Co czeka świat w 2010 roku

Jakie nadzieje i lęki towarzyszą mieszkańcom globu u progu nowego roku? Dlaczego Serbowie się cieszą, a Bośniacy smucą? Czego boją się Niemcy? Czy Amerykanie nadal będą się szamotać między kryzysem a Afganistanem? Czy będzie to "rok Afryki"? Co się zmieni, co zostanie po staremu? - piszą korespondenci "Tygodnika" z Waszyngtonu, Berlina, Europy Wschodniej, Afganistanu, Izraela, Bałkanów...

28.12.2009

Czyta się kilka minut

/rys. Mateusz Kaniewski /
/rys. Mateusz Kaniewski /

Unia, NATO i my

Kontynuacja, niestety

Patrząc w nowy rok, nie powinniśmy dawać upustu swym niepohamowanym i niczym nie uzasadnionym nadziejom na lepszy czas, lecz spokojnie przygotować się na kolejne rozczarowania. A wszystko przez nieznośną presję ciągłości w polityce, której zmiany zaobserwować można dopiero z perspektywy dekady. Rok 2010 zapowiada się zatem jako czas kontynuacji, która pomału i niezauważalnie przesunie zwrotnice polityki międzynarodowej w nieznanym kierunku.

Jeśli wierzyć ekonomistom - a jak mówią złośliwi: ekonomista to osoba, która jest w stanie przewidzieć, która jest godzina, jeżeli wpierw pokaże jej się zegarek - to rok 2010 będzie przede wszystkim długim i bolesnym procesem wychodzenia z kryzysu (optymiści) lub jego drugą odsłoną (pesymiści). Z tego m.in. powodu nadchodzące miesiące będą należeć do USA: od stanu amerykańskiej gospodarki zależy tempo wychodzenia gospodarki światowej z recesji. Im szybciej to nastąpi, tym szybciej polityka amerykańska odzyska także kierunek w obszarze międzynarodowym, który dziś trudno dostrzec. Problem ten ujawniło przemówienie noblowskie Obamy. Nie chodzi o to - jak ktoś trafnie zauważył - że mogłoby ono zostać wygłoszone przez George’a W. Busha. To nie elementy kontynuacji, lecz brak pomysłu na własną rolę w polityce międzynarodowej jest dziś głównym źródłem słabości Obamy i niepokoju o przyszły bilans jego prezydentury.

Dla stosunków atlantyckich probierzem zmiany będzie oczywiście Afganistan: albo NATO odzyska inicjatywę i dociągnie operację do momentu, który umożliwi wszystkim ogłoszenie jej rychłego końca (pamiętajmy: 18 miesięcy!), albo sojusz Europy i Ameryki będzie dalej pogrążać się w kryzysie. W obu przypadkach Afganistan ma szanse stać się wydarzeniem roku 2010.

Na europejskim podwórku czeka nas nie mniej ekscytujący spektakl dostosowywania się państw do działania w ramach nowych reguł traktatu lizbońskiego. Dotyczy to przede wszystkim nowego systemu przewodnictwa w Unii, który redukuje medialny wymiar obecności szefów państw i rządów oraz ministrów spraw zagranicznych. Rozpoczynająca się 1 stycznia prezydencja Hiszpanii - pierwsza w nowej formule lizbońskiej - będzie zatem kolejnym ciekawym materiałem do analizy kondycji projektu europejskiego u progu drugiej dekady XXI wieku.

Dla nas najważniejsze będzie jednak co innego: początek najdłuższej kampanii wyborczej w historii ostatnich 20 lat. Planowane zakończenie - jesień 2011 r. Polityka międzynarodowa nie będzie zatem stanowić problemu. Bo czego nie widać, tego nie ma.

Olaf Osica

Rosja

Na rajskich poduszkach bezpieczeństwa

Rosjanie rozpoczynają rok 2010 długą fetą: jak kraj długi i szeroki powitanie Nowego Roku i świętowanie Bożego Narodzenia rozciąga się na prawie dwa tygodnie. To czas na hulanki, bale, uliczne korowody, wyjazdy na prirodu albo na ciepłe wyspy. Nic, że kryzys - trzeszczący w szwach budżet musi wytrzymać koszty noworocznych ogólnokrajowych wakacji: równowartość 70 mld złotych.

Potem jednak, przez cały rok, tak balować się nie da: zapowiada się, że 2010 będzie rokiem chudym. Kryzys zrobił swoje, rosyjska gospodarka ucierpiała bardziej niż gospodarki innych krajów. Zarządzanie kryzysowe rządu Putina polegało dotąd na przelewaniu zgromadzonych na funduszach rezerwowych pieniędzy dla przeżywających trudności korporacji państwowych i dla wybranych (tj. zbliżonych do dworu "krewnych i znajomych Królika"). Musiało jeszcze starczyć na pokrywanie składanych obficie obietnic socjalnych oraz reformowanie i wyposażanie w nową broń armii. Ekonomiści przestrzegają, że w 2010 r. rząd, chcąc utrzymać poziom subsydiowania nierentownych firm i rozbuchanych wydatków socjalnych, będzie musiał zacząć zabiegać o pożyczki zagraniczne, bo oszczędności z lat tłustych się wyczerpują.

W Roku Tygrysa Kreml zapewne dalej będzie próbował rozwiązać kwadraturę koła: jak wdrożyć rzucone przez prezydenta Miedwiediewa hasła modernizacyjne przy jednoczesnym konserwowaniu systemu. W Rosji trwać będzie też poszukiwanie prawidłowego paradygmatu nieodgadnionej rosyjskiej historii: batalie o jedynie słuszne widzenie II wojny światowej nasilą się w związku z jubileuszem 65-lecia zwycięstwa nad niemieckim faszyzmem.

Gazowe opary nad Ukrainą i Morzem Bałtyckim powinny w 2010 r. ścielić się mniej intensywnie i spokojniej: los gazociągu Nord Stream jest w zasadzie przesądzony, trwa bój o zbudowanie South Stream i o utrzymanie w karbach coraz bardziej samodzielnej i śmielej poczynającej sobie w sprawach gazu Turkmenii. Osłabianie dominacji Rosji w regionie środkowoazjatyckim będzie w kolejnych latach postępować, nasili się też rywalizacja z Chinami i USA, co nie poprawi humorów rządzącemu Rosją tandemowi. Rosyjska dyplomacja będzie zabiegać o uznanie niepodległości Abchazji i Osetii Południowej na kolejnych uroczych wyspach, ściśle współpracujących z rosyjskimi podmiotami gospodarczymi, które lubią korzystać z rajów podatkowych. Między rajem podatkowym a rajem istnieje zasadnicza różnica, podobnie jak między Nowym Rokiem a rokiem zwykłym, na ogół trudnym. Rok 2010 zapowiada się w Rosji jako niełatwy.

