Dlaczego kryzys?

Kolejna dyskusja literacka... Ich powtarzalność rodzi we mnie wątpliwość, czy mają jakikolwiek sens i czy przypadkiem nie zastępują samej literatury.

27.11.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Naiwnym byłoby przekonanie, że dyskutantom przyświeca wyższy cel, polegający na wprowadzaniu jasnych kryteriów oceny. Tak naprawdę ani zabierającym głos, ani odbiorcom strawy duchowej, zresztą wątpliwej wartości, nie chodzi o poznanie prawdy o współczesnej literaturze, a wyłącznie o uczestniczenie, pozorne oczywiście, w jakimś wydumanym świecie kultury.

Poetyka dyskusji

Dyskutanci najczęściej zresztą narzekają. Na poziom utworów, na mało utalentowanych pisarzy, na jałowość poruszanych kwestii, na okropny stan świadomości językowej, na dominację dyskursu medialnego... To wszystko prawda, tylko że tego rodzaju utyskiwania niczego nie zmieniają.

Należałoby dyskusjom nadać inny wymiar, oczyścić je z pewnej przewidywalności, porzucić przyjętą konwencję gry. Zamiast krytykować bądź wynosić pod niebiosa - opisywać sytuację i wyciągać wnioski. Zamiast ronić łzy nad beznadziejnym stanem polskiej prozy, grafomańską w większości poezją i takowym dramatem - zastanawiać się nad przyczynami permanentnego kryzysu. Zamiast przerzucać się co śmielszymi uwagami na temat konkretnych “głośnych" autorów - skłaniać ku namysłowi nad coraz dziwaczniejszą hierarchią pisarzy, ustalaną nie przez profesjonalistów, ale przypadkowych jurorów nagród, wydawców i redaktorów najważniejszych mediów.

Trudno się dziwić, że czytelnicy tracą głowę, nie rozumiejąc kryteriów, jakimi posługują się rozdawacze opinii, albo w najgorszym razie przystając bezrefleksyjnie na ich wyroki. Krytycy im w tym wcale nie pomagają. Wiemy, dlaczego.

Krytyka literacka

Krytyki literackiej nie ma. Zniknęła. Zamiast niej rozpanoszyła się twórczość recenzencka. W dobie medialnego skrótu, szybkiej informacji, podawanej niechlujnie i nieinteligentnie, o wiele łatwiej przebijają się recenzje niewymagające uważnej lektury, akcentujące nowość, wydawniczą sprawność i skandalizującą formę. Recenzenci urabiają opinię, ale nie wytwarzają, tak powiedzmy, wartości. Nie ma na to czasu, a grymasom redaktorów nie byłoby końca. Jak zatem ma rodzić się krytyka z prawdziwego zdarzenia?

Owszem, pojawiają się szkice, eseje, większe artykuły, ale głównie w niskonakładowych pismach, których uważnymi czytelnikami są przede wszystkim sami autorzy. W świecie medialnego rozgłosu takie “inteligenckie" odruchy nie mają prawie żadnego znaczenia, dlatego wszyscy wiedzą, kim jest Katarzyna Grochola czy córka Doroty Terakowskiej, a tak niewielu słyszało na przykład o Piotrze Wojciechowskim.

Z drugiej strony ci krytycy, którzy pozostali na placu boju, zbyt chyba naiwnie, choć z dobrą wolą odnoszą się do współczesnej literatury, nie chcąc lub nie odważając się krytycznie spojrzeć na pisarzy zarówno debiutujących, jak i tworzących nowy kanon po 1990 roku. Zatracono ostre spojrzenie, niezawisłość sądów, dobry smak. Zgodnie z obowiązującą zasadą promowania wszystkiego, by lepiej sprzedać, prawie w ogóle nie ma krytyki negatywnej. Jeśli pojawi się od czasu do czasu głos prawdziwie suwerenny i krytyczny, jak np. Szymona Hołowni w “Rzeczpospolitej" na temat młodej prozy, to nie wywołuje on żadnej reakcji.

