch jednostek administracyjnych Federacji Rosyjskiej: Republiki Sacha (inaczej Jakucji) i obwodu magadańskiego.

Pokonuje góry, 10 przełęczy (mających ponad 1000 metrów wysokości) i wiele strumieni, które latem, bywa, uniemożliwiają przejazd. W dwóch miejscach są przeprawy promowe, groźne wiosną i jesienią, gdy kra utrudnia żeglugę. Zimą, gdy temperatura spada poniżej 50 stopni, ruch na niej maleje, ale nie zanika: transport drogowy to tutaj jedyna możliwość zaopatrzenia.

To niebezpieczna droga. Na przytłaczającej długości jedynie utwardzona, tworzy tumany kurzu. Na kierowców czyhają dziury (zwane tu jamami), wypełnione wodą. To droga owiana złą sławą: historycznie przeklęta, zbudowana niewolniczą pracą więźniów sowieckich łagrów. Wyrąbywana w tajdze, na mrozie, w głodzie, pod wycelowaną pepeszą. Droga z kości, bo większość budowniczych zmarła podczas pracy i zwykle była chowana tuż obok niej.

Nazywana jest traktem kołymskim lub szosą kołymską, ale mieszkańcy mówią po prostu: „Trasa”. Oficjalnie to autostrada federalna R 504 „Kołyma”.

Przeprawa

„Trasę” budowano z Magadanu do Jakucka, ja pokonam ją w odwrotną stronę.

Można się na nią dostać, przepływając Lenę. Olbrzymia rzeka, dziesiąta pod względem długości na świecie. Czasem na jej brzegach dochodzi do dantejskich scen. – Zwłaszcza w weekendy, gdy ludzie chcą wyjechać lub wrócić do miasta – mówi Kirył, pasażer promu. – Można kilka godzin czekać, taki jest tłok. Dochodzi do bójek, spychania aut do wody.

Jakuci z utęsknieniem czekają na zimę, gdy lód skuwa rzekę. Można wtedy jeździć po niej do kwietnia. – Wiesz, co najbardziej denerwuje? – pyta Kirył. – Że mamy w Jakucji wszystkiego od cholery: diamenty, gaz, ropa, cała tablica Mendelejewa. Ale nie mamy pieniędzy na most przez Lenę! Putin wciąż obiecuje, ale nic się nie dzieje. Nasza kasa poszła na most na Krymie!

Transport zorganizowany do Magadanu nie istnieje, zostaje autostop. Im dalej będę się zagłębiać w ten wyludniony teren, tym aut będzie mniej. Kilkugodzinne czekanie na okazję będzie normą; raz postoję siedem godzin na poboczu.

Prom przybija do glinianego klepiska nadbrzeża. Szczęście się uśmiecha do mnie po raz pierwszy. Rezolutne Jakutki, matka i córka, podróżują srebrną hondą fit. Zatrzymują się, choć tego nie sygnalizuję. Podwożą parę kilometrów, na rogatki Niżnego Bestiachu.

Złudzenia

Przez 1197 km „Trasa” biegnie przez Jakucję, a 835 km przez obwód magadański. To najzimniejsze miejsca na Ziemi, stale zamieszkane przez człowieka, w tym Kołyma. „Trasa” ma dwie historyczne gałęzie. Południową zbudowano jako pierwszą, w latach 30. i 40. XX w. Nitka północna powstała później, miała łączyć nowe kopalnie złota i innych minerałów. Jej budowa skończyła się w 1953 r., choć modernizacja i rekonstrukcja drogi trwają cały czas.

Po godzinie oczekiwania łapię terenówkę. Trzech mężczyzn jedzie 250 km do pracy, do Czerkiochu. Mają stawiać dom majętnemu Jakutowi. Przez kilkadziesiąt kilometrów suniemy po niezłym asfalcie. Ale to złudny komfort, asfalt pokrywa tylko 10 proc. „Trasy”. Dalej to głównie tłuczony kamień i ziemia, która w suche dni wzbija żółtą mgłę. Czasem z wielu kilometrów widać, że ktoś jedzie. – Podoba się nasza droga? To nasza piękna droga fe-de-ra-lna – kierowca sylabizuje z ironią. I zaczyna litanię narzekań (podobnie jak Kirył na promie czy kilkoro innych napotkanych Jakutów): że wszystko mają i gdyby sami sobą rządzili, Jakucja byłaby krainą mlekiem i miodem płynącą. A jest tylko jedną wielką kopalnią, drenowaną przez Kreml.

