Czekając na nowe niebo

Dziś nie da się już powtórzyć za św. Pawłem, który swoje przepowiadanie na ateńskim areopagu rozpoczął od słów „Widzę, że jesteście religijni”. Jak więc przekonywać do chrześcijaństwa?

28.02.2016

Czyta się kilka minut

Akademicka Droga Krzyżowa w Krakowie, marzec 2015 r. / Fot. Beata Zawrzel / REPORTER
Akademicka Droga Krzyżowa w Krakowie, marzec 2015 r. / Fot. Beata Zawrzel / REPORTER

Nabierają tempa obchody 1050. rocznicy Chrztu Polski. Za kilka dni, pod hasłem „Wyzwalająca moc chrześcijaństwa”, odbędzie się X Zjazd Gnieźnieński. Zaplanowano też wiele innych dyskusji. W tych toczonych do tej pory dominują konteksty polityczne i kulturowe chrztu Mieszka I. Powtarza się, że dzięki tamtemu wydarzeniu Polska została włączona w krąg cywilizacji chrześcijańskiej, że ufundowano podwaliny naszej przyszłej państwowości itd.

To oczywiście prawda. Jednak nawet jeśli książę Polan ochrzcił się w 966 r. przede wszystkim z powodów politycznych, to przecież u początków tych zmian był sakrament. Czyli: osobowe, indywidualne spotkanie z Jezusem Chrystusem, który gładzi grzechy świata. Po Mieszku przyszła kolej na następnych – członków jego drużyny, współplemieńców.
Innymi słowy, 1050 lat temu rozpoczęła się w Polsce pierwsza ewangelizacja. Pierwsza – ponieważ dziś mówimy już o drugiej ewangelizacji, nazywanej też „nową”. Czym się od siebie różnią?

Śmierć bogów
W „Barbarzyńskiej Europie”, książce poświęconej nieśródziemnomorskim korzeniom Europy, historyk Karol Modzelewski nazywa ewangelizację i chrzest ludów pogańskich „aktem burzenia”. Aby wyrazić stosunek pogan do nowej, nieznanej wiary, nawiązuje do wypowiedzi celtyckich posłów, którzy na pytanie Aleksandra Wielkiego o to, czego się boją, odpowiedzieli: „Niczego, tylko żeby niebo nie zawaliło się nam na głowy”.

Podobny strach był udziałem pogan, do których przybywali misjonarze. Bali się oni, że wraz z porzuceniem dotychczasowej wiary ich niebo zawali się także dosłownie. „Tradycyjnym kulturom obce było rozróżnienie na sacrum i profanum. Nie było tu miejsca na laicyzm. Śmierć bogów oznaczała dla barbarzyńców koniec ich świata” – stwierdza Modzelewski.

Kiedy niedługo po chrzcie Mieszka doszło do pierwszego spotkania św. Wojciecha z Prusami, zażądali oni natychmiastowego opuszczenia ich ziemi przez misjonarzy. Z relacji św. Brunona z Kwerfurtu wynika, że byli przekonani, iż „z powodu takich ludzi ziemia nasza nie wyda plonów, drzewa nie będą owocować, nowe zwierzęta przestaną się rodzić, stare zginą”. Przyjęcie nowej wiary było dla pogan prawdziwym zagrożeniem. „W ich rozumieniu – pisze Modzelewski – pogańskie sacrum było »kolumną świata«, gwarantem ładu społecznego i ładu natury jednocześnie. Obalenie tej kolumny groziło powszechną katastrofą, przeto wypędzenie misjonarzy, w końcu stracenie ich (...) było z punktu widzenia Prusów koniecznym działaniem w obronie własnej”. Podobnie działo się w innych regionach obecnej Polski.

Autor „Barbarzyńskiej Europy” podkreśla jeszcze jeden ważny aspekt tamtej ewangelizacji: „Tym, co napawało barbarzyńców grozą, był nie tyle sam obcy bóg, ile wymagania monoteizmu. Nie brak świadectw, że poganie gotowi byli włączyć Chrystusa do swojego panteonu, nie kwestionowali bowiem jego istnienia ani jego potęgi. (...) Sam chrzest nie przerażał. Przerażało towarzyszące przyjęciu nowej wiary radykalne, demonstracyjne zniszczenie starego kultu, dzięki któremu istniał świat”.

Między zaświatami
Stare niebo, które się zawaliło na pogan w wielu miejscach wczesnośredniowiecznej Europy, musiało zostać zastąpione nowym. Podobnie jak cały dotychczasowy porządek wyjaśniający istnienie świata, sens życia i śmierci.