Anna Łabuszewska

Niemcy

Zderzenie z realiami

Rok 2010 to dla Niemców chwila prawdy. W nadchodzących miesiącach dwukrotnie będą wyrywani ze świata marzeń i konfrontowani z rzeczywistością, którą do tej pory udawało im się wypierać.

Punkt pierwszy: wojna. Już od kilku lat niemieccy żołnierze uczestniczą w działaniach wojennych w Afganistanie; przedtem było Kosowo. Ale politycy jak ognia unikali słowa "wojna" - w przekonaniu, że od społeczeństwa, obciążonego XX-wieczną historią, nie należy wymagać w tej materii zbyt wiele; że obywatele, wyborcy, mogą naprawdę źle zareagować, gdy ich przywódcy powiedzą wprost: nasz kraj prowadzi wojnę. Ale czas tego "kłamstwa stanu" dobiega końca. W Afganistanie trwa wojna, Niemcy zabijają. Gdy we wrześniu 2009 r. niemiecki oficer wydał rozkaz nalotu, w którym zginęli i talibowie, i cywile, przez Niemcy przetoczyła się fala przerażenia. Pytano ze zgrozą: czy naszym żołnierzom wolno zabijać? Obłudne pytanie. Kto prowadzi wojnę, ten zabija. Czy Niemcy tego chcą, czy nie: w 2010 r. Bundeswehra - którą dotąd politycy trzymali z daleka od pola bitwy - będzie walczyć. Berlin nie odmówi Obamie, będzie musiał posłać więcej żołnierzy (dziś jest ich 4500), a ci będą strzelać. Nawet jeśli wojna afgańska coraz bardziej przypomina wietnamską katastrofę.

Punkt drugi: sprawiedliwość społeczna. Od chwili powstania Republiki Federalnej Niemcy (zachodni, potem zjednoczeni) wierzyli, że ich "społeczna gospodarka rynkowa" zapewni wszystkim i po wsze czasy sprawiedliwy dobrobyt. Także ten sen się kończy i także tu w 2010 r. czeka ich szorstkie przebudzenie. Przepaść między bogatymi a biednymi - jakkolwiek pojęcia te znaczą nad Szprewą coś innego niż w Trzecim Świecie - pogłębia się, warstwy społeczne żyjące "poniżej średniej" są coraz liczniejsze. Nie sposób dalej finansować gęstej sieci socjalnej, jednej z najgęściejszych w Europie (nie mówiąc o świecie).

W 2010 r. państwo zaciągnie ponad 100 mld euro nowych długów. Dług publiczny większy niż kiedykolwiek sprawia, że fiskus głębiej sięgnie obywatelom do kieszeni. Składki zdrowotne podrożeją, emerytury nie będą tak hojnie podwyższane, więcej będzie upadłości przedsiębiorstw, wzrośnie bezrobocie. Czy realne będą wtedy świadczenia dla potrzebujących w obecnej wysokości? W 3,5-milionowym Berlinie już dziś aż 20 proc. mieszkańców żyje na koszt państwa. Dłużej nie sposób tego finansować.

Jakby tego było mało, Niemcy nie wygrają Mundialu w RPA. Nie ma szans.

Joachim Trenkner z Berlina

Stany Zjednoczone

Odwagi, odwagi, odwagi!

W wydanej kilka tygodni temu książce "Audacity to Win" (Zuchwała wygrana) były szef kampanii wyborczej Baracka Obamy, David Plouffe, przekonuje, że swoje zwycięstwo Obama zawdzięczał m.in. odwadze, "aby jeździć mało uczęszczanymi drogami". Wspomina o kontrowersyjnej decyzji zorganizowania sztabu wyborczego w Chicago, nie Waszyngtonie. Waszyngton "to bagno konwencjonalnych opinii i ludzi, którzy mogą wyssać soki z każdej kampanii. Zależało nam, by myśleć w sposób odmienny".

Można się sprzeczać, na ile zuchwały był prezydent Obama podczas pierwszego roku w Waszyngtonie. Jego notowania spadły ostatnio do 50 proc., a wielu byłych zwolenników nie kryje rozczarowania: dawny przeciwnik wojny w Iraku wysyła dziś dodatkowe siły do Afganistanu, na froncie klimatyczno-energetycznym brak osiągnięć, próby zwiększenia regulacji w sektorze finansów nie powiodły się, a ambitna reforma zdrowia została rozwodniona...

Owo "audacity" - którego użył w tytule Plouffe (nawiązując do wydanej kilka lat wcześniej autobiografii przyszłego prezydenta), czyli coś pomiędzy brawurą, odwagą i tupetem - u progu 2010 roku wydaje się być w Stanach towarem deficytowym. Kraj, w którym kiedyś wszystko wydawało się możliwe - loty na księżyc i marzenia Martina Luthera Kinga - stracił pewność siebie. Blisko połowa badanych w niedawnym sondażu Pew Research i Council on Foreign Relations (44 proc.) była przekonana, że to Chiny są obecnie największą potęgą gospodarczą świata. Tylko co czwarty (27 proc.) uważał, że prym nadal wiodą Stany Zjednoczone (rok wcześniej, w lutym 2008 r., 41 proc. za największą potęgę uważało Stany, a tylko 30 proc. Chiny). Niemal połowa, bo 49 proc. twierdzi, że Stany nie powinny zajmować się rozwiązywaniem problemów międzynarodowych, ale skupić na własnych sprawach. Od czasu, gdy w 1964 r. po raz pierwszy takie pytanie zadał w sondażu Instytut Gallupa, odsetek ten nigdy jeszcze nie był tak wysoki (np. w grudniu 2002 r. taką opinię wyrażało zaledwie 30 proc, badanych).

Czy Stany rzeczywiście odwrócą się od świata i czy rzeczywiście skończył się wiek ich dominacji? Są dni, kiedy trudno mi oprzeć się wrażeniu, że to nieuchronne. Kraj tonie w długach, rdzewieją mosty, nikt nie łata coraz bardziej dziurawych autostrad. W wielu miastach fabryki, należące niegdyś do wiodących amerykańskich koncernów, straszą powybijanymi szybami. Produkcję "oddelegowano" do Chin i Meksyku, wszędzie panoszą się chwasty...

