Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Z punktu widzenia interesów PO, jej elektoratu i w ogóle tej części obywateli zwanej dla uproszczenia Polską nie-pisowską wycofanie się Małgorzaty Kidawy-Błońskiej było rozsądną decyzją podjętą w idealnym momencie. Pani marszałek nie ponosi winy za nagły zwrot akcji w wyborczym serialu, który sprawił, że jej kandydatura, od początku raczej pozbawiona impetu, dramatycznie osłabła. Coraz bardziej groteskowo brzmiały zapewnienia ostatnich lojalnych wobec niej polityków, że idzie świetnie. Uruchomił się bezlitosny syndrom, kiedy robienie dobrej miny do złej gry tylko przyspiesza proces, który chciało się zatrzymać.
Skuteczne zablokowanie szalonego planu PiS, by za wszelką cenę przeprowadzić wybory w maju to był dobry moment na podjęcie decyzji o wycofaniu kandydatki: w chwili takiego przesilenia łatwiej przykryć przed opinią publiczną własne porażki, sprzedając je jako strategiczny krok do przodu, dalekosiężne przegrupowanie. Jednak pomimo poczucia „resetu”, jakie zapanowało w polskiej polityce, kampania wyborcza toczy się dalej, a do samych wyborów jest niewiele czasu: trudno nadać dowolnej nowej postaci odpowiedni rozpęd.
Był to więc moment na przegrupowanie sił po stronie opozycji przed ostatnią, krótką prostą. Czyli wsparcie któregoś z dwóch kandydatów akceptowalnych dla większości elektoratu Platformy – w przypadku PSL-u ten wariant zgrupowania elektoratów był ćwiczony na jesieni w tzw. bloku senackim. Bardziej wychyleni w lewo (licząc na skali tradycja vs modernizacja oraz indywidualizm vs wspólnotowość) wyborcy odpłynęliby w pierwszej turze do Biedronia, ale w drugiej spora ich część uległaby raczej wspólnej anty-pisowskiej emocji.
Czytaj także: Andrzej Stankiewicz: Wybory Jarosławów
Partia podjęła jednak decyzję, jakby się bała, że brak szyldu partyjnego na giełdzie przez najbliższe dwa miesiące strąci ją w niebyt. Jakby nie pozostawała nadal silna swoimi strukturami i władzą, którą przecież sprawuje w połowie województw i większości dużych miast. Coraz bardziej wypłukana z pomysłów i inicjatywy, cień dawnej partii władzy, ma jednak z pewnością dość kapitału, żeby trwać i być może wymyślić się na nowo przed kolejnymi wyborami sejmowymi, zostawiając prezydenckie tym, którzy sobie lepiej w tej sytuacji radzą. Per saldo pokonanie Andrzeja Dudy choćby przez polityka innej partii opłaciłoby się Platformie w perspektywie dalszych rozgrywek i budowy alternatywy dla obecnej władzy. Na pewno bardziej niż wielce ryzykowna i kosztowna próba wylansowania Rafała Trzaskowskiego.
Platformie „wyszło w badaniach”, że prezydent Warszawy potencjalnie może pokonać Dudę w drugiej turze. Na tym przykładzie doskonale widać, jakim przekleństwem dla polityki bywa zbyt uważne patrzenie, co „wychodzi w badaniach”, zamiast ocena realnej sytuacji dziejącej się w czasie rzeczywistym, a nie laboratoryjnej próżni fokusowej. Czasu jest po prostu za mało – choćby po to, by Trzaskowski, jakkolwiek zręczny, mógł wymyślić formułę, która wyrwałaby jego kandydaturę z dychotomii Polska oświecona / Polska ludowa. Bo w takiej grze PiS jest nadal skuteczny, kiedyś jedynie Donald Tusk umiał równie sprawnie odwoływać się jednocześnie do dumnej swojskości i kompleksów niższości, czarować jednocześnie tych, którzy aspirują, i tych, którym jest dobrze w zaścianku – ale to było bardzo dawno temu i na razie Platforma ma niezmiernie nad sobą klątwę bycia partią elit.
Nikt nie przewidzi dziś, jak się poprzesuwają nastroje wyborców i czy będą chcieli, zajęci wygrzebywaniem się z pandemicznego chaosu, skupiać uwagę na kampanii i zauważyć, że pojawił się nowy kandydat. Nie da się więc dziś nic pewnego powiedzieć, gdzie będziemy za dwa miesiące, tuż po wyborach prezydenckich. Ale jedno, co pewne już dziś, to że Platforma okazała się krótkowzroczna, nawet w chwili kiedy kontekst sytuacji nadzwyczajnej ułatwia śmiałe decyzje. Rafał Trzaskowski, nawet gdyby niespodziewanie wygrał, będzie miał za sobą partię, która kalkuluje tylko do najbliższej przerwy w meczu i więcej dba o wewnętrzną równowagę frakcji niż o pomysł na rządzenie krajem.