Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kiedy dwadzieścia lat później wraz z kolegami odpowiedzieliśmy na odwieczny zew studenckiej rozróby, szedłem Krakowskim Przedmieściem pod transparentem o takiej właśnie treści. Z poczuciem, że bardziej mnie określa wyuczona od starszych pamięć tego, co się wówczas zdarzyło, niż nadzieja, że zrobimy cokolwiek nowego. Jakbyśmy wtedy umieli tylko pałać pożyczonym od marcowych bohaterów zapałem.
Tamten kompleks, wywołany noszeniem w sobie przechodzonej z lekka, przeżytej zaocznie traumy, broni mnie przed prostymi analogiami, od których oczywiście trudno się opędzić. Dziś nikt nie wyrzuca ludzi z pracy, żadna partyjna dintojra nie przekłada się na papier będący biletem w jedną stronę. Dworzec Gdański jest senną stacyjką, z którego klimatyzowany, schludny pociąg zawiezie nas na lotnisko w Modlinie, którędy, owszem, mnóstwo ludzi wyjechało, ale na zmywak do Anglii. Przy tym wszystkim zostaje jednak dojmujące uczucie swędzenia.
Czytałem niedawno opowiadanie o dziwnej epidemii, podczas której skrywany w ścianach domów wirus uaktywnia się po półwieczu, rzucając się na mózgi warszawiaków neurologicznymi objawami, takimi jak zanik empatii, stany lękowe, zawężone widzenie. Myślę, że to zbyt łaskawe i poetyczne dla tego, co przeżywamy. To raczej pospolity Herpes simplex, potrafiący przyczaić się w organizmie na długie lata i wyskakujący paskudną opryszczką, kiedy organizm osłabnie z jakichś powodów.
Wchodzę do księgarni, i to nie byle jakiej, zwie się nie tylko główną, ale i naukową. A tam pełno, jak wszędzie, książek o tym, że jak dobrze zjemy, to będziemy wolni, zdrowi, czyści. „Ukryte toksyny”, „Ścieżka do całkowitego zdrowia”, „Jedz mądrze”, „Zamień chemię na jedzenie” oraz oczywiście „Kod otyłości” i „Kod idealnej wagi”, „Zdrowy tłuszcz”, kilka wariantów „Diety antyrakowej” lub „przeciwrakowej”. „Wolni od glutenu” i „Glutenowe kłamstwo”. Nie ma nic dla bezmięsnych? Widocznie weganie muszą mieć nie tylko osobne knajpy, ale i osobne księgarnie. A gdzie jest półka z dietami, które uwalniają jedzącego od strachu, ciasnoty spojrzenia, łatwowierności, ideologicznych nowotworów, które naciekają na sumienie i odcinają dopływ jakże pożytecznej postawy: żyj i dać żyć innym? Nikt jeszcze nie opracował poradników „10 dni głodówki dla tolerancji”, „Dieta antyhejtowa”, „Wolni od głupoty”? To jeden z takich momentów, kiedy człowiek szukający pociechy egzystencjalnej w kuchni – czy raczej nazwiemy ją ucieczką? – musi przyznać, iż czasem przez okno wpada taka rzeczywistość, że nie zdoła się przed nią schować w żadnej szafce z wiktualiami.
Trochę mnie dziwi, że dzieje się to akurat teraz. Bo jakby nie przymierzać, zima jest okresem, kiedy nad Wisłą jemy raczej rzeczy określane przez pewien odłam dietetyków ciepłymi. Taki podział potraw istnieje, ponoć, choć niespecjalnie mnie przekonuje. Ilekroć np. szykuję sobie na obiad sałatę, dodając dla rozweselenia oczu małe pomidorki, uprzednio krótko podpieczone w brytfance nasmarowanej oliwą (tylko obróbka termiczna wyzwala w nich chociaż ułamek smaku), zawsze ktoś wyrazi troskę, że mnie ta sałata „wychładza”. Otóż jeśli istnieją potrawy immanentnie ciepłe (nawet jeśli spożyte na zimno), to właśnie teraz jest ich pora, więc powinny one gremialnie wprowadzić Naród w stan błogiej sytości... Nie rozumiem, jak można, mając brzuch pełen pieczystego, osnutego tłuszczem z wytopionej słoniny, przyjmować wobec bliźnich postawę zasadniczo niechętną.
Bywa, że w zimowe miesiące wymykam się na moment z redakcji, by nieopodal zatopić zęby w potrawie, która jest dla mnie ostatecznym wcieleniem jedzenia ciepłego i dobrotliwego, zwłaszcza że pochodzi z Kanady, kraju notorycznie wyśmiewanego za uprzejmość jego mieszkańców. Są to frytki z ziemniaka, takie duże, ręcznie krojone w ósemki, po usmażeniu zapieczone w dużej ilości sosu z pieczeni, pod gęstą kołderką stopionego sera. Jest jeden szkopuł: w ramach geopolitycznego chichotu pyszność ta zwie się Poutine. Niech nas nie zwiedzie francuska pisownia. Putin i już. I teraz wiadomo, dlaczego nigdy nie będzie tu Kanady. ©℗
Niepomny na termiczne klasyfikacje potraw chcę wam zaproponować miłą sałatkę, o dominującej nucie kwasowej (co, zdaje się, wychładza). Zimowy wariant toskańskiej panzanelli. Kroimy w drobną kostkę miąższ połowy dyni piżmowej, smażymy go na oliwie przez kilka minut (na średnim ogniu), aż się ozłoci i zmięknie. Gdyby dynia była oporna, można podlać ją paroma łyżkami wody i poddusić pod przykryciem. Potem podsmażamy na oliwie ćwierć główki czerwonej kapusty, cienko posiekanej, do miękkości. Kilka kromek pszennego chleba nasączamy (oszczędnie, nie chodzi o to, by je utopić) wodą zmieszaną pół na pół z octem balsamicznym. Po kwadransie kruszymy chleb do dużej miski, dodajemy dynię, kapustę oraz posiekane cienko czerwoną cebulę i bulwę fenkułu. Garść oliwek na koniec, solimy i obficie polewamy oliwą. Musi się przegryźć parę godzin.