Ale czy to jest jedyny powód zniknięcia krytyki negatywnej? Istnieje jeszcze inna, równie ważna przyczyna: wycofanie się krytyków starszego pokolenia z komentowania bieżącej literatury. Właściwie tylko Jacek Łukasiewicz, reprezentant pokolenia ’56, jeszcze się nie poddał i dalej, choć już nie tak systematycznie jak kiedyś, opisuje poezję i prozę. Dominują krytycy towarzyszący, posługujący się obniżonymi kryteriami, widzący w nowej twórczości jeśli nie same zalety, to z całą pewnością przejawy jakichś, trudno weryfikowalnych, zmian. Ta jednostronność masy krytycznej (dorzućmy opisy tych starszych krytyków, którzy znaleźli się w medialnym obrocie i zmuszeni zostali do zmiany strategii odbioru) spowodowała powstanie nowych mechanizmów rządzących życiem literatury.

Trzy, a właściwie cztery obiegi

Pamiętamy: nie tak znowu dawno, bo w latach 80., pojawił się obok obiegu oficjalnego niezależny, związany z “podziemnymi" wydawnictwami, istniejący poza cenzurą. A potem jeszcze zaistniał, teraz już prawie nieobecny, trzeci obieg, “artzinowski", dający prymat sztuce alternatywnej, odcinającej się od polityki.

Po 1990 roku tę sytuację przywrócono do stanu normalności. Wszystkim się wydawało, że dzięki zmianie ustroju rynek wydawniczy nie podda się presji polityki i naprawi szkody, jakie ów podział wyrządził. Nie, nie samej literaturze, bo dzięki drukom bezdebitowym pisarze mogli wreszcie zrzucić z siebie maski, ale normalnemu funkcjonowaniu życia literackiego. Tymczasem wolny rynek książki doprowadził, już po krótkim czasie, do naruszenia jednolitości obiegu. Powstała jego trój-, czy nawet czwórdzielność: obieg popularny, wysoki, środowiskowy i quasi-wysoki.

W obiegu popularnym, najbardziej dynamicznym, obliczonym na szeroki odbiór, ukazujące się w imponujących nakładach książki - a jest to prawie wyłącznie proza, choć różnego gatunku - spełniają funkcję, nie powiem edukacyjną, ale rozbudzającą nawyk czytania. Taka literatura społecznie jest użyteczna, a dawne nawoływania autorów “Świata nie przedstawionego" o tzw. średnią powieść dały rezultaty. W końcu proza popularna, dobrze najczęściej osadzona we współczesności, opisująca rzeczywistość łatwo rozpoznawalną, staje się mocnym budulcem każdej literatury, podtrzymującym jej najważniejsze, choć kruche jądro.

To są prawdy stare jak świat. Tylko że problem tkwi w czymś zupełnie innym. Literatura popularna zepchnęła na margines książki ambitne i poszukujące wyrobionego czytelnika. Jej przewaga jest ogromna, a mam na myśli nie tylko nakłady i wkroczenie w obrót handlowy, ale także włączenie jej w obieg promocyjny (jak się dzieje z filmami czy literaturą użytkową). Stąd zrozumiałe rozgoryczenie pisarzy, którzy nie tolerują i nigdy nie tolerowali tego rodzaju twórczości, uważając ją za coś gorszego i w istocie nie należącego do świata sztuki.

Obieg wysoki, teraz w odwrocie, zepchnięty do roli dostarczyciela tworzywa dla jurorów przeróżnych nagród, ciągle nie wykształcił mechanizmów kreujących postawy społeczne, budujących stabilny gust estetyczny, nie mówiąc o etyce, która staje się dla współczesnego użytkownika kultury rupieciem z lamusa. Owszem, wydawnictwa nie odmawiają druku znanym i utalentowanym pisarzom, mimo że liczą się ze stratą finansową, książki trudne w odbiorze są recenzowane czy odnotowywane, literatura “wysoka" nadal ma swoich odbiorców. Jednak łatwo zauważyć jej pomniejszoną rolę.

Skoro ze starcia między obiegiem popularnym a wysokim obronną ręką wyszedł ten pierwszy, nie powinny nas dziwić ani postawa roszczeniowa pisarzy wysokiego obiegu, ani pojawienie się choroby, którą można by nazwać “lękiem przed wyzwaniami". Ze świadomości bycia w odwrocie nie rodzą się wcale znaczące dzieła, przeciwnie - pisarzom zaczyna się wydawać, że ich rola ogranicza się do podtrzymywania jakichś trudno już wyobrażalnych “kanonów", “zwyczajów" czy nawet tradycji. O samym sensie tworzenia nikt nie pamięta.

