Dezorientacja

Gdybym miała wybrać jedno słowo określające pole literackie po 1989 r., wskazałabym rzeczownik „dezorientacja”. Być zdezorientowaną to dla mnie wyzwanie, nie powód do frustracji, pod warunkiem, że nie rezygnuję z gry rozumienia i oporu.

06.09.2014

Czyta się kilka minut

 / il. Zygmunt Januszewski
/ il. Zygmunt Januszewski

Pisarze, czytelnicy, wydawcy i krytycy, cały ten współzależny wielopodmiot szuka od ćwierćwiecza kierunku, patrząc ukradkiem wstecz, na stały ląd sprawiającej wrażenie stabilnej, choć miejscami niewygodnej tradycji. Podobnie działają instytucje literatury i edukacja kulturalna.

Wydaje się, że ten stały ląd, eksplorowany dzięki wolności, mającej konsekwencje poznawcze i metodologiczne (na uniwersytetach mówimy o wypełnianiu białych plam, o rewindykacjach historii literatury i stosowaniu nowych kryteriów opisu tej najnowszej), oddziałuje bardziej, niż byśmy chcieli przyznać, na opisywaną metaforami rozproszenia i różnorodności współczesność. Relacje nowego ze starym są wciąż przemożne. Nakładające się na siebie siatki pojęć i emocji rodzą frustracje, paraliżują, osłabiają związki z realnością, ale i napędzają, prowokują do stawiania hipotez i wypróbowywania idei.

Ciąg metafor i skojarzeń, którymi się tu posługuję, świadczy oczywiście także o mojej dezorientacji i niechęci do autorytatywnego opisu zjawisk literackich, w których uczestniczę. Po 1989 r. wydawało się, że należy przede wszystkim uobecnić, poddać reinterpretacji i korekcie literaturę wcześniej wypartą, zakazaną, a przynajmniej usytuowaną nisko w systemie oficjalnych wartości. Nie chodziło wyłącznie o drugi obieg czy emigrację, także o mającą zdecydowanie niższą rangę prozę gatunkową, rozrywkową, tożsamościową, kobiecą, gejowską. Cały ten ruch, przynoszący edycję dzieł Gombrowicza, produkcję harle- quinów, debiuty pisarek feministycznych, miał źródło w zmianie ustrojowej. Biorący w nim udział pisarze, wydawcy, krytycy nie zamierzali rezygnować z zajmowanych wcześniej pozycji, lecz je zmodernizować i umocnić. Swoje nowe role widzieli jako poszerzenie tych pełnionych w potępianej i heroizowanej głośno rzeczywistości PRL.

Pisarz miał nadal być autorytetem, jeśli nie politycznym czy moralnym, to przynajmniej życiowym. Miał posiadać seksapil, wcześniej naturalny u kontestatora, opozycjonisty, erudyty, teraz u bywalca, awangardzisty, postmodernisty, odkrywcy tożsamości. Krytycy, wchodząc w nowe media, czuli się detronizowanymi prawodawcami. Tym bardziej wydawcy, liczący teraz i na miłość, i na zysk. Czytelnicy dokonywali wyborów wspieranych, jak za dawnych czasów, pospiesznymi przegrupowaniami hierarchii. Nie podzielam zdania, iż krytyka w Polsce lekceważy twórczość popularną. Uważam, że jest odwrotnie: pisarze i krytycy starają się komunikować z publicznością poprzez tematy i poetyki należące do kultury popularnej. „Honor” ratują, zwracając uwagę na komplikacje formalne dzieł, stanowiące najczęściej ornament dla ich rozrywkowej lub sentymentalnej funkcji.

Do dezorientacji przyczyniał się, sam zdezorientowany, rynek. Listy bestsellerów, promocje oparte na rachunku ekonomicznym wcale nie oznaczały porzucenia starych sposobów namaszczania na pisarza. Nadal działają salony i antysalony. Czytelnicy wierzą w stoliki Empiku, ale i w werdykty jury nagród literackich. Idą za recenzentami największych gazet i za okładkami prezentującymi pisarki w ich domach. Wieszczone chętnie końce, przełomy i radykalne zwroty akcji się nie ziściły. E-booki nie wyparły papieru, przynajmniej jeśli chodzi o książki. Czasopisma literackie, mówimy często, straciły na znaczeniu na rzecz aktywności w sieci. A może świadomość tego braku znaczenia dotarła do nas po latach sztucznego podtrzymywania ich przy życiu?

Nie wszystkie wybory dadzą się zobaczyć statystycznie. Sprzedaż i wypożyczenia książek nie mówią wszystkiego o czytelnictwie, a nadawane literaturze znaczenie może być także pośrednie: ktoś jest uznawany za autorytet dzięki udzielanym wywiadom. Relacje między świadomym przeżywaniem tekstu, jego konsumpcją, nabywaniem książki, pirackim udostępnieniem, funkcjonowaniem pisarza w mediach – komplikują obraz. Można w tym dostrzec także modyfikację przeszłej sceny: w latach 80. wcale nie „wszyscy” czytali, za to wielu znało nazwiska pisarzy.

Krok po kroku odchudzaliśmy listy lektur w szkole i na uniwersytecie, skwapliwie wymienialiśmy wstępny kapitał kulturowy na taki, który zdawał się lepiej pasować do świata. Ale jakiego? – pytaliśmy w dyskusjach akademickich i na łamach tygodników opinii. Ulepiony prowizorycznie, skonfrontowany z zachowawczym systemem wartości nowy odbiorca łatwo dał się przekonać, że dobra jest taka literatura, którą może bez trudu zrozumieć. Postawił ją na wysokiej półce, ponieważ nadal wierzy w hierarchie.

Czego by nie powiedzieć o blogosferze i self-publishingu, pisarze i krytycy działający w ten sposób chcą zajmować ważne pozycje, nie marzą o marginalnym, rozproszonym bytowaniu, próbują raczej wyminąć niewydolne ich zdaniem instytucje pośredniczące między piszącymi a czytającymi, wyrównać własne szanse na niesprawiedliwym polu. Medium tworzy tu oczywiście nową jakość, nieoderwaną jednak od tych starych.

Pisarki i pisarze słyszą o innych szczęśliwcach żyjących z pisania, pielęgnując nadzieję na zaistnienie, przyzwoitą sprzedaż, nominację do nagrody, udział w festiwalu. Niegdyś – nie wypada o tym głośno mówić – mieliby przywileje. Coś przed 1989 r. działało całkiem dobrze: można było zawodowo pisać. W narracji autoterapeutycznej pisarze powtarzają, że cena była wysoka: uleganie reżimowi. Dopowiedzmy: opozycyjne lub emigracyjne pisanie dawało także środki do życia. Współczesnym odpowiednikiem kolaboracji jest – jak się mawia – „pójście na wszystko” w promocji. Prawda jest jednak taka, że nie padają oferty pójścia na wszystko. Mechanizm sztucznego windowania jest w Polsce raczej chaotyczny i wcale nie tak skuteczny, jak sądzą postronni obserwatorzy. Po prostu: im więcej osób publikuje, tym mniejszy ich odsetek osiągnie sukces. Zwykle nie my, nie namaszczeni przez nas, nie nasi ulubieńcy. Jacyś inni.

W literaturze trzeba dziś być profesjonalistą, co oznacza inny od tego sprzed 1989 r. zestaw umiejętności, pracę w mniej ustabilizowanych warunkach. Dzielimy doświadczenie dryfu ze społeczeństwem, co, jeśli przetrwamy, dobrze rokuje utworom, które możemy napisać.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2014