Czytanie prowincjonalne

Sytuacja literatury nie zmieni się przez uleganie presji sprzedaży i zaspokajanie potrzeb najmniej wymagających odbiorców.

19.01.2010

Czyta się kilka minut

Nie jestem złego zdania o kondycji literatury ostatnich dwudziestu lat. Literatury, krytyki i akademickiej refleksji literaturoznawczej. Nie widzę ciągu niepowodzeń i kapitulacji, o których często słyszę. Przeciwnie: moim zdaniem dokonało się kilka przymiarek do nowej rzeczywistości, kilka prób poetyk, kilka otwarć/zamknięć kanałów komunikacyjnych, które dobrze wpłynęły na instytucję literatury. Prowokacyjnie napiszę: działo się więcej niż przed rokiem 1989, kiedy to mieliśmy do czynienia z dość monotonnym podziałem według ideologii i hierarchicznych poetyk.

Oto kilka ważnych kwestii: po pierwsze - feminizm, rozszczepiony obecnie na literaturę kobiecą i feministyczną, przynoszący dyskusje i zainteresowanie podmiotowością, innością, tożsamością. Po drugie - postmodernizm, do dziś straszący wielu niczym przywiana z Zachodu choroba, ale zarazem pozwalający łączyć tęsknoty formalne z popularyzowaniem filozofii. Po trzecie - powrót do wojny, Holokaustu i historii. Po czwarte - pospieszne, nie zawsze udane przerobienie lekcji powieściowych gatunków. Po piąte - wysyp literatury zaangażowanej, przy czym mam tu na uwadze nie tylko lewicowe, także liberalne i prawicowe zaangażowanie. Po - szóste autobiografizm. Po - siódme krytyczne wobec rzeczywistości dramatopisarstwo. Po ósme - dowartościowanie literatury popularnej, źródło wielu nieszczęść, lecz także - zawrócenia czytelników do księgarń. Po dziewiąte - wytworzenie swego rodzaju subkultury poetyckiej. Po następne - otwarcie przestrzeni internetu, z wszystkimi wadami i zaletami, na twórczość i czytelnictwo. I dalej: tworzenie (niestety, także zamykanie) czasopism. Odkrycie potrzeb mniejszych grup czytelniczych w miejscu, gdzie niedawno dostrzegano ujednolicony podmiot zbiorowy...

Nie mogę wyliczyć wszystkich tendencji, tematów, estetyk, rytuałów ostatnich dwudziestu lat. Skoro tak trudno zamknąć ten katalog, nie sposób twierdzić, że zmagaliśmy się tylko z prymatem mediów, a pisarze stracili pozycję ekspertów od wartości, polityki i duszy. Dzieje się o wiele więcej, osiągnięcia sąsiadują z porażkami. Więcej niż chcemy zauważać, ubolewając nad utratą dawnej pozycji i marginalizacją w świecie rynku, łatwej rozrywki i mediów.

Złe samopoczucie

Każdy z wymienionych przeze mnie wątków ma konsekwencje polityczne i estetyczne. Dlatego odnoszę wrażenie, że narzekanie na jej i naszą kiepską kondycję podbija nierealne oczekiwanie czegoś... Skruszenia murów banków? Zapewnienia Polakom przywilejów w Europie?

Oczywiście, należy przedyskutować kilka kwestii praktycznych, związanych z profesjonalizacją zawodów literackich, pytać o finansowanie i o instytucje służące książce i czytelnictwu, walczyć o edukację szkolną i uniwersytety. Złe samopoczucie ludzi literatury nie wynika ze złej kondycji literatury, lecz z dezorientacji, której źródłem jest nie tylko świat, ale też nasz dyskurs. Współprodukujemy tę dezorientację, domagając się czegoś, co być może nigdy realnie nie istniało: słyszalności na skalę masową.

Taka słyszalność była i jest problematyczna. Różnica polega na tym, że nie dowiadywano się o braku odzewu, o nieczytaniu, o nieobecności, ponieważ informacja rozchodziła się wolniej. Procentowy udział czytelnictwa Mickiewicza, Gombrowicza i Pilcha w ogólnym nieczytaniu utrzymuje się na podobnym poziomie. Tylko "świat" to dziś więcej niż kiedyś. Częściej dowiadujemy się, że nie Mickiewicz, ale Kalicińska. W tej sprawie mam jedno do powiedzenia: szkoła powinna wyjaśniać, dlaczego jednak Mickiewicz. Lecz, żeby dać szkole szansę, pisarze muszą przestać rywalizować z Kalicińską.

Co się dzieje z autorami? Mogą czuć rozwarstwienie w zawodzie: jedni zyskują sławę, inni, dawniej ważni, doświadczają za życia zapomnienia. Sądzę jednak, że "efekt czarnej dziury" to też jedna z krytycznych narracji tylko częściowo prawdziwa. Owszem, w ostatnich latach nieliczni Starzy Mistrzowie cieszą się szacunkiem, czytelnicy, także profesjonalni, pragną w każdym sezonie świeżej krwi.