Jeden z Jakutów wylicza, kalkuluje i na koniec pyta: – Jak to jest, że za gaz, na którym stoi mój dom, płacę więcej niż mieszkaniec kraju, do którego go eksportujemy?

Artykuł 58

Jak doszło do tego, że zdecydowano, aby budować drogę w terenie, gdzie temperatura potrafi spaść do minus 70 stopni? Odpowiedzi udzielają bolszewickie plany gospodarcze, związane ze złotem. W 1921 r. Lenin mówił: „Wyobrażam sobie, że gdy odniesiemy zwycięstwo w skali światowej, zbudujemy ze złota ustępy publiczne na ulicach kilku największych miast świata”. Na razie zadysponował realistycznie, że złoto „trzeba oszczędzać” i „sprzedawać je jak najdrożej”, a „nabywać za nie towary jak najtaniej”.

Osiem lat później Stalin zdecydował, że industrializację przyspieszy praca przymusowa więźniów, których było pod dostatkiem (a wkrótce miało być więcej). Idea nie była nowa, niewolniczą pracę chętnie wykorzystywano w carskiej Rosji. Niemal równolegle z decyzją Stalina wyprawa geologa Jurija Bilibina potwierdziła, że dorzecze rzeki Kołymy obfituje w złoża złota. Wkrótce do Zatoki Nagajewa, nad którą rozrastała się osada Nagajewo (przyszły Magadan), miały przypłynąć pierwsze transporty więźniów.

Masowe aresztowania z lat 30. sprawiły, że system obozów założony przez bolszewików już w 1918 r. i na przestrzeni lat mający różne nazwy (w tym Gławnoje Uprawlenije Łagieriej, Główny Zarząd Obozów – skrót: Gułag) się zapełniał. W 1938 r. więźniów było już 2 mln (najwięcej, ponad 2,5 mln, w 1950 r.). Słynny „kontrrewolucyjny” artykuł 58 kodeksu karnego, bardzo „pojemny”, sprawiał, że do obozów płynęła rzeka ludzi skazanych na drakońskie kary. Dużą grupę stanowili polityczni, „wrogowie ludu”. Zwłaszcza podczas II wojny światowej i tuż po niej łagry były podporą sowieckiej gospodarki. A Kołyma była największym skupiskiem łagrów na północnym wschodzie kraju.

Pobocze

Dokładnie 100 kilometrów przed ostatnią przeprawą promową na „Trasie” wysiadam na krzyżówce. Szczęście sprzyja, zjawiają się dwa many ze styropianem jadące do Chandygi.

Styropian posłuży tam do ocieplenia szkoły. Raz siedzę w kabinie z 62-letnim Wiktorem (spędził dwie trzecie życia za kółkiem), to znów z Amanem i jego 15-letnim synem. Chłopiec już idzie w ślady ojca, chwilami prowadzi wielką ciężarówkę.

„Trasę” znają świetnie. Wiedzą, na którym kilometrze jest bar i kolejna stacja benzynowa.

– Wiesz, że ta droga jest zbudowana na kościach? – Aman odpala papierosa. – Koledzy opowiadali, że na postoju przed Ust-Niera weszli do lasu. Trafili na ziemianki, w których spali więźniowie. Wiem, gdzie to jest, ale nie miałem odwagi tam iść.

Na 325. kilometrze Aman pokazuje miejsce, gdzie zginął brytyjski motocyklista. – Dlaczego turyści z Zachodu chcą przejechać tę drogę? Przecież tu nic nie ma! – zastanawia się Wiktor.

Późnym popołudniem docieramy do brzegu Ałdanu. Stoimy w kolejce do promu. Obok dwa minibusy, na dachach piramidy pakunków. Zjawia się kolejny: wybite szyby, zmiażdżony dach, wewnątrz skuleni ludzie. – Dachował – ocenia Aman. – Kierowca zasnął albo wjechał w jamę.