Świadectwo Bedy Czcigodnego, który zmarł w roku 735, pokazuje, że między starym a nowym porządkiem istniała jednak także swoista kontynuacja. Ten angielski mnich przytacza ciekawy epizod z historii ewangelizacji swojego kraju.

Otóż przed przyjęciem chrztu Edwin, król Nortumbrii, zapytał pogańskich kapłanów, co sądzą o nowej nauce i kulcie nowego Boga. Jeden z nich dał władcy taką radę: „Jeżeli, królu, porównamy obecne życie człowieka na ziemi z czasem, o którym nic nie wiemy, okaże się, że jest ono podobne do szybkiego lotu samotnego wróbla przez salę, w której w zimową porę siedzisz przy uczcie z dowódcami i ministrami. Na środku płonie ogień, na sali jest ciepło, na zewnątrz natomiast huczy burza deszczowa lub zawieja śnieżna.

I oto w pewnym momencie przez jedne drzwi wlatuje wróbel i szybko wylatuje przez drugie. Otóż w tym momencie, kiedy był wewnątrz, nie czuje dolegliwości zimy, jednakże ta króciutka chwila ciepłej pogody w okamgnieniu przemija, a wróbel z zimy wpada ponownie w zimę i znika z twoich oczu. Podobnie jest z życiem człowieka, który pojawia się na chwilę, ale my nic o tym nie wiemy, co będzie potem, ani co było przedtem. A zatem jeżeli ta nowa nauka przynosi nam coś pewniejszego w tej mierze, wydaje się jak najbardziej słuszne, aby iść za nią”.

Tak w przypadku starej, jak i nowej religii chodziło o odpowiedź na te same pytania: „Skąd przychodzimy? Dokąd zmierzamy? Kim jesteśmy?”. Szczególnie ostatnie wydaje się istotne dla człowieka religijnego. W mitologii słowiańskiej nie było pojęć raj i piekło. Życie pozagrobowe uznawano po prostu za ciąg dalszy doczesnego. Mylił się Thietmar z Merseburga, autor słynnej kroniki, twierdząc, że „w przekonaniu Słowian ze śmiercią wszystko się kończy”. Owszem, nie było dla nich żadnej pośmiertnej odpłaty, nagrody czy kary. Nie było zbawienia czy potępienia. Dusze żyły jednak nadal, dzieląc jednakowy los.
W jednym z listów znany dzięki książce „O Sławiańszczyźnie przed chrześcijaństwem” etnograf i historyk Zorian Dołęga Chodakowski (1784–1825) pisał, że dusze ludzkie „wszystkie bez wyłączenia są w wiecznej przestrzeni i podług starodawnych wyobrażeń są obecnymi przy nas”; zaś nad nami unoszą się w powietrzu „roje niezliczone pogan”. Dobru i złu chrześcijaństwo nada wartość nie tylko doczesną, ale i wieczną. Zaświaty podzieli na niebo i piekło. I przyniesie z sobą tego, który od zła wybawi – Jezusa.

Zacznijmy jeszcze raz
Początki „nowej ewangelizacji” sięgają końca lat 70. XX w. W Polsce tego pojęcia użył po raz pierwszy Jan Paweł II w Krakowie 9 czerwca 1979 r. Mówił wówczas: „Na progu nowego tysiąclecia wchodzi na nowo Ewangelia (...). Rozpoczęła się nowa ewangelizacja, jak gdyby druga, a przecież ta sama, co pierwsza”.

Owszem, można powiedzieć, że w pewnym sensie jest to „ta sama” ewangelizacja, bo w każdej ewangelizacji chodzi o to samo – o przejście od niewiary do wiary. A jednocześnie jest inna, bo inna jest już owa „niewiara”, którą współcześnie spotyka Ewangelia. Inny jest nie tylko historyczny, ale przede wszystkim teologiczny kontekst współcześnie prowadzonej ewangelizacji w Europie i w Polsce.

W artykule pt. „Kościół »drugiej« ewangelizacji” (polska wersja: „Communio” nr 34) b. prymas Belgii kard. Godfried Daneels pisze, że w „pierwszej” ewangelizacji „chodziło o przejście z religii politeistycznej – która zawierała przecież w sobie odniesienie wertykalne do transcendencji – do Boga Jezusa”. „Druga” natomiast jest czymś zgoła odmiennym: „Chodzi w niej o przejście od ateizmu (teoretycznego lub praktycznego) do wiary chrześcijańskiej, co oznacza krok o wiele większy, to przejście od świata bez Boga do świata, w którym Bóg jest Ojcem, Synem i Duchem Świętym”.

