Cisza nad polską wsią

„Już w kulturach oralnych granice wyznaczane są przez zasięg ludzkiego głosu i to pokrywa się z poczuciem terytorialności, poczuciem własnej, bezpiecznej przestrzeni” – Roch Sulima.

16.02.2014

Czyta się kilka minut

Dzień św. Jerzego, zespół Saucējas, Ryga, Łotwa, 2011 r. / Fot. Gustaw Juzala
Dzień św. Jerzego, zespół Saucējas, Ryga, Łotwa, 2011 r. / Fot. Gustaw Juzala

1.

Mróz. Niebo wisi wysoko i oślepia. Słońce hula po porośniętym Puszczą Dulowską Garbie Tenczyńskim i może przez to wydaje się on niższy. Gdy jechałem tamtędy ostatnio, szare chmury rozbijały się o łyse hełmy wzgórz. Ich czubki spowijał wzburzony mrok i przypominały grzbiet Koszystej. Gdzieś za nim mieszka Maria Dębska. Dziś widać z niego jej Rudno, które skrzy.

2.

Nie pamięta, kiedy ostatni raz słyszała pociąg. „Jak go słychać, to będzie dobra pogoda” – tak przepowiadali dawniej aurę w Rudnie, gdy uważniej obserwowali świat. Tak mówi Maria. Kolej ciągle jeździ po drugiej stronie puszczy przez Rudawę, Krzeszowice, Trzebinię, ale najbliżej Rudna przez Filipowską Wolę. Gdy ją mijał, przez świat niósł się jego stukot. Maria jest jednak pewna: od paru lat go nie słychać. Pola zarastają od tej strony ugorami, a potem szybko lasem, który tłumi dźwięki.

Wreszcie spadł śnieg, by zdjąć sprzed oczu zbyt długo trwający widok czarnej martwej ziemi. Skrzypi. Skrzypi też furtka, po której chyba skacze rozbrykany pies. Jest ładny i szczeka. Słychać szum autostrady. Tę widać z okna, ale jeszcze lepiej z podwórza. Zbudowali ją w 1975 r. Raczej w Rudnie nikt nie protestował, choć ludzie psioczyli. Najgorzej jest, jak wieje od południa. Wtedy niesie ten pohuk, te toyoty, many i kawasaki, i można ogłupieć. Ale nie Maria, która mówi: – Można przyzwyczaić się do wszystkiego.

Od jakiegoś czasu nie słychać też wróbli. Ludzie nie koszą łąk, a to podobno wróblom nie służy. Nie koszą łąk, bo nie robią w polu. Nie robią w polu, bo wszystko dziś zeżrą sarny i dziki. Dziki buszują po działkach, bo mają zagrodzoną drogę na południe. Przy autostradzie stoi siatka, dochodzą do niej i wracają do Rudna. Nie słychać ani jednej krowy, ani koguta. Kury słychać, bo ma sąsiadka. Maria nie trzyma już gadziny, bo żyje sama.

Teraz, gdy jest mróz, wyraźniej strzelają szczapki, gdy rozpala w kuchni w piecu. Jest jeszcze kaflowy w pokoju, centralnego nie ma. Pali na węgiel albo drewno, w tym roku dobre, bo twarde, z poleconego tartaku.

Mróz, więc nie jeżdżą obwoźni handlarze. Żuka teraz nie zagrzeje. Przyjeżdżają zwykle chłopi spod Olkusza. Wrócą wiosną. Z ziemniakami, warzywami. Wychylą głowę przez okno: „zimnioki, zimnioki, cebula!”. Tukh, tukh, tukh. Żuk toczy się pięć na godzinę i znów wołanie. Gdy z którejś bramy wyjdzie ktoś z siatką, szofer zeskoczy na asfalt. Wcześniej wyłączy silnik. Dlatego znów słychać szum autostrady. Maria też od nich kupuje, choć uprawia w ogródku trochę warzyw. Namawiają ją, że taniej i wygodniej kupić w „Biedronce”. Odpowiada zawsze tak samo: tamte nie pachną tak, jak wyrwane z ziemi.