Idziemy za potrzebą. Ciężko uwolnić się od świadomości, że być może oddajemy mocz na czyjeś szczątki.

Surowce

Aby sprawniej eksploatować na Kołymie niewolników, w 1931 r. powołano trust Dalstroj (skrót od: Państwowy Trust Budownictwa Drogowego i Przemysłowego w Rejonie Górnej Kołymy). Miał „zatrudniać” więźniów z Siewwostłagu OGPU (Północno-Wschodnie Poprawcze Obozy Pracy Zjednoczonego Państwowego Zarządu Politycznego). Pewien historyk określił Dalstroj jako „zmilitaryzowaną organizację gospodarczą”.

Pierwsze transporty więźniów trafiły na Kołymę na początku lat 30. Samo dotarcie tu było czasochłonne: więźniowie mieli za sobą kilka tysięcy kilometrów w pociągach i kilkudniowy rejs statkiem z Władywostoku lub Nachodki. Podróż w lodowatych wagonach i ładowniach, strach, głód i zezwierzęcenie nadzorców z NKWD dziesiątkowały. Dodatkowo „błatni” (więźniowie-kryminaliści) znęcali się nad „politycznymi”; dochodziło do zabójstw i gwałtów.

Dalstroj był oczkiem w głowie Stalina, który od 1932 r. niemal codziennie żądał raportów o wydobyciu złota. Odkrycia nowych złóż – także innych minerałów – powodowały, że obszar zarządzany przez Dalstroj rozrastał się. Na początku lat 50. obejmował 3 mln km2 (teren 10 razy większy od Polski). Wydobywano złoto, srebro, platynę, uran, kobalt, rtęć, cynę, ołów, nikiel, żelazo, miedź, molibden, wolfram, węgiel, ropę, gaz.

Budowniczy

Budowa głównej drogi kołymskiej, łączącej imperium Dalstroju, zaczęła się w 1930 r. Miała zaczynać się przy Zatoce Nagajewa, gdzie przybijały statki z więźniami. Wieść miała wzdłuż rzek, górskimi wąwozami, omijając bagna, często starymi szlakami konnymi. Priorytetem były jak najniższe koszty. Zaplanowano trasę nieutwardzoną, wytrzymującą nacisk pojazdów do 8 ton. Dziennie planowano przewozić nią 600-800 ton ładunków, z dopuszczalną prędkością maksymalną 40 km/h.

W latach 30. do budowy nie wykorzystywano maszyn drogowych (pojawiły się w latach 40., amerykańskie). Więźniowie pracowali ręcznie, przy pomocy kilofów, łopat i chwytaków. Ziemię i kamień przewożono taczkami, a drewno ciągnęły konie. Zimą wykorzystywano sanie. Dzień pracy zaczynał się o wschodzie słońca i latem trwał po 12-14 godzin.

W 1933 r. przy budowie „Trasy” pracowało naraz 11 tys. więźniów, rok później 19 tys. (40 proc. wszystkich więźniów Dalstroju). Warunki sprawiały, że prace posuwały się wolno. Były więzień Michaił Wygon wspominał: „Droga była budowana głównie ręcznie: wzdłuż trasy ze wzgórz ułożone były ścieżki, a na nich – nieprzerwany ciąg taczek. Tysiące jednostek dwukołowego transportu ręcznego, obciążonych piaskiem i żwirem; i ciągną je, obciążając wszystkie swoje siły, mężczyźni – młodzi, w średnim wieku i starsi, ale z równie udręczonymi wyrazami twarzy”.

Góry

Świta. Jeszcze nie nauczyłem się nie stawać na „Trasie” rankiem. Ruch zacznie się po ósmej, a pierwsi będą mieszkańcy Chandygi. Ciężarówki wyjadą później. Godzina oczekiwania, dwie, trzy. Sięgam po „Opowiadania kołymskie” Szałamowa, który spędził tu jako więzień 16 lat. Przeżył i w swej książce opisał „białe krematorium Kołymy” (jak to określił Sołżenicyn, też więzień gułagu).