Kultury, do których docierali misjonarze podczas pierwszej ewangelizacji, w Europie i na innych kontynentach, były całkowicie religijne. Te zaś, do których dziś kieruje się ewangelizację, mimo że mają za sobą długą historię przepowiadania Ewangelii, są w dużej mierze areligijne. Czasem wręcz – antyreligjne. Innymi słowy, adresaci „nowej ewangelizacji” nie są religijni, choć, paradoksalnie, żyją w dużej mierze w chrześcijańskiej rzeczywistości. Nie da się już dziś powtórzyć za św. Pawłem, który swoje przepowiadanie na ateńskim areopagu rozpoczął od słów: „Widzę, że jesteście religijni”.

Horyzont doczesności
W odróżnieniu od przedchrześcijańskiego, a przecież religijnego barbarzyńcy, życie współczesnego ateisty zamyka się w perspektywie doczesności. Czy potrzebne mu są zaświaty? Jeśli tak, to jakie? Czy „pociągną” go zaświaty chrześcijańskie, podzielone na piekło i niebo? Czy życie z perspektywą ryzyka wiecznego potępienia jest bardziej atrakcyjne niż ze świadomością jego radykalnego końca wraz ze śmiercią?

„Perspektywa piekła jest bardziej niepokojąca niż perspektywa nicości” – odpowiada André Comte-Sponville w „Duchowości ateistycznej”. Przywołuje argument Epikura, który twierdził, że religia zamyka żywych w strachu przed czysto fantasmagorycznym niebezpieczeństwem piekła, tym samym psując wszystko, łącznie z przyjemnościami życia. Nicość z definicji niczym nam nie zagraża – pisze Comte-Sponville. Wizja piekła jako wiecznego potępienia jest o wiele bardziej przerażająca. „To prawda, że wielu chrześcijan przestaje w nie wierzyć. Piekło stało się metaforą, tylko raj brany jest na serio” – twierdzi francuski filozof.

Czy rzeczywiście jest tak źle? Badania przeprowadzone w 2015 r. przez CBOS pokazują, że istnienie piekła uznaje tylko 56 proc. badanych Polaków. 36 proc. badanych sądzi, że w zależności od postępowania na ziemi trafimy do nieba, czyśćca lub piekła. Jednocześnie zaledwie 18 proc. twierdzi, że śmierć jest definitywnym końcem i nic po niej już nie ma. Niemal jedna trzecia ankietowanych uważa, że śmierć nie jest końcem, ale trudno przewidzieć, co po niej nastąpi. Interesujące są też odpowiedzi na pytania dotyczące zbawienia. 61 proc. Polaków jest przekonanych o powszechnym zbawieniu, nie wierzy weń natomiast 15 proc.

Rację ma ks. Wojciech Sadłoń z Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego, który w wywiadzie dla KAI mówił: „Z punktu widzenia chrześcijaństwa nie wiadomo, co chciano zmierzyć pytając o zbawienie. A jeśli uważam, że człowiek dobrej woli może być zbawiony? A co w ogóle znaczy zbawienie? Obawiam się, że większość badanych nie wiedziała, o co ich pytano”. Być może zbawienie to po prostu możliwość dalszego życia po śmierci.

Trudno te wyniki jednoznacznie interpretować jako powszechną utratę przekonania co do istnienia piekła. Raczej należałoby mówić o coraz większym pomieszaniu w naszej wierze dotyczącej rzeczywistości po śmierci oraz zależności między życiem doczesnym a „życiem po życiu”. Przecież nawet niewierzący często mówią o jakimś niebie, które niewiele ma wspólnego z rajem zbawionych w znaczeniu chrześcijańskim. Takiemu niebu być może bliżej do greckich Pól Elizejskich czy słowiańskiej Nawii. Biorąc pod uwagę wielowiekowy wpływ chrześcijaństwa na naszą mentalność, wydaje się, że raczej nie popadniemy w radykalne, ateistyczne przekonanie co do istnienia po śmierci wyłącznie nicości. Przeświadczenie o istnieniu zaświatów i życia pośmiertnego pozostanie żywe. Problemem będzie podział na niebo i piekło, zbawienie i potępienie – tak jak je rozumie teologia chrześcijańska. Coraz powszechniejszy stanie się zapewne pogląd, że, jak śpiewał w 2003 r. Michel Polnareff: „On ira tous au paradis” – „Wszyscy pójdziemy do raju”. „Czy wierzy się w Boga, czy też nie, pójdziemy / z chrześcijanami i poganami / nawet z psami i rekinami / pójdziemy wszyscy do raju”.