Jednak międzypokoleniowe "czarne dziury" występują na całym literackim niebie. Młodzi nie czytają starych, starzy młodych, Warszawa nie czyta Krakowa, a Kraków Gdańska. Jednak nawet w tej ogólnej zasadzie można obserwować wyłomy - sięgnijmy po przykład Mariana Pankowskiego czy zasłużone uznanie, jakim cieszą się poetki Julia Hartwig i Krystyna Miłobędzka.

Pewnego razu siedziałam przy stole ze Znanym Pisarzem i Jego Małżonką z okazji Jubileuszu innego Ważnego Pisarza. Nazwiska pozostawię nieujawnione do czasu, gdy zdecyduję się pisać wspomnienia. Znany Pisarz był w świetnej formie, ja w nie najlepszej. Przyjechałam do Warszawy spóźnionym Intercity, miałam do załatwienia kilka spraw. Znany Pisarz zwracał się do mnie: "wie pani, o kim mówię?"; "on wtedy, pamięta pani?"; "niemożliwe, że pani nie czytała"... Uprawiał gawędziarstwo biograficzne, charakterystyczne dla swojego pokolenia, o wiele rzadsze (choć obecne) w moim. Uważał, że dla literaturoznawczyni podstawową materią jest materia jego środowiska, jego doświadczenia. Powszechne skrzywienie perspektywy, punkt widzenia centralistyczny, choć pozornie półprywatny.

Mogłabym zrewanżować się opowieściami z życia i twórczości młodszych pisarzy, których Znany Pisarz nigdy nie czyta i w których biesiadach raczej nie uczestniczy. Ten typ konwersacji - walka na ciągi anegdot tworzących obraz literatury - wydaje mi się niezwykle charakterystyczny. Towarzyszy jej przeświadczenie, że literatura to my, spotykający się w stałych miejscach, publikujący w wybranych wydawnictwach, jeżdżący na te same wywczasy twórcze, obecnie częściej stypendia. "My" nie interesuje się "wy", żyje na innej orbicie. "Wy" nie wie wiele o obyczajach pisarzy i służy za tło dla "my". Jednak i "wy", i "my" istnieje i kręci się w wirówce pod nazwą "literatura" wraz z najgłośniejszymi debiutami dekady, przewartościowanymi spisami lektur, powoływanymi do życia periodykami, psychologicznymi i politycznymi uwarunkowaniami sztuki. Na kondycję literatury składa się jej społeczny odbiór oraz samopoczucie pojedynczych twórców.

Proponowane im role nie równoważą dawnego, fantazmatycznego uprzywilejowania i nie dadzą się porównać z zyskami osiąganymi przez gwiazdy popkultury. "My" się na to nie godzi. Widzi, że można mieć wielką publiczność, że "wszyscy" czytają, i utożsamia to "wszyscy" z własnym światem, niegdyś "całym".

Pisarz a telewizja śniadaniowa

Starszych pisarzy zdumiewa brak zainteresowania "wszystkich", młodsi lepiej korzystają ze sposobności pozwalających się pojawiać w audycjach telewizyjnych. Jak się to ma do założeń z początku lat 90.? Nie przyjęły się zwłaszcza ówczesne dyskursy: decentralizacyjny i rozproszeniowy; kłopot sprawia dyskurs emancypacyjny. Każdy chce stać w centrum i współtworzyć kanon, emancypacja zaś ma się odbywać w sercu głównego nurtu.

W rezultacie nie wiem, kim/czym mógłby być podmiot "literatura", skoro składa się z tak wielu zróżnicowanych elementów. Nie wiem też, co mam zrobić z wyznawanymi przez siebie ideami pluralizmu, skoro w praktyce nikt ich nie traktuje poważnie. Uczniowie i nauczyciele domagają się czytelnych skal wartości; czytelnicy - list rankingowych, pisarze - zaszczytów, a krytycy - posłuchu. Tymczasem najlepiej byłoby pogodzić się z faktem, że demokracja przyniosła nam możliwość dokonywania jednorazowych wyborów, istotnych w jednostkowej perspektywie. Tekst literacki może być rozrywką i zapalnikiem epifanii, może pomóc uporać się z problemami psychologicznymi lub uwidocznić nierozwiązane kwestie społeczne. Może pełnić różne role, więc trudno przyznać pisarzom jakąś stałą, nienaruszalną pozycję.