Po czterech godzinach wspinam się do kabiny kamaza. Z kierowcą zamieniamy ledwie parę słów, choć podwozi mnie aż 320 km do Kjubeme (tam droga rozwidla się na część północną i południową). Pokonujemy najtrudniejszy odcinek „Trasy”: przez Góry Wierchojańskie. Droga tu kręta i wąska, często nad urwiskami. Najniebezpieczniejszy fragment wydaje się też najpiękniejszy. Ziemię pokrywają seledynowe i wiśniowe wrzosy. Kierowca pokazuje modrzewie rosnące równo jak żołnierze, a za nimi, w dolinie, lód. Tutaj nie topi się nigdy.

Siąpi. Co chwila kamaz zwalnia, bo w żwirowej drodze czyhają jamy z wodą, połyskującą jak rtęć. Nagle auto daje nura w kałużę, lecimy na szybę, po chwili wyrzuca nas w górę. Kierowca klnie i podkręca muzykę. Zachrypnięty Wysocki śpiewa swój hit „Moskwa-Odessa”.

Dochodiagi

Klimat nie jest tu do życia. To strefa koła podbiegunowego, wieczna zmarzlina. Latem ziemia odmarza tylko na kilkadziesiąt centymetrów (więźniowie nie mogli kopać głębokich grobów dla zmarłych kolegów; czasem nie mogli kopać wcale). Lato trwa trzy miesiące, wtedy zekowie, jak zwano osadzonych, mogli poskubać jagód, grzybów. Jednak lato – to także dzień polarny, dłuższy dzień pracy.

Zimą zekowie nie powinni wychodzić do pracy przy minus 45-50 stopniach, ale to była teoria. Janusz Bardach, który przeżył Kołymę, wspominał: „Zawieje i zamiecie trwały (...) całymi dniami. Kiedy więźniowie zgubili się, ich ciała odnajdywano dopiero na wiosnę. (...) Dotknięcie metalowego narzędzia gołą ręką mogło skończyć się oderwaniem całego płata skóry, nie mówiąc już o tym, jak niebezpieczne było pójście za potrzebą. Atak biegunki mógł sprawić, że na zawsze zostawało się w śniegu”.

Szałamow: „Mieszkańcy łagru prawie dokładnie określali, jak wielki jest mróz, bez użycia termometru: jeśli utrzymuje się mroźna mgła, znaczy to, że na zewnątrz jest 40 stopni poniżej zera; jeśli w trakcie oddychania powietrze wydobywa się ze świstem, ale jeszcze bez trudu – to jest 45 stopni; jeśli zaś pojawia się przy tym zadyszka – to na pewno jest 50 stopni. Powyżej 55 stopni ślina zamar­­za w locie”.

Postępująca budowa wymagała zakładania coraz to nowych prowizorycznych obozów. Więźniowie żyli w ziemiankach lub namiotach, przykrytych mchem i gałęziami. Pełne racje żywnościowe (głównie chleb i wodnista zupa) dostawali ci, którzy wypełniali wyśrubowane normy. Zmęczenie, mróz, stres i głód sprawiały, że masowo chorowano na szkorbut, zapalenie płuc, awitaminozę, czerwonkę, biegunkę. Ci, którzy gaśli, tworzyli kategorię „dochodiagów”: żywych trupów, czekających na śmierć. Do tej grupy należał Szałamow. Ocalał, bo jeden z więźniów rekomendował go do pracy w szpitalu (szpital oznaczał też odpoczynek).

Odbycie całego wyroku było niemal cudem. Władysław Anders, który swą armię formował z byłych więźniów, przytacza relację jednego z nich: „Wielki okręt przywiózł ok. 7000 kalek z obozu Kołymy i Czukotki. 70% bez nóg i to bez obu nóg, bez rąk, bez uszu, bez nosów, ślepi i wariaci. Rok temu, a niektórzy tylko kilka miesięcy temu, byli wyprawieni jako zdrowi ludzie”.

Silnik

W barze pod Kjubeme pochłaniam żylasty gulasz z ryżem. Po kilkunastu godzinach bez posiłku pobieram ważną naukę: podróż po „Trasie” odbywa się od baru do baru, ale zawsze trzeba mieć żelazną rację.