Stany tracą swą przewagę, bo współczesny świat staje się coraz bardziej płaski, twierdzi jeden z czołowych amerykańskich publicystów Thomas Friedman, przekonując, że to, co najistotniejsze dla rozwiniętych gospodarek - surowce, design, produkcja, dystrybucja, zaplecze kapitałowe, marketing czy reklama - jest dziś w zasięgu ręki każdego, w dowolnym punkcie globu. Friedman jest jednak przekonany, że pozostało jeszcze coś, czego nie dało się "zdelokalizować" czy oddelegować: wyobraźnia i kreatywność. Ameryka - otwarta, wolna, pozbawiona ograniczeń, przyjazna imigrantom - nadal jest największą na świecie maszyną do realizacji marzeń.

Chciałabym wierzyć, że ma rację. Ale Friedmana również niepokoi bagno w Waszyngtonie - zgniłe kompromisy, uzależnienie polityki od pieniędzy, krótkowzroczność lobbystów i świata biznesu. "Mocarstwa, które w odpowiedzi na swoje największe wyzwania wypracowują li tylko sub-optymalne rozwiązania, przestają być mocarstwami, bez względu na to, jak bogatą mają wyobraźnię" - zauważa publicysta, który chwilę potem rozprawia się z obiegową opinią, jakoby Ameryce potrzebni byli lepsi przywódcy: "Prawda jest taka, że (Ameryce) potrzebni są lepsi obywatele, gotowi do ponoszenia ofiar, płacenia (tak!) wyższych podatków i podejmowania wyzwań".

Czytając na łamach "New York Timesa" ów komentarz Friedmana, myślałam o poznanym kilka lat temu w Detroit Johnie Georgu. Jest mieszkańcem jednej z najbiedniejszych dzielnic wspaniałego niegdyś przemysłowego miasta, które w ciągu minionego półwiecza opuściła połowa mieszkańców (milion ludzi), i które dziś przypomina mega-pogorzelisko. Ćwierć wieku temu do opuszczonej rudery, obok której mieszkał George, wprowadzili się narkomani. Zaniepokojony, próbował skłonić do likwidacji meliny władze dzielnicy. Bezskutecznie. Zniecierpliwiony, zwołał więc sąsiadów. Zakasali rękawy i w kilka godzin zrobili porządek. Organizacja ochotników, którą wówczas powstała jest dziś prężnie działającą wspólnotą, która prócz sprzątania pogorzelisk i demontażu ruder, zakłada ogródki, buduje place zabaw, pracuje z dziećmi. - Naszą specjalnością są cuda - uśmiecha się George. - To niewiarygodne, jak wiele można zrobić, jeśli się próbuje. Wierzymy w coś większego. I w siebie nawzajem.

"Audacity" to pierwsze słowo, które przychodzi mi do głowy, gdy myślę o ponurych ulicach i pojawiających się wśród nich pełnych koloru, radości i nadziei muralach, malowanych przez nastoletnich artystów ze slumsu.

Odwaga, brawura, tupet - bardzo chcę wierzyć, że w 2010 roku nie zabraknie ich w Waszyngtonie, Chicago, Detroit. I w to, że Stany nadal mają wielu takich jak George obywateli. Im wszystkim i samej sobie życzę wyobraźni większej niż cynizm lobbystów, politycznych strategów, specjalistów od PR. I odwagi.

Magdalena Rittenhouse z Nowego Jorku

Europa Środkowa

Byle nie było gorzej

W Europie Środkowej i krajach bałtyckich rok 2010 nie jest oczekiwany z wypiekami na twarzach. Ale nie to, że nie będzie emocji - i zmian: w trzech krajach środkowo-europejskich zaplanowano na późną wiosnę wybory parlamentarne: w Czechach, na Słowacji i Węgrzech.

W Czechach wybory miały się już odbyć w listopadzie 2009 r., ale wtedy rozpisanie ich (jako przedterminowych) zaskarżył jeden z posłów, a Trybunał Konstytucyjny przyznał mu rację. Ostatecznie więc w 2010 r., po przeciągającym się o kolejne miesiące stanie tymczasowości, Czesi będą mieć szansę na stabilny rząd, który, być może, będzie mógł realizować plan oszczędnościowy, z czym obecny "tymczasowy" rząd, pozbawiony oparcia politycznego, ma kłopot. Spore szanse w wyborach ma zupełnie nowa partia "TOP 09", założona m.in. przez byłego ministra spraw zagranicznych Karela Schwarzenberga. Partia prawicowa i proeuropejska - na czeskiej scenie zupełne novum.

Na Węgrzech nastąpi poważna zmiana: do władzy dojdzie zapewne prawicowy Fidesz i zmodyfikuje kilka rzeczy w gospodarce - ku radości społeczeństwa, zmęczonego zarówno kryzysem gospodarczym, jak i reformami, które miały kraj z niego wyciągnąć. Tymczasem Fidesz już zapowiada, że zwiększy deficyt budżetowy.

Na Słowacji niespodzianek raczej nie będzie. U władzy utrzyma się chyba populistyczna partia Smer premiera Roberta Fico, który kilka niespodzianek już sprawił: nie strzelił żadnej wielkiej gafy na scenie europejskiej, unika kontrowersji, a przede wszystkim wbrew czarnym scenariuszom utrzymał Słowację w niezłej formie i wprowadził ją triumfalnie do strefy euro.

Gospodarka pozostanie tematem numer jeden w krajach bałtyckich, które po latach ekonomicznej euforii wyjątkowo dotkliwie dotknął światowy kryzys. Recesja i rosnące gwałtownie bezrobocie - na Łotwie sięgające 20 proc.! - nie wróżą dobrze na najbliższe miesiące. Z bałtyckiej trójki w najlepszej kondycji jest Estonia, która ma nawet szansę na przystąpienie do strefy euro w 2011 r. Najtrudniej jest Łotyszom: czekają ich reformy i zaciskanie pasa. W 2010 r. lepiej więc nie będzie - cała nadzieja w tym, że nie będzie znacząco gorzej.

Ale nasi bałtyccy sąsiedzi będą też świętować: rok 2010 to jubileusz 20-lecia ich obecnej niepodległości: w 1990 r. najpierw Litwa, potem Łotwa i Estonia - jeszcze jako republiki radzieckie - ogłaszały niepodległość, aby potem stopniowo uwalniać się z objęć dogorywającego ZSRR (nie obyło się przy tym bez ofiar). Kryzys kryzysem, ale warto czasem mieć taki punkt odniesienia.