Nie chodzi o załamywanie rąk. Obieg wysoki nigdy nie zejdzie całkowicie na margines. Jest treścią każdej kultury narodowej. Jeśli warto rozmawiać o literaturze, to tylko o tej, która do niego należy. Problem tkwi w czymś innym. W sposobie nagłaśniania jego roli i obronie przed wpływami zarówno obiegu popularnego, jak i quasi-wysokiego. Tak nazwałem literaturę, która do obiegu wysokiego pretenduje, choć w istocie do niego nie należy.

To jest największe, moim zdaniem, zagrożenie dla współczesnej kultury, nieumiejętnie broniącej się przed inwazją idiomu telewizyjnego. Chęć zaistnienia, bycia gwiazdą, odniesienia sukcesu powoduje, że pisarze, zwłaszcza młodsi, ale nie tylko, swoim utworom pragną nadać wyższą niż rzeczywista rangę. Szczególnie dotyczy to wszelkich serii i bibliotek, w których publikowane są niedowarzone dziełka, rzekomo będące “nową prozą", “nową poezją", gdy tymczasem są to zaledwie próbki, płody niedouczonych autorów, którym się wydaje - a podtrzymują ich w tym przekonaniu wydawcy i recenzenci - że tworzą literaturę na miarę naszych czasów. Słusznie Anna Nasiłowska nazwała ją literaturką. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby tego typu radosna twórczość walała się gdzieś na obrzeżach. Tymczasem na obrzeżach jest literatura “wysoka", a quasi-wysoka zajmuje jej miejsce, jest wręcz wypychana na czoło jako “nowa", “oryginalna", “świeża"!

Winić za to należy zwolenników takiej polityki wydawniczej, która dzięki państwowym sponsorom kreuje pozorny świat “młodej literatury". Każdy, kto cokolwiek napisze, bez względu na to, czy ma coś do powiedzenia, zmieści się z powodzeniem w jej ramach. Takie zjawisko nie jest groźne, jeśli nie staje się stawką w grze o pozycję na rynku. Niestety, jest inaczej.

Najbardziej normalną sytuację tworzy obieg środowiskowy, który jest, jak sądzę, największym osiągnięciem ostatnich piętnastu lat. Mam na myśli książki młodych autorów, które ukazują się w małych wydawnictwach, często na prowincji, w seriach powołanych do życia przez czasopisma młodoliterackie. Tworzony przez ten obieg krąg autorów, liczny i wciąż się poszerzający, ma grono specyficznych czytelników, którzy najczęściej nie są konsumentami trzech poprzednich obiegów. Pojawiające się tu antologie, arkusze, tomiki, powieści i opowiadania stanowią rezerwuar literackiej energii, która może dojść do głosu tak naprawdę dopiero w przyszłości. Nie oszukujmy się bowiem: w obiegu środowiskowym nie powstają dzieła literackie, raczej przedliterackie. To raczej przedsionek sztuki. Niestety krytyka towarzysząca tym poszukiwaniom jest święcie przekonana, że obcuje z utworami wysokiej próby. Dlatego tak często czytamy o “znakomitej prozie", “obiecującej poezji", a tak mało o pomyłkach artystycznych czy braku talentu.

Czy można mówić o kryzysie?

Niejednolitość obiegu wydawniczego, skutkująca powstaniem różnych kręgów odbiorców, prowadzi do kryzysu samej literatury. Jest on widoczny przede wszystkim w prozie. Od wielu już lat nie powstają w Polsce powieści, o wybitnych nie mówiąc. Na ostatni konkurs Goncourtów wpłynęło prawie 600 powieści napisanych po francusku; u nas trudno byłoby się doszukać tylu przez lat dwadzieścia. Nagroda Nike przypadła dotąd dwukrotnie powieści, przy czym tylko “Widnokrąg" jest nią bez wątpienia, bo “Gnój" to raczej short story. Każdego roku ukazuje się niewielka liczba utworów powieściowych, z których tylko garstka ma jakiekolwiek walory literackie. Najczęściej są to książki tzw. młodych autorów reprezentujących nurt banalizmu, a właściwie pozbawionego ambicji artystycznych małego realizmu.