Jadę ciężarówką volvo, ładunek to żelastwo. Prowadzi Sabir, 52-letni Uzbek. Wyprasowana koszula, okulary przeciwsłoneczne, pełny (co tu rzadkie) uśmiech. Wrócił właśnie z rodzinnej Buchary, gdzie wydał za mąż córkę. – Przyjechałem do Rosji 20 lat temu, do pracy, i zostałem. Jeżdżę raz w roku na dłuższy urlop do Uzbekistanu, tam została żona i dzieci. Pracę lubię, ale nie lubię Jakutów. To zamknięci i chłodni ludzie, dla nich liczą się tylko pieniądze.

Podróżując po Rosji, poznałem wiele nacji. Jedna krytykuje drugą: Ormianie Jakutów, Jakuci Rosjan, Uzbecy Tadżyków. Zaszłości historyczne i regionalne wciąż dzielą.

Na przełęczy Sabir się zatrzymuje. Można zaciągnąć się świeżym powietrzem i złapać zasięg w telefonie, co zakrawa na cud. Rozmawiamy o tym, że „Trasa” uczy cierpliwości, szacunku dla odległości i czasu. A także, jak jest groźna. Moment dobry, bo przełęcz przed Ust-Nierą jest długa i kręta. Auto wspina się mozolnie, a potem zsuwa z prędkością 5-10 km/h i znów wspina. Sabir oszczędza hamulce, by się nie zagotowały. Tempo żółwie. – Oszaleć można, co? – śmieje się. – Tak trzeba, jeśli nie chcesz spaść w przepaść. Spójrz – wskazuje zakręt. – Zimą, gdy leży tu warstwa lodu, ryzyko, że się zsuniesz, jest największe.

Zimą też jeździ? – Cały rok. Jak wyjdę z domu w Jakucku i odpalę silnik, to zgaszę go dopiero po dwóch tygodniach, gdy dojadę do Magadanu i potem z powrotem do Jakucka. Śpię z włączonym silnikiem, grzeję się w aucie. Jeśli zgaśnie, to po tobie przy tych mrozach. Są niby tzw. ciepłe garaże, ale w większych miejscowościach. Jest CB radio, ale umówmy się, pomoc tu nie dociera raz-dwa. Widziałeś gdzieś policję? To jedyna taka droga w Rosji bez żadnego nadzoru. Możesz jechać jak chcesz, pijany, nikt nie skontroluje.

Miasto

Ust-Niera, na 978. kilometrze, to centrum administracyjne ułusu ojmiakońskiego, gdzie odnotowano najniższą temperaturę w miejscu zamieszkanym na stałe przez człowieka: minus 71,2 stopnie. Miasto wyludnia się. Dokoła kopalnie złota, ale ludzie robią wszystko, by stąd uciec. Klimat depresyjny. W parotysięcznym mieście nie uświadczysz skrawka asfaltu, drogi to klepiska. Przy centralnej ulicy Lenina kilka sklepów, poczta, szpital, cerkiew. W dawnej willi szefa Dalstroju urządzono lokalne muzeum. W budynku, gdzie enkawudziści trzymali psy, jest apteka. W latach 1949-58 w Ust-Nierze funkcjonował Indigirłag: w tym obozie 14 tys. ludzi wydobywało rudę złoto, cynę, wolfram. Budowali też południowy odcinek „Trasy”.

Krajobraz Ust-Niery to poniszczone domy, zwały śmieci, stosy żelastwa, porzucone auta, kałuże jak stawy, wszystko pokryte liszajem. Nawet Lenin na cokole ma przetrąconą nogę. Całość przeżarta przez brud i wilgoć, wypłowiała w słońcu. Miasto pokrywa jakby pył.

Główną ulicą idzie kobieta w czarnych szpilkach. Mało nie złamie nogi. Jakby rzucając wyzwanie otoczeniu, założyła też śnieżnobiałą elegancką bluzkę.

Ceny na Północy przyprawiają o zawrót głowy, bo towar musi tu dojechać z Magadanu lub Jakucka. W sklepie spożywczym spotkam panią Lolitę, z pochodzenia Kazaszkę. Jest na emeryturze, a 10 tys. rubli, które otrzymuje (ok. 600 zł), to głodowa stawka.