Patrycja Bukalska

Europa Zachodnia

W starym, dobrym gronie

Wiadomości, jak mówi stary żart, dzielą się na pewne, czyli nekrologi, niepewne - to prognoza pogody - i całą resztę. W realiach politycznych Europy nie całkiem się to sprawdza, bo nekrologi rzadko bywają ostateczne. Skazani na niebyt często wracają. Pewny za to bywa wyrok - i to jest to, co wisi dziś nad brytyjskim premierem Gordonem Brownem i jego Partią Pracy. Musiałby zdarzyć się cud, by laburzyści nie przegrali wyborów, które muszą się odbyć najpóźniej na wiosnę 2010 r. W rok 2011 Wielka Brytania wejdzie więc pod rządami Davida Camerona - pierwszego od 13 lat premiera-konserwatysty, zwolennika partnerskich związków gejowskich i ortodoksyjnej równości. Taki to i konserwatyzm.

Pewne jest poza tym, że Islandia nie zdoła wejść do Unii Europejskiej w ekspresowym tempie, jak by dziś pragnęła; że dla Turcji drzwi Unii długo zostaną zamknięte; że Macedonia nie zostanie członkiem NATO, chyba że przestanie nazywać się Macedonią. Prawie pewne - że fala kryzysu płynie z północy (Islandia, Irlandia, Łotwa) na południe. Na progu załamania stanęła potężnie zadłużona Grecja. Po niej może przyjść kolej na Hiszpanię, z najwyższym w Unii bezrobociem, a może nawet Włochy i Portugalię...

To dzieli, a co łączy? Łączy jeden wspólny problem: żadne bariery, zakazy budowania minaretów czy sankcje prawne nie powstrzymają naporu imigrantów. Jak Europa sobie z tym poradzi? Nikt nie wie, choć każdy szuka recepty. Amnestie dla imigrantów nie zdały egzaminu. Jak sprawdzą się restrykcje w nowym, włoskim wydaniu - zobaczymy.

Czy zmienią się granice, powstaną nowe państwa? Jeśli, to jeszcze nie teraz. Nie zanosi się też na zasypanie podziałów. Jak trudna to sprawa, widać po podzielonym Cyprze: we wrześniu 2008 r., gdy cypryjscy Grecy i Turcy zaczynali kolejne, n-te już negocjacje, entuzjazmowi nie było końca. Ale minęło 16 miesięcy, rozmowy idą jak po grudzie i w 2010 r. też pewnie niewiele z nich wyniknie.

Ale separatyści są coraz bardziej aktywni. Koniec 2009 r. przyniósł wymowny sygnał: referendum niepodległościowe w Katalonii. Nie z uwagi na wynik, bo choć ponad 90 proc. głosujących pragnie zerwania z Hiszpanią, głosowanie było ograniczone (tylko w niektórych gminach), nieoficjalne i niewiążące. Rzecz w tym, że w charakterze obserwatorów zjechali do Katalonii separatyści z całej Europy: ze Szkocji, Korsyki, Górnej Adygi, Flandrii, w myśl adekwatnej w tych warunkach zasady: "Separatyści całej Europy, łączcie się!". Niektórym sprzyjają okoliczności - np. Flamandom to, że premier Herman van Rompuy zamienił Brukselę belgijską na Brukselę unijną. Nie zaogniał on konfliktu flamandzko-walońskiego, jego następca Yves Leterme owszem. A Szkoci myślą o referendum, by wziąć rozwód z Anglią.

Teresa Stylińska

Ukraina

Toast na cały rok

Za każdym razem, gdy jestem na Ukrainie, rytualnie dokonuję tych samych zakupów (i na pewno nie jestem tu wyjątkiem). Ich lista też nie jest wyjątkowa: książki, muzyka, filmy, basturma, suszone rybki i wszystkie te produkty, których przewieźć można tylko określoną ilość. Zakupowy szał określają oczywiście pewne granice; wynikają one po trosze z kursu hrywny. Teraz, gdy za dolara można dostać aż osiem hrywien, na Ukrainie wszystko wydaje się tanie. Gdy jednak kandydująca na prezydenta Julia Tymoszenko obiecuje, że doprowadzi do wzrostu kursu hrywny - życzę Ukraińcom, by to się udało. Oczywiście jest wielką tajemnicą Julii Władimirowny, jak miałoby się jej to udać. Siła nabywcza Ukraińców zmalała, być może dzięki niskiemu kursowi jakąś korzyść mają eksporterzy, ale sytuacja raczej nie jest wesoła. Pal licho moje suszone rybki - rok 2010 może być nad Dnieprem trudny i oznaczać dalsze pogrążanie się kraju w chaosie politycznym i zapaści ekonomicznej; Ukrainie grozi w 2010 r. poważny spadek w rankingach międzynarodowych instytucji finansowych.

Ale 2010 r. może przynieść też pozytywne oznaki - dajmy na to, że po wyborach, niezależnie, kto zostanie prezydentem, sytuacja polityczna się uspokoi, Międzynarodowy Fundusz Walutowy wznowi udzielanie pomocy, światowa gospodarka, która do tego czasu na dobre pożegna się z kryzysem, znów zgłosi zapotrzebowanie na ukraińską stal, a pierwsze unijne projekty, jak choćby te, których celem jest oszczędzanie energii, zaczną przynosić owoce...

Czy tak będzie? Czy wybory przebiegną spokojnie, czy nazajutrz po nich nie zacznie się kolejna odsłona walki politycznej? Czy zwykłym Ukraińcom choć trochę łatwiej będzie się żyło? Oby. Za to wzniosłem jeden z noworocznych toastów i gotów jestem je wznosić przez cały rok. Także nad Dnieprem, także gdy dolar spadnie i siłą rzeczy toastów będzie mniej...

Andrzej Brzeziecki

Białoruś

Po pierwsze, strach

Tutaj zima trzyma mocno i długo. Zimno takie, że aż boli ciało, trudno poruszać palcami, a oczy zachodzą mgłą - zawsze będzie kojarzyć mi się z Białorusią. Prezydent Łukaszenka prowadzi politykę w harmonii z pogodą. A zima dopiero się zaczyna, dlatego w 2010 r. Łukaszenka będzie coraz mocniej przykręcać śrubę; już zapowiedział wzmocnienie kontroli nad mediami (w tym nad internetem, dotąd oazą wolnego słowa) i wzmógł prześladowania opozycji. Młodych działaczy służby specjalne zgarniają z ulicy i wywożą za miasto w workach na głowie. Po drodze "siłowiki" mimochodem rzucają "żarty", że przy kopaniu dołu dla pasażera trzeba się będzie namęczyć. Nikogo w ostatnim roku w ten sposób nie zamordowano, chłopców wypuszcza się kilkadziesiąt kilometrów za miastem, ale po takim przeżyciu nie wszyscy są takimi samymi ludźmi: poznali strach o życie. A spirala strachu będzie się rozkręcać: na wiosnę 2010 zaplanowano wybory lokalne, a na zimę 2011 - prezydenckie. Prezydent i armia urzędników zadbają, by naród głosował poprawnie.