Skąd ta posucha? Mimo że można wymienić grupę pisarzy, którym udaje się ciągle coś nowego i interesującego napisać - należą oni do średniego pokolenia (Chwin, Huelle, Pilch, Tokarczuk na przykład), bo starsza generacja raczej milczy (nie licząc Nowakowskiego, Odojewskiego czy Wojciechowskiego) - to naprawdę jest ich niewielu, a w dodatku trudno się tu doszukać pozycji wybitnych. Konwicki milczy, Żakiewicz też, Bocheński zarzucił formę powieści, podobnie jak Lem, Hen pisze biografie, Grynberg bliższy jest literaturze faktu, podobnie jak Kapuściński. Wielu wybitnych prozaików odeszło w ostatnim okresie (Stryjkowski, Szczepański, Parnicki, Brandys, Nowak, Terlecki, Szczypiorski, Herling...). Prym wiodą autorzy trzydziesto- i czterdziestoletni, którzy debiutowali w latach 90.

Nie wydaje mi się jednak, by były to pełne, dojrzałe osobowości. Ich prozie wyraźnie brakuje siły wewnętrznej, umiejętności opowiadania, a przede wszystkim projekcji artystycznej. Naprawdę źle się czuję bez wielkich powieści, które są esencją każdej literatury. Ta pustka świadczy o jakimś kalectwie życia kulturalnego. W latach 60., kiedy debiutowałem jako pisarz, mogłem się odwołać do takich powieści wówczas opublikowanych, jak: “Bramy raju", “Pornografia", “Słowo i ciało", “Boski Juliusz", “Góry nad Czarnym Morzem", “Tylko Beatrycze", “Sennik współczesny", “Eroica", “Kosmos", “Pierwsza świetność", “Austeria", “Ikar", “Kamienne pszczoły", “Cała jaskrawość", “Pamiętnik z powstania warszawskiego"... A do czego można się odwołać na początku nowego stulecia?

Powodów kryzysu jest kilka. Wykształcenie obiegu popularnego, w którym powieści “dla każdego" zajmują ważne, a właściwie najważniejsze miejsce, spowodowało “wyciszenie" twórczości ambitnej, bo z góry wiadomo, że jest ona na straconej pozycji. W dodatku wielu autorom “obiegu wysokiego" zamarzyła się kariera komercyjna. Następuje świadome obniżenie poziomu. Wolność i brak jakichkolwiek restrykcji wyhamowały u pisarzy potrzebę kształtowania opinii, rozbudzania wrażliwości społecznej, a nawet kreowania pewnych zachowań. Postmodernistyczna rewolucja, która dotarła do nas z opóźnieniem, wytrąciła powieściopisarzom ważne atuty z ręki. W miejsce perspektywy historycznej wdarła się świadomość końca historii. Opisowi współczesności nie towarzyszy refleksja całościowa. Jest on fragmentaryczny i pozbawiony tła: na powierzchnię wydobywa się tylko mętna piana codziennych odruchów.

Do tego trzeba dorzucić jeszcze jedno: przekłady. Nasycenie rynku prozą autorów z całego świata w dużej mierze wyparło z niego polskich powieściopisarzy. Ta skala porównawcza, która w PRL-u nie była właściwie znana (nie mówię o klasykach współczesności, bo ci byli dostępni), zmieniła nie tylko obraz współczesnej polskiej prozy, ale i sprowadziła ją do właściwych wymiarów. Nie mogło to nie oddziałać na świadomość rodzimych twórców, ich strategię i samopoczucie. Zamiast jednak wyjść z pułapki, tkwią w tępym oczekiwaniu.

Krytycy nie zauważają tego kryzysu. Poświęcają wnikliwe analizy utworom już na pierwszy rzut oka nie w pełni udanym, wtórnym, manierycznym. Nie chcą poddać się ogólnemu marazmowi? To raczej przemyślana filozofia działania: lepiej zajmować się jakimś tam Shutym, Małyszkiem, Malickim czy Vargą, niż wracać do poprzedniej epoki, weryfikować sądy, silić się na podsumowania, bo wydawcy stukają do drzwi, bo wręczają pierwsze wydruki (jeszcze bez okładek), bo redakcje nęcą... A przecież i tak widać, że ciekawiej piszą: Andruchowycz z Ukrainy i Ugresić z Chorwacji, Ajvaz i Topol z Czech i Arsenijević z Serbii, Pielewin i Jerofiejew z Rosji. Czy ciągnąć tę listę dalej?

A jak było?