Mróz, a powietrze stoi, i dźwięki przypominają kryształy. Maria mieszka do tego na samej górce, najwyżej w tej części Rudna. Na górce słychać lepiej daleki świat, ale dźwięki ze wsi spływają w przeciwną stronę – w dół. Raczej dźwięki maszyn niż ludzi. Na przykład busika do Krzeszowic. Pekaesy wycofują ze wsi. Busik cichszy i mniej pali.

Albo quady, rajdowcy mają raj, bo wokół same ugory. Kupują je często ci, co wrócili z zagranicy. Tak jak ścigacze. Ale to już w innej wsi. Ci, którzy dziesięć lat temu jeździli komarkami, simsonami albo wueską, ziścili swoje pragnienia. Kawasaki, 7800 PLN, 65 koni, używany, ale wariat. Widać to dopiero na wsi na pogrzebach motocyklistów. Wtedy wszyscy wyjeżdżają w pełnym rynsztunku, ale z kaskami przewieszonymi na kierownicy. Policja kieruje ruchem i blokuje trasę szybkiego ruchu. Za trumną toczy się honorowa karawana motorów w dwóch rzędach. Ile? Z trzydzieści, może czterdzieści. Większość z jednej wsi. W takich chwilach ludzie znów gromadnie wychodzą na ulicę. Płaczą przy płotach albo płacząc uciekają w klapkach do domów, bo nie mogą tego słuchać. Motokarawana trąbi tak, że rozrywa serducho. Gdy wróci noc, wieś znów przetnie ten ryk. Bywa, że zadrży żyrandol. Motor jest jak pocisk.

Mróz. Jeśli niedziela, to w Rudnie o 10.15 biją dzwony na mszę w kaplicy. Ksiądz przyjeżdża z Tenczynka. W tygodniu msze są jeszcze w czwartki, zimą o szesnastej, latem o siedemnastej. Kaplicę wybudowali tutejsi w czynie społecznym w jeden rok. Jest cała dokumentacja, zdjęcia. Mężczyźni bez koszulek, musiało grzać. W tle maluchy. Kobiety podają cegły. Wodę dowozili beczkowozem, bo jeszcze wtedy nie było wodociągów. Maria podkreśla, choć to widać na fotografiach: ludzie pracowali bardzo chętnie. Spisywali liczbę przepracowanych godzin. Kazimierz Płasiński najwięcej – osiemset. Chrzty i pogrzeby odbywają się w Tenczynku. W kaplicy śluby, bo jest ładna sceneria do fotografii. Chwilę gwar, szybkie brawa i warkot silników. Odjeżdżają i wraca cisza. Chyba że jest lato, weekend. Wtedy koszą trawniki od rana do wieczora, w niedzielę też. Trawy jest we wsi w bród, więc jak skończą golić, to trzeba zaczynać od nowa. Sadzą iglaki, te niby tłumią hałas. Wolą je jednak, bo nie trzeba grabić liści. Tak mówi Maria. Po zmierzchu parkują kosiarki do altan i garaży, i robią grille. Wieś dymi.

Czasem odzywa się syrena OSP. Wyje coraz rzadziej, bo ludzie przestają palić trawy. Albo pojęli, że to szkodliwe, albo po prostu już w ogóle nie zajmują się polem. Dlatego trawy już nie chrzęszczą w ogniu, a nocą po wzgórzach nie pełgają płomienie. Więc gdy syrena wyje, to zakładają kombinezony i zwykle jadą na akcję na strychy, na których w Rudnie lubią zalęgnąć się osy, trzmiele.