Co więc z deklarowanym przez Mińsk zbliżeniem z Zachodem i poprawą w kwestii praw człowieka? Łukaszenka, zdolny gracz, będzie balansować między Rosją a Zachodem, by z Moskwy wyciągać dotacje (i obniżone ceny na surowce energetyczne), a z Zachodem robić interesy; podczas ostatniej wizyty w Mińsku premierowi Berlusconiemu towarzyszyli przedstawiciele włoskiego biznesu; z białoruskimi władzami podpisali szereg porozumień o współpracy. Nic nowego: prawa człowieka przegrywają z interesami.

Drugie skojarzenie z Białorusią to szare twarze ludzi i szpitalna czystość na ulicach. Co roku zimą na placu Październikowym w Mińsku wylewa się lodowisko: twarze ślizgających się są choć trochę weselsze. Lodowisko to coś, bo w tym mieście nie ma rozrywek - dwa puby na krzyż (w tym ten fajniejszy bez toalety). Kilka lat temu ślizgałam się na lodowisku podczas demonstracji z grupką opozycjonistów, rozganianych przez milicję; trwała kampania prezydencka. Chciałabym móc pojechać na Białoruś i wybory (wiosenne oraz zimowe) zobaczyć na własne oczy - to takie noworoczne marzenie, związane z Białorusią. Od pewnego czasu jestem tam niemile widzianym gościem.

Małgorzata Nocuń

Bałkany

Radość i smutek

W Nowy Rok na Bałkanach Zachodnich politycy szumnie obiecują "czas gruntownych przemian" i "ostateczną stabilizację". Takie same obietnice składali rok temu i dwa lata temu, i nawet kilkanaście lat temu. Mieszkańcy dawnej Jugosławii i przedstawiciele Unii, NATO czy ONZ nauczyli się traktować je z przymrużeniem oka.

Jednak tym razem, u progu 2010 r., prawdziwy powód do świętowania mają Serbowie, Macedończycy i Czarnogórcy. Po prawie 20 latach ostatni "mur" w Europie runął lub, mówiąc precyzyjniej, został poważnie uszkodzony. Mowa o zniesieniu wiz dla obywateli tych państw do Strefy Schengen. Już od 19 grudnia 2009 r. z paszportem serbskim, macedońskim i czarnogórskim można wjechać do większości państw Unii bez skomplikowanej procedury wizowej i kilkudniowego stania w upokarzających kolejkach przed ambasadami. Obywatele tych trzech byłych republik jugosłowiańskich pakują już walizki, a agencje turystyczne zacierają ręce i przygotowują kuszące oferty. Rozgoryczeni Bośniacy, Kosowarzy i Albańczycy na taki luksus muszą poczekać - rządy w Sarajewie, Prisztinie i Tiranie nie zdążyły wypełnić warunków Unii.

Bośniacy mają dodatkowy powód do zmartwień: w 2010 r. czekają ich wybory parlamentarne, co w tym chwiejnym państwie zawsze prowadzi do ostrych konfliktów na tle etnicznym i religijnym. Serbowie mieszkający w Bośni, na czele z ich premierem Miloradem Dodikiem, już straszą szeregiem separatystycznych referendów. Na razie jednak Bośniacy bardziej przejmują się nieprzejezdnymi znów, bo zasypanymi śniegiem drogami, wielkim mrozem i brakiem rezerw gazowych niż nieco wytartymi hasłami Serbów. Niestety, Bośnia odcięta jest od świata w przenośni i dosłownie, a na pozytywne zmiany w 2010 r. nie ma co liczyć. Zwana "czarną owcą Bałkanów", jest na szarym końcu listy państw aspirujących do członkostwa w Unii. Trudno się dziwić, że gwiazdą sylwestrowej nocy na placu Teatralnym w Sarajewie jest zespół rockowy Dubioza Kolektiv, którego teksty mocno krytykują skorumpowanych polityków i nawołują do masowego buntu...

Aleksandra Cholewa z Sarajewa

Izrael i Palestyna

Na (Bliskim) Wschodzie bez zmian

W Izraelu nie zbliża się nowy rok, jednak rocznica "operacji w Gazie" sprzyja podsumowaniom. Wraca też kilka tematów: potencjalny atak na Iran, wstrzymanie żydowskiego osadnictwa na terenach palestyńskich, wybory i niepodległość Palestyny oraz los Gazy...

Moratorium rządu Netanjahu na rozbudowę osiedli przyjęto z niedowierzaniem. Czy rząd naprawdę chce wstrzymać osadnictwo, czy to ruchy pozorne? Reakcją były demonstracje, a zrzeszenie osadników zapowiedziało, że stawi opór wojsku izraelskiemu, jeśli zacznie ono wykonywać moratorium, i to w sposób, który wojsko zaskoczy. Za to armia nie zaskoczy na pewno osadników: wewnętrzna wojskowa instrukcja (jak dopilnować, aby budowę osiedli udało się wstrzymać) szybko wyciekła do osadników. Mówi się, że część żołnierzy może odmówić wykonania rozkazów... Kiedyś znajomy grafik chwalił się wymyśloną fabułą gry komputerowej: "Wiesz - mówił - są tu osadnicy, Palestyńczycy i nasze wojsko, a wszyscy walczą ze wszystkimi". Brzmi nieprawdopodobnie? No właśnie. Czy Netanjahu tak zależy na wstrzymaniu budowy osiedli, aby ryzykował "wojnę domową"? Bo przyjęcie moratorium - to raczej gest w stronę USA. A co w zamian? Sankcje na Iran, przyzwolenie na izraelski atak na irańskie instalacje atomowe? Przymknięcie oka na kolejną interwencję w Gazie?

Z kolei w Autonomii Palestyńskiej w 2010 r. powinny odbyć się wybory. Jednak ich data (wcześniej styczeń; teraz są bezterminowo odroczone) i kandydaci (prezydent Autonomii Abbas zapowiada, że nie wystartuje) są niewiadomą. Ich możliwy wynik budzi niepokój: poprzednie wybory wygrał Hamas, teraz scenariusz może się powtórzyć. Mówi się też o jednostronnym ogłoszeniu przez Palestynę niepodległości. Stany Zjednoczone są przeciw, przewodnicząca Unii Europejskiej od stycznia Hiszpania deklaruje wsparcie; podobnie nowa szefowa unijnej dyplomacji. Czym jednak będzie niepodległość, gdy większość terenu Autonomii wciąż kontroluje Izrael?