– Nienawidzę tego miasta – zwierza się sprzedawczyni. – Jest przytłaczające, okropne. Przyjechałam tu, bo mąż dostał dobrą pracę w kopalni złota. Mieliśmy popracować kilka lat, a tu stuknęło już 25. Dzieci mamy odchowane. Kazaliśmy im wyjechać z Ust-Niery, tu nie ma dla nich przyszłości. Też chcemy się wyprowadzić. Uzbieraliśmy trochę pieniędzy, marzymy o kupnie domu na Kaukazie, tam jest ciepły, dobry klimat. W końcu stąd wyjedziemy!

Cierpliwość

Za Ust-Nierą znów szkoła cierpliwości. Po siedmiu godzinach oczekiwania wysłużonym kamazem podjeżdża Sania. Wygląda, jakby miał zwyrodnienie stawów, rusza się powoli, ciągnie lewą nogę. Musi mi otworzyć kabinę od środka, klamka zewnętrzna nie działa.

Sania prowadzi kamaza z przyczepą. Jedzie na pusto, do domu w Miaundży. Czeka nas ponad 300 km. Jednak po 30 zatrzymujemy się. Przebiliśmy koło. Wydaje się, że użyjemy zapasowego, ale nic podobnego. Na środku drogi Sania demontuje koło, wyciąga dętkę, klei. Po godzinie przyglądania się pracy Sani i odrzucaniu przez niego prób pomocy, postanawiam łapać inną okazję. Zatrzymuje się nowiutki ciężarowy man.

– Piwa? – Andriej na wejściu otwiera mikrolodówkę. Rozglądam się po lśniącym aucie. Przygrywa muzyka, działa klimatyzacja, obicia siedzeń czyste, niewytarte. Za naszymi plecami prycza z prześcieradłem. Białym. – Nie jestem rozmowny – mówi Andriej. – Zabieram paputczików, bo ludziom trzeba pomagać, ale jeśli nie masz nic przeciw, będę oglądał film. Wiozę 42 tony metalu, więc pojedziemy wolno – deklaruje i włącza w telefonie „Doktora House’a”.

Na noc zostaję w Artyku. Tego dnia przejechałem ledwie 130 km. Ciekawe, jak długo Sania walczył z kołem?

Niedźwiedzie

Pierwszym kierowcą, którego widzę nazajutrz, jest... Sania. Okazuje się, że po załataniu dętki przejechał 50 km i przebił kolejną. – Co robić, taka robota – kwituje.

Dziś przekroczymy granicę między Jakucją i obwodem magadańskim. Ale po kilkunastu kilometrach Sania zatrzymuje się. Zgubił błotnik z tablicą rejestracyjną. Ze stoickim spokojem mówi: – Musimy wrócić i jej poszukać.

Tym razem moja pomoc jest niezbędna. Przechodzę kurs odczepiania przyczepy. Gdy wracamy, już ze zgubą, uświadamiam sobie, że przez dwa dni Sania pokona tylko 300 km. W kamazie brudno, łóżko wymięte, a on sam utytłany w smarach i kurzu.

– Ale to jego kamaz, pewnie jeździ nim, od kiedy został kierowcą, i nie zamieni go na inne auto – powie potem Tolik, czterdziestoparolatek, kierowca cysterny, z którym dojadę już do końca „Trasy”, do Magadanu. – Sania to typ kierowcy starej daty, który nigdy się nie zmieni. Nie ma smartfona, CB-radia, nie pomyśli, że w innym aucie może mieć wygodniej. Jest zrośnięty ze swoim kamazem.

Zaufanie Tolika zdobywam powoli. Najpierw ma mnie podrzucić 100 km. Potem decyduje, że przejedziemy kolejne 100 do Jagodnoje. Tam na odchodnym rzuca, żebym rano wpadł na parking, to zabierze mnie do Magadanu. Tolik jeździ na „Trasie” na odcinku Magadan-Ust-Niera, dostarcza paliwo do maszyn wypłukujących złoto w kopalniach. Jedziemy na pusto i pierwszy raz widzę, aby ktoś pędził tu ciężarówką nawet 60 km/h.

Tolik za punkt honoru wziął sobie, by postraszyć mnie niedźwiedziami. Rzuca anegdotami. A to, że dwa tygodnie temu główną ulicą Magadanu śmigał niedźwiedź, aż go zastrzelono. A to, że kolega kierowca wyszedł za potrzebą, ale miśki go pogoniły. – Spójrz na kontenery ze śmieciami na parkingach. Wszystkie przewrócone. Niedźwiedzie wyjadają odpadki – Tolik poważnieje. – Zawsze trzeba na nie uważać.