Od dawna nie ma w Rudnie co sobotę zabaw. Zabawy były przy remizie. Sołtysowa robi raz w roku piknik. Stowarzyszenie Wsi Rudno zorganizowało rok temu sobótki: – Co my się obśmiali, obgadali, młodzi też byli – opowiada Maria. Prócz śmiechów i rozmów przestrzeń rozcinały kąśliwe, rozwlekłe syki. To starsi zabrali duże puszki na konserwy, przebili je gęsto gwoździami, upchali w nich smolne drzewo z żywicą, a do obręczy przymocowali dużą rączkę. Petardę obraca się wokół głowy, aż luft rozżarzy drewno do czerwoności, wypuszcza się ją z dłoni, a ona gwiżdżąc, frunie w mrok jak meteor.

Za oknem mróz, i by coś zobaczyć, trzeba wychuchać kółko. W kuchni na szczęście nie słychać szumu trasy. Nad łóżkiem stoi radio. Maria słucha go niemal bez przerwy, bo wtedy wydaje jej się, że nie jest sama. Najchętniej Jedynki. Dlatego włączy go dopiero, gdy wyjdę, trzasnę furtką, obszczeka mnie pies i zobaczę wyraźnie czarny pas autostrady spinający białe cielsko góry, według mojej mapy zwanej Bucą.

3.

Maria zdobyła wszystkie możliwe nagrody na kolejnych edycjach „Sabałowych Bajań” w Bukowinie Tatrzańskiej. Najtrudniejsze pytanie świata, jakie można jej zadać, brzmi: gdzie poznała pani te wszystkie pieśni? Bo bez przerwy śpiewała, jak pasła krowy? Bo ludzie śpiewali? Bo lubiła zawsze śpiewać? Każda odpowiedź jest prawdziwa, ale bezsensowna, jakby te wszystkie melodie i teksty zostały jej podarowane w pakiecie z życiem. Spisała je wszystkie w zeszycie i policzyła. Sto trzy. W latach osiemdziesiątych zaczęła je śpiewać w miejscowym zespole Rudnianie. To z nimi zaczarowała Bukowinę. Dziś zespół, jak mówi, ledwo zipie, bo młodzi się nie garną. Starszym coraz trudniej przychodzić na spotkania z innych części wsi, za górą. Jeszcze parę lat temu na ulicy śpiewał jeden pijak, ale umarł. W Rudnie coraz więcej takich, co przyjeżdżają się tylko przespać, nikogo nie znają i nikogo znać nie chcą. Większość pieśni to lokalne dzieła sztuki, żadne biesiadne, znane w całej Polsce przyśpiewki, ale pieśni z ziemi krakowskiej, z okolic Rudna.

No więc musiały się spotkać. Monika Dudek szukała takich jak ona.

W II tomie „Krakowskiego” Oskar Kolberg na łącznie 890 pieśni – 19 spisał we wsiach gminy Krzeszowice. Monika Dudek – ponad 450. Na projekt ich dokumentacji, który zrealizowała w 2013 r., otrzymała stypendium Ministra Kultury. Założyła też stronę, na której opublikowała rezultaty i wnioski z badań pod przekorną domeną biesiadakrakowska.pl. Przekorną, by trochę sprowokować i ocucić tych, którzy przez folklor rozumieją „Szła dzieweczka do laseczka” albo „Hej, sokoły”.

Pisze: „Badania pokazały całkowitą zmianę w pojmowaniu tradycyjnej kultury przez lokalne społeczeństwo, rozumieniu tej tradycji, znajomości lokalnego folkloru muzycznego. Szczególnie widoczne jest to na przykładzie Kół Gospodyń Wiejskich, których w gminie Krzeszowice działa aż 16, ale prawie żadne z nich nie kultywuje prawdziwego folkloru, a ich repertuar obejmuje głównie utwory biesiadne, powszechnie wykonywane na terenie całej Polski, pozyskiwane z wydawanych śpiewników. Zmiana funkcji folkloru, z »użytkowej« na – jak ją nazywam – »reprezentacyjną«, spowodowała, że niektóre śpiewaczki, powszechnie biorące udział w konkursach i festiwalach, nie chcą »pozbywać się« swojego repertuaru, by zachować konkurencyjność!”.