Izraelczycy i Palestyńczycy tkwią w impasie, a inne państwa zaspokajają swe ambicje, usiłując zmusić ich do ustępstw i pokoju. Jednym słowem: na Bliskim Wschodzie bez zmian.

Zuzanna Radzik z Jerozolimy

Kaukaz, Iran, Azja Centralna

Czas decyzji

Na Kaukazie - rok przesilenia. Albo szybko ustalone zostaną ramy porozumień pokojowych wokół konfliktu w Górskim Karabachu i po latach otwarta zostanie granica Armenia-Turcja, albo nad regionem zawiśnie cień nowej wojny, wstrząsów w Armenii, Azerbejdżanie i wokół nich. Problem w tym, że i wojna, i pokój możliwy będzie wyłącznie przy zaangażowaniu Rosji. Po roku kwarantanny, który minął od wojny w Gruzji, gasną nadzieje, że Zachód ma w tym regionie do odegrania rolę większą niż statysta i że może zapewnić pole politycznego manewru dla Tbilisi, Baku i Erywaniu. Zawiedziony Azerbejdżan coraz dalszy jest od Nabucco; porzucona gruzińska kochanka wkrótce pożegna się z myślą, że Zachód wróci i przygarnie; Ormianie, choć nie łudzili się zbytnio co do Zachodu, przełkną niejedną gorzką pigułkę od Rosji, która dziś może grać o cały region, a nie tylko o utrzymanie Armenii. Figury na Kaukazie rozstawia dziś Rosja. Na karku czuje oddech już nie Zachodu, lecz kipiącej ambicjami Turcji, a może też Iranu. Wraca stare? Oby nie - ale my i tak będziemy się tylko przyglądać...

Azja Centralna: ostatnie miesiące były ważne dla regionu. Nowe gazociągi do Chin i Iranu - to jakby budować nowoczesną drogę na pustyni: ona daje nadzieję na lepsze jutro, pieniądze, wybór. W 2010 r. takich przełomów już raczej nie będzie, a już na pewno nie widać, by miała pojawić się podobna autostrada w kierunku zachodnim. Rosjanie, Chińczycy i mieszkańcy regionu będą się teraz układać w nowej rzeczywistości: po równo się nie da, więc najsłabsi będą musieli się posunąć. A nad Azją Centralną wiszą stare widma walk o sukcesję, strach przed wstrząsami socjalnymi, wreszcie - większy niż dotąd - lęk, że z Afganistanu rozleją się problemy: terroryści, zamachy, ataki na NATO-wskie transporty zaopatrzenia dla wojsk w Afganistanie. I tu pojawia się tradycyjna pokusa dla Rosji: "zabezpieczyć" region, swą południową flankę, a nawet "zabezpieczyć" NATO... Pokusa ogromna, choć siły nie te, co kiedyś. Tymczasem o "bezpieczeństwo i współpracę" na połowie globu, jako kraj przewodniczący OBWE w 2010 r., troszczyć się będzie Kazachstan - państwo o ogromnych sukcesach (bez cienia kpiny) i autorskim podejściu do demokracji. Można się będzie wiele nauczyć.

Iran - to jeden z najważniejszych punktów na mapie świata w 2010 r. Największy - obok Afganistanu - problem Stanów Zjednoczonych. A tym samym kluczowy problem dla bezpieczeństwa Polski: jako że nie mieścimy się w priorytetach, schodzimy w cień; Rosja wydaje się być tu kluczowa, to z nią Waszyngton chce dobijać targów (vide "tarcza" w Polsce). Tymczasem trwa irytujący impas w relacjach z Iranem (a bomba, jak mówią, coraz bliżej): ustąpić źle, a uderzyć strach. Jeśli uderzy Izrael (z czym trzeba się liczyć), i tak sprzątać będą Amerykanie. Na ruch USA czeka też Europa, łudząc się, że Iran, jaki by nie był, otworzy dostęp do surowcowego Eldorado. A tymczasem Iran nie jest pasywny - przeciwnie, przypomina dziś obudzony wulkan. Skala napięć w kraju nie ma precedensu od czasów rewolucji Chomeiniego. Radykalnych zmian domaga się dynamiczna i różnorodna opozycja z jednej strony, ale też mesjanistyczny fundamentalista Ahmadineżad, z determinacją zwalczający i "zielony ruch", i starą gwardię Chomeiniego. Konfrontacja wydaje się nieunikniona, a jej wynik (niepewny, ze wskazaniem na Ahmadineżada) przybliży kres Republiki Islamskiej, do jakiej przywykliśmy, i podsyci ambicje zwycięzców. Iran to przede wszystkim ludzie, których nie zadowala to, co mają - chcą więcej i będą o to walczyć, jak zawsze, mierząc przynajmniej do słońca i gwiazd.

Krzysztof Strachota

Indie i okolice

Ta spontaniczna Azja

Zawsze oczekuj nieoczekiwanego" - brzmi napis wykuty w skałach Himalajów. Pasuje jak ulał do Azji Południowej. Tutaj trudno być Kasandrą. Można prognozować, ale bez zaufania do analitycznej części własnego umysłu.

Bo czy można było przewidzieć, że zabójstwo pary hinduskich sklepikarzy w Bombaju w 1993 r. spowoduje pogrom muzułmanów? A indyjska policja nie zrobi nic (przeciwnie, będzie słać przez krótkofalówki komunikaty: "Jeśli to sklep muzułmański, podpalajcie"). Albo że w 1992 r. oszalały tłum zniszczy meczet Babri w stanie Uttar Pradesh, pod którym według hinduskich archeologów stała wcześniej hinduska świątynia? Czy służby USA przewidziały, że Bin Laden, gość talibów, w 2001 r. pośle z Afganistanu swych ludzi, którzy dokonają największego zamachu terrorystycznego w dziejach? Czy dziennikarze, w tym autor tego felietonu, przewidzieli, że armia Sri Lanki tak szybko rozprawi się w 2009 r. z jedną z najlepiej zorganizowanych partyzantek świata, Tamilskimi Tygrysami? Azja Południowa jest zbyt "spontaniczna", by można było przewidywać przyszłość.