Przekonanie o specjalnej pozycji pisarzy przed 1989 r. pozostaje żywotne, a paradoksalność tego przekonania wcale nie oznacza unieważnienia. Różnica pomiędzy "wtedy" a "teraz" była w dyskusjach akademickich i publicystycznych rozpisywana na kilka wariantów, lecz uderzająco stałym punktem wspólnym jest pogląd, że pisarz/literatura muszą być ważni, istotni, tak jak drzewiej bywali. Przedtem, bo skoro ich cenzurowano, pilnowano, a czasem uwodzono, mieli poczucie ważności także poza czysto politycznymi zasługami, np. gdy uprawiali literaturę lub opowiadali o spotkaniach przy kawiarnianym stoliku. Dzisiaj, bo powinna działać tradycja przypisująca twórcom przywilej zabierania głosu w najistotniejszych dla społeczności sprawach. Może w telewizji śniadaniowej? Może obok gwiazd popkultury? Dlaczego nie? Skoro dziś ważna jest popkultura, zdobywaliśmy do niej prawo wraz z wolnością słowa, czemu nie mielibyśmy być nareszcie "bardzo dobrze obecni" w każdym medium, o każdym czasie, w każdej sprawie? Na tym polega nieszczęście: domagając się widoczności, konkurujemy w nieswojej lidze.

 Praca u podstaw

Prowincja, w której chcę widzieć alternatywę, to oczywiście pewna figura, lecz będę się upierać, że jest to usytuowanie poznawczo uprzywilejowane, pozwala bowiem ironicznie skrzywić twarz tam, gdzie obowiązuje uniwersalizująca maska.

Przed 1989 r. prowincje miały środowiska literackie nieróżniące się specjalnie od tych, które mają dzisiaj. Niewielkie działy kulturalne miejscowych gazet, niskonakładowe czasopisma kulturalne, mikroskopijne oddziały stowarzyszeń twórczych. Znikomy udział w życiu politycznym i społecznym - chyba że poeta był/jest zarazem działaczem partyjnym. Oczywiście, były i karty opozycyjne, lecz także znane w skali mikro. Mało pokus, poza ludzką potrzebą publicznego wygłoszenia czasem jakiejś moralnej tyrady.

W refleksji nad kondycją literatury prowincjonalna perspektywa łagodzi powszechnego kaca po zatruciu mediami i kulturą masową. Pisarz na prowincji układa wiersze i spogląda ku mitycznemu centrum z łagodną melancholią. Czyta dzienniki pisarzy warszawskich jak opowieści z innej planety. Wciąż próbuje reaktywować i reanimować lokalne instytucje, forpoczty społeczeństwa obywatelskiego, takie jak dyskusje o literaturze, niskonakładowe czasopisma, domy kultury.

Oczywiście, ten idylliczny obrazek - praca organiczna w klubach dyskusyjnych jako sposób na przezwyciężenie złego samopoczucia ludzi pióra - wygląda naiwnie. Niech będzie naiwny, ale każdy, kto pojechał na spotkanie autorskie do powiatowej biblioteki, wie, że można tam mieć publiczność większą i bardziej zainteresowaną rozmową. Im dalej od stolicy, tym łatwiej przyjąć, że pisanie i czytanie ze swej istoty jest intymne, lepiej wygląda na żywo niż w telewizji. W końcu literatura jest nie tyle jakimś solidnym gmachem, ile nawarstwianymi przez wieki i dekady ciągami tekstów, lektur, spotkań, zachwytów i zniecierpliwień. Potrzeba uczynienia z niej damy modnej odciska się piętnem frustracji na pisarzach.

Może trzeba po prostu przestać chcieć dwu rzeczy naraz: uznania potwierdzanego przez nowe wyrocznie i popularności potwierdzanej przez masową widownię. Nowe wyrocznie, kimkolwiek są - na przykład jurorami nagród literackich - próbują mediować z masową widownią, lecz z tego pomieszania niewiele dla literatury wynika. Można rozszerzać pojęcie literatury na coraz mniej wymagające dzieła, ale to nie przyciągnie uwagi czytelników do pozostałych. Można urządzać gale literackie, ale nie da się konkurować z teleturniejami. Sytuacja literatury nie zmieni się przez uleganie presji sprzedaży i zaspokajanie potrzeb najmniej wymagających odbiorców. Nie zmieni się też pod wpływem narzekania, że jest nie taka, jak kiedyś.

***

Literatura jest starym wynalazkiem, więc może musi funkcjonować bliżej własnej tradycji i nie konkurować na siłę z innymi formami komunikacji. Odradzają się ostatnio dyskusyjne kluby czytelnika, niektóre zakładają wydawcy, wiele powstaje w prywatnych mieszkaniach. Może pisarze mogliby spojrzeć w tę stronę, odejść od pytań o to, co się im należy, a krytycy od troski o to, co literatura jest komu winna?

Te kluby wcale nie muszą być enklawą zapóźnionej cywilizacyjnie mniejszości, dyskusje tam podejmowane dowodzą istnienia związków literatury i świata. I owszem, kamer tam nie ma.

Inga Iwasiów (ur. 1963) jest pisarką, krytykiem literackim, literaturoznawcą, profesorem Uniwersytetu Szczecińskiego. Autorka m.in. takich książek jak "Miasto - ja - miasto", "Smaki i dotyki", "Bambino".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2010