Skąd taki trend w myśleniu? Comte-Sponville przekonuje, że o ile stosunkowo łatwo się pogodzić z wizją własnego nieistnienia po śmierci, o tyle trudno myśleć tak o bliskich.

Niewierzący „mogliby się od biedy obyć bez nadziei dla siebie samych. Lecz nie poradzą sobie bez pocieszenia i rytuałów, gdy dotknie ich zbyt trudna do uniesienia żałoba”. Do myśli o własnej wiecznej nieobecności można się przyzwyczaić, ale wieczna nieobecność bliskich wydaje się nie do zniesienia. „W takiej chwili ateista jest zupełnie ogołocony” – pisze filozof. I dlatego, wbrew własnej niewierze w Boga – zaczyna wierzyć w pośmiertne życie.

Wyobraź sobie: nieba nie ma
Jakiej Dobrej Nowiny oczekują więc współcześni adresaci nowej ewangelizacji? Czy są gotowi na to, by im też się zawaliło na głowy dotychczasowe niebo? Co może ich przekonać do Boga, Jego Syna Jezusa Chrystusa, który przyszedł nas zbawić, to znaczy wyzwolić ze zła, grzechu i śmierci – a w ostateczności przywrócić nam niebo, choć i piekło wciąż pozostaje możliwe? Czy ktoś potrzebuje takiego orędzia?

W tekście zatytułowanym „Po co zbawienie? Po co Kościół?” („Więź” nr 1, wiosna 2015) ks. Grzegorz Strzelczyk pisze, że „współczesne społeczeństwo tzw. Zachodu nie oczekuje orędzia zbawczego od Kościoła, a na to, które jest głoszone, spogląda z dużą dozą podejrzliwości”. Jak się wydaje, tego „Zachodu” jest coraz więcej także i w naszym religijnym myśleniu. Nie wiem, czy dobrze rozumiem intencję autora, ale ta podejrzliwość może również dotyczyć owego pośmiertnego przeznaczenia: wizji nieba i piekła powiązanych z doczesnym dobrem i złem. Jako egzemplifikację współczesnej pozareligijnej soteriologii Strzelczyk cytuje nasłynniejszą piosenkę Johna Lennona: „Wyobraź sobie, że nie ma raju / To nie jest trudne, jeśli spróbujesz / Żadnego piekła pod nami / Nad nami tylko niebo” („Imagine there’s no heaven / It’s easy if you try / No hell below us / Above us only sky”).

Taka wizja świata jest radykalną ucieczką od problemu zła. Kryzysem poważniejszym od niewiary w piekło jest dziś chyba coraz powszechniejsze odrzucenie grzechu jako kategorii moralnej. Grzech bowiem łączy zło z osobistą odpowiedzialnością, a stąd już niedaleko do uznania piekła jako ewentualnej konsekwencji. Łatwiej jest odpersonalizować zło, niż za nie odpowiedzieć. „Współcześnie, gdy ktoś dostrzega zło, które czyni, to często nie czuje się za nie odpowiedzialny; uznaje, że sam jest ofiarą pewnych procesów od niego niezależnych. Kwestia winy i odpowiedzialności nie zostaje rozwiązana, a jedynie oddalona” – pisze ks. Strzelczyk.

Nie znaczy to jednak, że przestając być osobiste, zło staje się metafizyczne czy nadprzyrodzone. Przeciwnie – jest jedynie skutkiem deterministycznych procesów, których nie da się opanować, zatrzymać, zmienić. Moim zdaniem szczególną cechą świata poddanego sekularyzacji jest właśnie odmetafizowanie zła, odebranie mu charakteru nadprzyrodzonego, duchowego, jego naturalizacja. Zło „naturalne”, immanentne i będące skutkiem deterministycznych procesów nie potrzebuje już przecież żadnego Boga, by się z owego zła wyzwolić. W zsekularyzowanym świecie powraca najbardziej dramatyczne ludzkie pytanie: „Unde malum?” – „Skąd zło”? Jak długo będzie zapomniane, tak długo Bóg będzie „niepotrzebny”. Współczesny człowiek nie cytuje już św. Pawła: „Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka” (Rz 17, 19). A w konsekwencji nie woła: „Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, [co wiedzie ku] tej śmierci? (Rz 17, 24). Człowiek wystarczy sobie.