Można natomiast zadawać pytania. W tych dniach, po głodówce jednego z lokalnych polityków z Hyderabadu i protestach mniejszości etnicznych, parlament Indii zaakceptował oddzielenie się nowego stanu Telangana z Andra Pradesh - rzecz od dawna w Indiach niespotykana. Larum od razu podnieśli Gurkowie z Zachodniego Bengalu, domagający się własnego stanu i autonomii. Płonęły komisariaty, w kierunku władz leciały słowa i kamienie. Czy w 2010 r. Indie czeka więc fala separatyzmów i chaosu? Możliwe. Najpierw jednak rząd zechce oczyścić tzw. Czerwony Korytarz z maoistowskiej partyzantki, której ataki ostatnio się nasiliły. Będzie też musiał stawić czoło rozgoryczonemu społeczeństwu, które po wyjątkowo słabym monsunie musi płacić o 30 proc. więcej za ryż i warzywa. Lepiej wygląda sytuacja w Kaszmirze: Pakistan, który wysyłał tam swych "podopiecznych", aby siali zamęt, jest zaabsorbowany swoimi talibami na terytoriach plemiennych. Ci z kolei przechodzą do Afganistanu - i nic nie zdziałają kolejne tysiące żołnierzy prezydenta Obamy, którzy od stycznia będą lądować w Bagram. Amerykanie twierdzą, że rok 2010 będzie kluczowy dla Afganistanu. Ale jedyne, co mogą zrobić, to nie przegrać. Tej wojny wygrać się nie da - w 2010 r. Afganistan będzie nadal poligonem do politycznych i militarnych operacji, a talibowie będą nadal gnębić swych wrogów, ze zdwojoną siłą.

Ostatnio kolega napisał mi w mailu, że zwierzył się przyjacielowi (izraelskiemu dyplomacie w jednym z krajów Europy), iż chciałby pojechać na wycieczkę do Iranu. "Jeśli nie chcesz dostać odłamkiem naszej bomby, lepiej pojedź gdzieś indziej" - miał powiedzieć dyplomata. Jeśli tak się stanie, irańska "fala" w taki czy inny sposób odbije się także w Azji. "Zawsze oczekuj nieoczekiwanego"...

Andrzej Meller z Arambol (Wybrzeże Goa, Indie)

Chiny

Rok Tygrysa

W chińskim kalendarzu 2010 to Rok Tygrysa: symbolu siły, odwagi, aktywności i pewności siebie. Trudno o trafniejszą charakterystykę dzisiejszych Chin. W nowy rok (w Chinach od 14 lutego) Państwo Środka wkracza z dumą i spokojem nieznanym od dwóch stuleci. Gospodarka rośnie jak na drożdżach, pełne blichtru obchody 60. rocznicy Chin Ludowych ukazały ich potęgę, a niepokoje w Xinjiangu i Tybecie spacyfikowano.

"Expo 2010" w Szanghaju wpisze się w to pasmo sukcesów. Na przygotowanie wystawy światowej Chiny wydały tyle, co na olimpiadę: 45 mld dolarów (to jak PKB Litwy). Nieistniejące 15 lat temu szanghajskie metro jest już tak wielkie jak londyńskie. Aby zwolnić teren pod budowę ekspozycji, zburzono 18 tys. domów. Ich mieszkańców nie pytano o zdanie. Chiny są i pozostaną krajem autorytarnym, który za nic ma normy zachodnie, jak wolność słowa czy system wielopartyjny.

Tymczasem Zachód, który do niedawna próbował "poprawić" Chiny, spasował. Widać to było podczas wizyty prezydenta Obamy w Pekinie. Na kolacji orkiestra chińskiej armii zagrała mu hit Steviego Wondera "I just call to say: I love you" - ale wyglądało, jakby to Obama przyjechał śpiewać tę piosenkę Chińczykom. Także dla Unii Europejskiej Pekin jest już największym partnerem handlowym, któremu nie grozi się palcem.

Pewni siebie przywódcy Chin porzucili dyplomatyczne credo Deng Xiaopinga, by w sprawach międzynarodowych "nigdy nie wysuwać się na czoło". Podejmują wyzwania globalne, co widać było np. podczas szczytu klimatycznego w Kopenhadze. Nie są już krajem rozwijającym się, ale ich rzecznikiem: lobbują za zwiększeniem pomocy ubogim państwom, za zmianą systemu liczenia głosów w instytucjach międzynarodowych, za zastąpieniem dolara nową "walutą światową". Tygrys już się nie skrada, on kroczy z podniesioną głową.

Ekspansja Chin kontrastuje z Ameryką, szamoczącą się między kryzysem gospodarczym a katastrofalnymi wojnami w Iraku i Afganistanie. Po upadku ZSRR mówiło się, że wkraczamy w epokę z jednym tylko supermocarstwem. Możliwe. Mylnie podawano tylko jego nazwę.

Robert Stefanicki

Ameryka Łacińska

Wiatry Historii

Dla Hegla Ameryka Łacińska była bezpłodnym kontynentem poza głównym nurtem dziejów; w przeciwieństwie do Europy, Azji i Afryki (smaganych wiatrem Historii), tu miała panować flauta. Jak pokazała jednak sama Historia, autor "Fenomenologii ducha" się mylił: jej wiatr wieje tu tak samo jak wszędzie indziej, a może bardziej. Pewien latynoamerykański pisarz nazwał wiek XX, jeden z najburzliwszych w dziejach kontynentu, "Wiekiem Wiatru". W pierwszej dekadzie wieku XXI też nieźle wiało, głównie zmianą: po okresie dominacji USA zwyciężała lewica i marzenia o prospołecznych reformach. A jakie wiatry powieją w 2010 r.? Wiele wskazuje, że stare będzie mieszać się z nowym, a ciepłe prądy zderzą się z zimnymi. To może być niespokojny rok.

Za sprawą 200-lecia wyzwolenia od hiszpańskiej dominacji, najsilniej powieje przeszłością: choć walki o niepodległość zaczęły się wcześniej niż w 1810 r. i trwały dłużej, huczne obchody zapowiadane są w Meksyku, Kolumbii, Wenezueli, Chile i Argentynie. Pewien peruwiański socjolog uważa, że mimo upływu czasu region nadal opanowany jest przez duchy kolonializmu i eurocentryzmu: oznacza to patrzenie jedynie w przyszłość i bezkrytyczne przyjmowanie wzorców z zewnątrz. Jednak tylko uznanie współistnienia różnych czasów historycznych i tradycji (jak w obrazie reprezentującego przeszłość Don Quijote i symbolizujących nowoczesność wiatraków) pozwoli na przeciwstawienie się nękającym kontynent problemom; najwyższa ku temu pora.

W Meksyku dodatkowo obchodzona będzie setna rocznica Rewolucji 1910 r. Już słychać głosy, by rozwijać sztandary: ponoć znów, wzmagany kryzysem, powiać ma rewolucyjny wicher. Rewolucja czy nie, atmosfera na kontynencie budzi obawy.

A ruch powietrza w gospodarce będzie godny heglowskiej dialektyki: region wróci na ścieżkę wzrostu szybciej, niż przewidywano, ale jednocześnie pojawi się 39 mln nowych biednych.