Razem z innymi wokalistkami z regionu, Monika zaprosiła Marię jako mistrzynię na warsztaty tradycyjnych pieśni ludowych Krakowiaków Zachodnich, na które przybyli goście z całej Polski, głównie z miast. Zorganizowała też Noc Świętojańską w Tenczynku – przyszło około 1200 osób. Zaprosiła do prowadzenia zabawy, inaczej niż na festynach, kapelę Zwyrtni – czterech muzyków ludowych z Koniakowa, grającą muzykę Karpat. Polskie tańce i starą archaiczną muzykę grała też kapela Gdziebasy, dwoje skrzypiec i bęben polski. Miejscowi reagowali powściągliwie. Może dlatego, że w programie nie było alkoholu.

Tak w każdym razie podejrzewa Monika, szefowa Fundacji Kobieta w Regionie, która stoi za tymi wszystkimi inicjatywami. Prowadzi witrynę tancuj.pl i organizuje w Krzeszowickim Centrum Kultury i Sportu warsztaty taneczne. Na przykład Etniczne Tańce dla Kobiet w Kręgu. – Ludzie potrzebują wspólnej zabawy, to archetyp, wspólny krąg – mówi. Dlatego organizuje ostatnio warsztaty tańców greckich: – Dziś mało kto potrafi tańczyć nawet dwa na jeden. Coraz rzadziej tańczymy w parach, nawet na weselach. Kiedyś mężczyzna musiał zdobyć, wytańczyć kobietę na zabawie, dziś są portale randkowe – opowiada. Kiedyś prowadziła jeszcze na weselach tradycyjne oczepiny. Przestała, gdy pewna pani zamówiła je pannie młodej w prezencie, a więc w tajemnicy. Panna młoda rozpłakała się przy wszystkich, wołając: „Jak mogliście zrobić mi taki obciach?!”. Była ze wsi. Inaczej reagowali na nie starsi. Przypominało im się wszystko, niektórzy się wzruszali.

Gdy Monika myśli o swojej pracy, przychodzą jej na myśl dwie lektury: „Siłaczka” i „Nagi bruk”. Przywołuje słowo „wspólnota”, ale tylko w czasie przeszłym, gdy ludzie w Tenczynku odwiedzali się i częściej spotykali. Wydaje się, że cierpi na ten specyficzny, chyba jeszcze w ogóle nierozpoznany rodzaj traumy: urbanizacja wsi.

Bo jej Tenczynek, 3,5 tys. mieszkańców, to chyba jeszcze nie miasto, ale na pewno już nie wieś. Od głównej drogi prowadzą boczne ulice i każda ma nazwę. Prowadzą do nowych domów i willi ogrodzonych wysokimi płotami z tabliczką „security”. Do zakładów budowlanych, firm. Przy głównej stoi mięsny, „Kefirek”, dom handlowy, Poczta Polska, restauracja „Zamkowa”, w której w weekendy odbywa się karaoke. Nie mogę tego teraz sprawdzić, ale jestem w stanie założyć się o tę restaurację: w tenczyńskich domach słuchają Weekendu, Voyagera, Grubsona, Eldo, Kaliber 44, Vivaldiego, Świetlików, Alice in Chains i Kleyffa. Bardzo prawdopodobne, że są i tacy, którzy słuchają tego wszystkiego naraz. Sam takich znam.

Ostatnio każda dyskusja o wsi kończy się w punkcie martwym, albo co najwyżej wyjścia. Ludzie pragną uogólnień, a te w tym przypadku stają się niemożliwe. Bo współczesna polska wieś nie stanowi już monolitu, jest różnorodna, tak jak różnorodni mieszkają w niej dziś ludzie.