Czy tak było zawsze w ostatnim ćwierćwieczu? W latach 80. obok nowych powieści znanych autorów, jak Andrzejewski, Konwicki, Terlecki, Brandys, Myśliwski, Stryjkowski, Rymkiewicz, Krall, Kuśniewicz czy “nowofalowcy", pojawiła się całkiem liczna grupa młodych autorów, należących do obozu “Twórczości" (ponad 30 pozycji). Wprawdzie nie udało im się zdobyć rynku ani krytyków (poza zbliżonymi do redakcji warszawskiego miesięcznika) i słuch o nich na ogół zaginął, to jednak przyczynili się (podobnie jak debiutanci spoza tego ruchu: Bolecka, Huelle, Szewc) do odnowy prozy, wydobywając ją ze zbyt skostniałego realizmu.

W latach 90., zwłaszcza w pierwszej połowie, można zaobserwować z jednej strony wycofywanie się starszej generacji, choć nowe książki drukują Szczepański, Terlecki, Hen czy Konwicki, a z drugiej inwazję młodych (30- i 40-letnich) powieściopisarzy. Najpierw pojawili się urodzeni w latach 50. Chwin, Pilch, Huelle, Jurewicz, zaraz po nich młodsi: Stasiuk, Filipiak, Gretkowska, Tokarczuk, Rudzka, Bieńczyk, Tryzna, Gibas, Kowalewska, Myszkowski, Strumyk, Kruszyński, Sieprawski itd. Od połowy lat 90. prawie w ogóle już nie ma przedstawicieli innych pokoleń, a nowa proza, dominująca na rynku (jej autorzy są już często urodzeni w latach 70.), odchodzi od “przełomowego" przeświadczenia o budowaniu zupełnie nowej perspektywy poznawczej (proza kobieca, nurt nostalgiczno-mitograficzny, model nieepicki) w stronę banalnego realizmu, czyli prozy małej (kolejny raz) stabilizacji.

Zatem granica roku 1995 jako ostateczne podsumowanie doświadczeń peerelowskich uwyraźnia różnicę między prozą poszukiwań a prozą akceptacji, między próbami (w większości są to powieści jednak niespełnione) walki z tradycją, w szerokim rozumieniu, a mało istotnymi zapisami codzienności. Nie jest to wniosek radosny, tym bardziej że proza w wariancie “banalistycznym" całkowicie niemal zamazuje różnice osobowości.

Inwazja poetów

W ostatniej dekadzie ubiegłego już stulecia zjawisko masowej twórczości poetyckiej stało się faktem. Wystarczy zajrzeć do syntezy Stanisława Burkota “Literatura polska w latach 1939-1999", by stwierdzić, że w latach 90. publikowano ponad 100 tomów wierszy rocznie. Zatem w ciągu 10 lat ukazało się 1000 tomów poetyckich mniej więcej 500 autorów (przyjmuję, że jeden autor wydał co najmniej 2 tomy).

Ogrom publikacji poetyckich świadczył o rozluźnionych kryteriach wydawniczych, ale też zmianie reguł działalności literackiej. Jej środowiskowy, często regionalny charakter wyparł z obiegu pojęcie sztuki na rzecz uczestnictwa. Czy ta sytuacja uległa zmianie w ostatnich pięciu latach? Obawiam się, że tomów poezji powstaje jeszcze więcej, ponieważ pojawiły się nowe serie przy czasopismach.

Z jednej strony ta masowość może świadczyć o coraz większym ukulturalnieniu społeczeństwa. Z drugiej jednak, rodzą się poważne niebezpieczeństwa, związane z przyswajaniem tego, co wartościowe. W takiej masie propozycji często giną książki interesujące, choć mało znanych autorów. Zwykle do obiegu krytycznego docierają pozycje głośnych poetów, od dawna zadomowionych w literaturze, albo takie tomiki debiutantów, które ktoś przypadkiem zauważy i nagłośni.

Nie liczą się jasne kryteria. Do głosu dochodzi przypadek i układy towarzyskie. O ile w pierwszej połowie lat 90. stosunkowo łatwo można było nazwać główne tendencje w poezji (funkcjonował podział na barbarzyńców i klasycystów, starych mistrzów i debiutantów, poezję życia i kultury, postmodernistów i metafizyków), to ostatnie dziesięciolecie wyraźnie się skomplikowało. Panuje większy chaos, na czoło wysuwa się różnorodność głosów, choć prawdę mówiąc nie przybywa znaczącej poezji.