Złoto

Cysterna Tolika sunie przez tereny złotonośne, często już wyeksploatowane. Wzdłuż „Trasy” ciągną się hałdy ziemi. Za sprawą ingerencji człowieka potoki zmieniają bieg, rozdwajają się jak język żmii, to znów schodzą, tworząc w zagłębieniach sztuczne zbiorniki. Natura jest okaleczona, zryta, przekopana – i porzucona. Do głowy przychodzi metafora gwałtu. Obrazu dopełniają porzucone części maszyn i opony. Tysiące opon. No i wsie, osady, przysiółki, które po spełnieniu swej roli, gdy złoto się kończy, są zostawiane, a mieszkańcy przenoszeni. Jak okiem sięgnąć straszą więc zrujnowane domy i budynki kopalniane.

Dziś złota nie pozyskuje się tak jak w czasach zeków: wydobycie odbywa się z użyciem maszyn. Anatol Krakowiecki, więzień Kołymy, wspominał: „Dwanaście tysięcy ludzi, samych więźniów, pracuje na kopalni złota »Bolszewik« za zupę, kaszę i porcję chleba. Norma dla człowieka to przeciętnie 120 taczek dziennie”.

Wtedy kopalnie budowano, nie licząc się z losem więźniów. Szyby zawalały się, wybuchał metan. Więźniowie i więźniarki pracowali w tunelach bez asekuracji, często na kolanach.

Jadwiga Bizanc-Szmigiero wspominała: „W stoku góry wykopywało się rowy, tworzące nieraz niemal jaskinie, których ściany czasem zawalały się (...). Norma wynosiła 6 gram złota na osobę dziennie. Myśmy jednak pracowały na takim terenie, na którym złota prawie nie było i jeśli na nas trzy wypadło 3-4 gramy dziennie, to było bardzo dobrze. Naturalnie nie dostawałyśmy wtedy całej porcji dziennej chleba, tylko 700 dkg, to wydaje się dużo, ale był to mokry, ciężki chleb, więc odczuwałyśmy stały głód”.

Pierwszy szef Dalstroju, Eduard Berzin, podobno nie był najgorszy. Podobno rozumiał, że głodny i umęczony więzień jest nieefektywny. Nie zagrzał długo miejsca na stanowisku, a jednym z powodów jego odwołania miał być wysoki koszt uzyskania grama złota. Jego następcy postawili na obniżenie kosztów, czego efektem były coraz gorsze warunki życia więźniów.

W pierwszym roku istnienia Dalstroju wydobyto pół tony złota, pięć lat później 33 tony. Pod koniec lat 30. Kołyma była jednym ze światowych centrów wydobycia tego surowca. W rekordowym 1941 r., gdy Hitler najechał Stalina, padł rekord: z kołymskich kopalń wydobyto 76 ton złota. Potem wskaźniki spadały, by w 1956 r. osiągnąć „ledwie” 39 ton. W 2018 r. w Rosji wydobyto łącznie 290 ton złota, co sytuuje ją w światowej czołówce.

Zatoka

Magadan. Ale „Trasa” jeszcze się nie kończy. Wiedzie przez północną część miasta, do ronda, z którego biegną dwie ulice: Lenina i Berzina (tak, tego). Na dobrą sprawę „Trasa” mogłaby się kończyć 3 km dalej, nad brzegiem zatoki, gdzie przybijały statki z więźniami.

W reportażu „Kołyma, mgła i mgła” Ryszard Kapuściński pisał: „Dojechaliśmy do Zatoki Nagajewa i zatrzymaliśmy się nad wodą, koło porzuconych, rdzewiejących kutrów. Jest to miejsce-symbol, miejsce dokument, o takim ciężarze, jak brama do obozu w Oświęcimiu czy rampa kolejowa w Treblince. Ta zatoka, brama i rampa są to trzy różne scenografie tej samej sceny: zejścia do piekieł. Spośród milionów ludzi, których wyrzucono na ten kamienisty, zasypany żwirem brzeg, na którym teraz stoimy, trzy miliony nie wróciły już nigdy”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2019