W polityce powieje z lewa na prawo: co prawda ostatnio w Boliwii i Urugwaju lewica powiększyła stan posiadania, ale w Chile zapewne po raz pierwszy od 40 lat wybory wygra prawica. To może być początek końca fali lewicowych rządów, która rozpaliła i w dużej mierze zaspokoiła nadzieje na zmiany. W Kolumbii do wyborów - dzięki manipulacji konstytucją, o co oskarżano dotąd Hugo Cháveza - po raz trzeci stanie pewnie Álvaro Uribe. Cháveza z kolei może czekać poważna zawierucha w polityce wewnętrznej. Niezależnie od tego, kto zastąpi rządzącego od 2002 r. Luisa Inacio Lulę da Silvę, Brazylia będzie mieć "wiatr w żagle", trzymając kurs na pozycję wschodzącej światowej potęgi. A wiać będzie też z Waszyngtonu: Obama woli dmuchać na zimne. Za Busha za dużo zapłonęło ognia niezależnej samoorganizacji; Brazylii to nie zawróci, ale zagwarantuje, by reszta krajów nie odpłynęła za daleko od USA. Nad regionem nadal krążyć będą burzowe chmury zamachów stanu, które w 2009 r. wróciły z niebytu historii: po Hondurasie, teraz zebrały się nad Paragwajem, gdzie eksbiskup Fernando Lugo stoi w cieniu impeachmentu.

Last but not least: choć futbolowe wiatry szaleć będą po boiskach RPA, z łatwością pokonają Atlantyk: Mundial, który zainauguruje mecz RPA-Meksyk, zapowiadany jest jako starcie Afryki z Ameryką Łacińską o miejsce w piłkarskiej hierarchii.

Tylko czy wróżenie z wiatru nie jest równie bezużyteczne jak walka z wiatrakami?...

Maciej Wiśniewski z San Cristóbal (Chiapas, Meksyk)

Afryka

Wielki rok Afryki

Mistrzostwa świata w piłce nożnej, rozgrywane w czerwcu i lipcu w RPA, sprawiają, że w 2010 r. Afryka znajdzie się w centrum uwagi świata - w stopniu niewidzianym od dawna. Dla prezydenta RPA Jacoba Zumy nowy rok zaczął się już w grudniu. "Udało się!" - cieszyli się unisono Zuma i szef FIFA Sepp Blatter podczas losowania grup, w których drużyny zaczną swe rozgrywki. Po raz pierwszy w dziejach Mundial odbędzie się na afrykańskiej ziemi i wielu powątpiewało, czy RPA poradzi sobie z przygotowaniami. Teraz, choć do Mundialu zostało jeszcze pół roku, cały kontynent afrykański czeka na jego rozpoczęcie z niecierpliwością - napięcie wyczuwalne jest wszędzie, nie tylko w RPA, Algierii, Ghanie, Kamerunie, Nigerii i na Wybrzeżu Kości Słoniowej, których drużyny wezmą udział w mistrzostwach.

Jednak mimo urzędowego optymizmu Seppa Blattera wszyscy wiedzą, że przygotowania wcale nie przebiegają tak gładko. Ale dla Afrykanów to mniejsze zło. Wiadomo już przykładowo, że Gautrain - planowany pociąg ekspresowy z lotniska pod Johannesburgiem do centrum, nie będzie gotowy na czas. Ale w Afryce korki to codzienność, ludzie do nich przywykli. Gorzej, że brakuje miejsc noclegowych, a nieliczne hotele radykalnie podniosły ceny, czasem sześciokrotnie! Danny Jordaan, szef komitetu organizacyjnego, jest tym wyraźnie poirytowany: "Zaapelowaliśmy już do władz, by coś z tym zrobiły. Nie możemy odstraszyć gości, którzy przybędą na Mundial, żeby nigdy więcej do nas nie zawitali".

Nie tylko Jordaan liczy, że Mundial przyniesie Republice Południowej Afryki także korzyści długofalowe. Również rząd RPA, który na gwałt potrzebuje jakiegoś sukcesu. Od wiosny 2009 r. w kraju straciło pracę już ponad milion ludzi - to skutek kryzysu gospodarczego, najgorszego od zakończenia apartheidu. Kryzys ma także skutki społeczne: niepokoje w biednych dzielnicach wstrząsały latem całym krajem, mieszkańcy slumsów domagali się od władz szybkich efektów w walce z nędzą. Tych jednak nie widać. Tym bardziej dziwi, że Zuma jest coraz popularniejszy - m.in. w białej klasie średniej, która wcześniej nastawiona była doń bardzo krytycznie. Rząd liczy więc, że mundialowa euforia pomoże zapomnieć o kryzysie - i że pomoże w jednoczeniu czarno-białego społeczeństwa, w którym podziały są nadal głębokie.

Czy z tego wielkiego, piłkarsko-społecznego widowiska spłynie coś także na resztę Afryki, zamieszkanej dziś przez ponad miliard ludzi? Wolno powątpiewać. W 2010 r. wiele krajów Czarnego Kontynentu czeka chwila próby. Np. Gwineę w Afryce Zachodniej, gdzie na koniec stycznia zaplanowano wybory: nikt nie wie, czy puczyści, którzy we wrześniu 2009 r. urządzili krwawą łaźnię w stolicy (ponad 150 zabitych), oddadzą teraz władzę. Tymczasem soldateska zdążyła pozawierać szereg umów z Chinami na surowce, wartych setki milionów dolarów.

Jeszcze bardziej wybuchowa jest sytuacja w Sudanie, gdzie wybory odbędą się w kwietniu. Po raz pierwszy od 24 lat Sudańczycy będą głosować. Do walki (wyborczej) startują Omar el Baschir, poszukiwany listem gończym przez Międzynarodowy Trybunał Karny (zarzut: ludobójstwo) i były szef rebeliantów z południa kraju, Salva Kiir, który najchętniej ogłosiłby niepodległość swej ziemi rodzinnej, bogatej w ropę. A w Południowym Sudanie, przez 20 lat scenie krwawej wojny domowej, od paru miesięcy znów dochodzi do starć i masakr. I jeszcze Etiopia - wybory w maju - gdzie autorytarny premier Meles Zenawi gnębi bez litości każdy przejaw opozycji.

Tymczasem dla wielu narodów Afryki rok 2010 to właściwie rok wielkiego jubileuszu: 17 państw świętować będzie 50-lecie istnienia. W tym Somalia, Kongo i Madagaskar - wstrząsane beznadziejnymi kryzysami. Ich mieszkańcy raczej nie będą mieć nastroju do świętowania...

Marc Engelhardt z Nairobi (Kenia)

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2010