Łatwiej mi kojarzyć autorów wierszy z określonymi czasopismami czy ośrodkami. Orientuję się mniej więcej, kto zawarł sojusz z “Toposem", a kto ze “Studium", kto wydaje w “FA Arcie" i “Opcjach", a kto we wrocławskim SPP i “Frondzie". Taka mapa ułatwia rozeznanie, ale nie pomaga, niestety, wyłowić wartości. Czytelnik z konieczności poprzestaje na wybranych przez siebie lub krytyków lekturach i próbuje wsłuchać się w głos poety. Ale z tym są coraz większe kłopoty. W natłoku innych głosów, często namolnych, źle ustawionych, głos prawdziwego poety nie brzmi wystarczająco głośno i czysto. Trudno skupić się nad propozycją ważną czy odmienną. Często zaś lekturze towarzyszy rozczarowanie, wynikające z nieprzystawalności opinii krytyków do własnej.

Ale coś się stało w samej recepcji poezji. Jeśli w finale Nagrody Nike - cokolwiek o niej sądzić - znalazł się tylko jeden tom poezji i to autora mało znanego, w sytuacji, kiedy w tym samym roku ukazały się ważne zbiory znanych autorów, to znaczy, że uległa zmianie i hierarchia wydarzeń literackich, i samych gustów. Proszę porównać: tom w finale Nike i tom, który otrzymał Kościelskich, podobnie są skonstruowane. Przypominają zamknięte całości, w których dominuje nadrzędna idea, niewolna od skłonności fabularnych. Szuka się zatem takich wyróżników, które nie wynikają z samej esencji poezji, lecz z pomysłów konstrukcyjnych.

Kogo czytać?

Kogo zatem czytać? To pytanie dotyka problemu niemal metafizycznego. Wszystkich, jak popadnie, żeby posiąść wiedzę o całości bieżącej literatury? Tych, o których piszą krytycy? Autorów znanych z wcześniejszych lektur, aby sprawdzić ich kondycję? Wyłącznie wybitnych - na miarę polską - żeby nie zostać zasypanym nikomu niepotrzebnymi tworami chorej wyobraźni?

Znam pisarzy, którzy czytają wyłącznie obcych autorów z najwyższej półki. W ten sposób bronią się przed zalewem łatwizny. Wiadomo, że młodzi czytają młodych, wyrobieni czytelnicy wybrane lektury, starsi - pisarzy dobrze im znanych. Są różne strategie lektury, każda ma swoje zalety. Ja coraz chętniej czytam książki autorów, których znam osobiście.

Co by to znaczyło? Że nie chcę już brać udziału w spektaklu o nazwie “współczesna literatura", bo mnie przytłacza swoim ogromem i brakiem porządku. Że wolę skupić się nad tym, co oswojone i trwałe, bo szukam życia dawnych wartości. Że nie ulegam presji nowości za wszelką cenę, bo nie ma to już nic wspólnego z awangardą, lecz z hipermarketem kultury.

***

Czy to już koniec miłości do książek? Kryzys czytelnictwa? Chyba nie, bo właśnie mam przed sobą na biurku znakomity tom Jacka Łukasiewicza “Deszczyk i inne wiersze" i wiem, że jego lektura przypomni mi, jak smakują słowa.

JULIAN KORNHAUSER (ur. 1946), jest poetą, prozaikiem, krytykiem i historykiem literatury. Jeden z współtwórców Nowej Fali, profesor w Instytucie Filologii Słowiańskiej UJ, wydał ostatnio tom wierszy “Było minęło" i zbiór szkiców krytycznoliterackich “Poezja i codzienność".

Czy mamy jeszcze literaturę - rozumianą jako poważna rozmowa o świecie? A może została nam już tylko literaturka? “Inteligencji nie ma, intelektualiści abdykowali. Nawet pisarzy już nie ma (byli, ale wymarli)" - stwierdziła Anna Nasiłowska (“TP" nr 46). Jej tekstem rozpoczęliśmy dyskusję o kondycji polskiej literatury i polskiej inteligencji po szesnastu latach niepodległości, stał się on też punktem wyjścia debaty w TVP Kultura. W numerze 47. opublikowaliśmy polemikę Michała Pawła Markowskiego, dziś - głos Juliana Kornhausera. Zapowiedziany przed tygodniem tekst Przemysława Czaplińskiego - w następnym numerze.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2005