Banalne zło, radykalne dobro
Chrześcijaństwo ma na taką pozbawioną nadziei wizję odpowiedź – jest nią miłosierdzie Boga. Ks. Strzelczyk: „Chrześcijaństwo mówi natomiast: stało się. To mój grzech, moja wina – ale jesteśmy ocaleni. Bóg ofiarował nam swoje przebaczenie, i to zanim cokolwiek zrobiliśmy, by je pozyskać”. Dopiero tutaj sensu nabierają wezwania do nawrócenia, pojednania itd., których jest tak wiele w ustach współczesnych ewangelizatorów. Ich „racją” jest istniejące zło i konieczność wyzwolenia się od niego, a właściwie – bycia od niego wyzwolonym, ocalenia od niego, zbawienia od zła.

Hannah Arendt postawiła tezę, że zło jest banalne, to znaczy dostępne dla każdego. Nie trzeba być potworem, by je czynić. Trochę jak w wierszu Tadeusza Różewicza: „Skąd się bierze zło? / jak to skąd / z człowieka / zawsze z człowieka / i tylko z człowieka”. Jaka jest więc natura dobra? W jednej z ostatnich scen biograficznego filmu o Hannah Arendt w reż.

Margarethe von Trotty bohaterka mówi, iż pomyliła się twierdząc, że zło może być radykalne. Radykalne może być tylko dobro, zło może być najwyżej ekstremalne. Słowa te dobrze wyrażają naturę zła czynionego przez człowieka i miłosierdzia, które może być na nie odpowiedzią: radykalność miłosierdzia przeciwko złu, które jest banalne i ekstremalne jednocześnie. Głoszenie miłosierdzia ma o wiele większy potencjał ewangelizacyjny niż usilne nawoływanie do uprzedniego nawrócenia i straszenie potencjalnym piekłem. „Chrześcijaństwo to sztuka nawracania się wobec ofiarowanego przebaczenia” – to raz jeszcze ks. Strzelczyk.

Nowa stara niepewność
W encyklice „Spe salvi” Benedykt XVI pisał, iż dla pierwszych chrześcijan świadomość, że wraz z chrztem otrzymali w darze niezawodną nadzieję, była decydująca. Św. Paweł przypomina Efezjanom, że zanim spotkali Chrystusa, byli jakby „nie mający nadziei ani Boga na tym świecie” (Ef 2, 12). „Oczywiście [Paweł] wie, że mieli oni bogów, że mieli religię, ale ich bogowie okazali się wątpliwi, a z ich pełnych sprzeczności mitów nie płynęła żadna nadzieja. Pomimo że mieli bogów, »nie mieli Boga« i w konsekwencji żyli w mrocznym świecie, bez jasnej przyszłości. Ex nihil ab nihilo quam citorecidimus (Jakże szybko z niczego pogrążamy się w nicość) – mówi epitafium z tamtego okresu” – pisze papież.

Starożytni Grecy podzielali więc tę samą niepewność, która towarzyszyła Anglikom z czasów Bedy Czcigodnego i nieobca była Słowianom. Nie wiedzieli, skąd przychodzą ani dokąd zmierzają. Tym, co odróżnia chrześcijan jest „fakt, że oni mają przyszłość: nie wiedzą dokładnie, co ich czeka, ale ogólnie wiedzą, że ich życie nie kończy się pustką. Tylko wtedy, gdy przyszłość jest pewna jako rzeczywistość pozytywna, można żyć w teraźniejszości. (...) Mroczne wrota czasu, przyszłości, zostały otwarte na oścież. Kto ma nadzieję, żyje inaczej; zostało mu dane nowe życie”.

W ewangelizacji chodzi zawsze o to samo: aby zapadło się stare, a otwarło nowe niebo. To nowe musi być bardziej pociągające. Musi dawać większą nadzieję. Według świadectwa Bedy Anglicy przyjęli nową wiarę właśnie dlatego, że przyniosła im „coś pewniejszego w tej mierze”. W tym procesie nie można zapomnieć o jednym: Stare niebo musi najpierw zawalić się nam na głowy.

A lęk przed tym można pokonać wyłącznie nadzieją. ©

 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teolog i publicysta, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, znawca kultury popularnej. Doktor habilitowany teologii, profesor Uniwersytetu Szczecińskiego. Autor m.in. książek „Copyright na Jezusa. Język, znak, rytuał między wiarą a niewiarą” oraz "… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2016