Parę tygodni temu po Tenczynku chodzili kolędnicy. Nie starsi niż szósta klasa. Monika wyjaśnia pierwotny sens kolędowania: złożyć domownikom życzenia, śpiewać. Dziś wpadają raczej po 5 zł. Nie potrafią śpiewać. Monika nie ma wątpliwości: odpowiedzią na brak kultury ludowej było disco-polo. Wypełniło wielką niszę. Mają wiele wspólnego: proste rytmy, melodie. Oprócz warstwy tekstowej. Ta była w muzyce ludowej o wiele bogatsza.

4.

Mniej więcej wtedy, gdy w Rudnie odbywają się Sobótki, w Kluczach koło Pustyni Błędowskiej odbywa się festyn „Czar Pustyni”. Tu epoka zabaw co sobotę też minęła już dawno. Przy kramach z potrawami z całego małopolskiego regionu aż po skalne Podhale człapie wielbłąd. Jednogarbny, więc pewnie z Mongolii. Kolejka do przejażdżki nie chce się skończyć. Żwawe panie z jednej z „dolin karpia” wciskają mi ulotki o Lokalnych Grupach Działania, w skrócie LGD. Jest jeszcze jasno i ludzie trzymają fason. Raczej piwo niż wódka, przynajmniej pod parasolami. Ale raczej tyskie gronie albo książęce niż ciechan czy żywe. Konferansjer nie przestaje mówić. Wręczają nagrody za najlepszy ogródek albo podwórko, ciężko spamiętać. Potem występuje studencki kabaret i słychać dziewczęce piski.

Ktoś trzyma za blisko mikrofon i skrzeczy. Wtedy kryję się za piaszczystą skarpą. Chyba nic tak nie więzi hałasu jak piach. Dopiero gdy jest ciemno, podchodzę pod las. Zawsze tak robię. Jest tak czarny, że nie oswoisz wzrokiem mroku. Krąży tylko żar papierosów, fruną iskry. Można tylko słuchać. Tam się pije. Ciemno i jakoś lepiej wchodzi. Raczej sami mężczyźni. Jeśli kobiety, to te młode, piętnaście, szesnaście lat, które wpełzają gęsiego za chłopakami w sośninę. Są tak naiwni jak my. Niesie jeden z drugim dwie reklamówki, które brzęczą, i jest święcie przekonany, że nikt nie widzi. Przecież idą siusiu. Taktyka też się nie zmienia. Niektórzy stają na skraju, tuż za kreską mroku. Inni wchodzą głęboko, niektórzy jak najgłębiej. W lewym uchu ten dziewczęcy rechot ze sceny, w prawym ten las. Brzęk butelek i „k... jego mać!”. Chichot nastolatek, chłopaki w trakcie mutacji. Czekam, aż zaczną wychodzić. Najpierw ci z nabrzeża, z tego leśnego szelfu. Wypili, ale wciąż pielęgnują naiwność. Robią wszystko, by udawać trzeźwych, lecz wszystko wskazuje na to, że jest inaczej. Ci z leśnych odmętów wręcz przeciwnie: żadnego udawania, tylko mrużą oczy, bo teraz razi, pewny, długi, chwiejny swing, ale nagle mała kępka i jak długi na twarz. No więc śmiech ludzi, ale też krótko, bo widzi to niewielu. Bursztynowe światło lampy jest stare. Lekko mży. Sucho jest tylko w lesie.

Koło siódmej wjeżdża dżip i przeciska się przez tłum. Wychodzi pierwszy Skald, wychodzi drugi Skald i zgraja dzieciaków. Chyba tak to u nich wygląda: rodzinny piknik na prowincji. Pod namiotem władzy ścisk. Skaldowie przychodzą się przywitać i wypić jednego. Ale możliwe, że był to sok. Gdy zaczną godzinę później niż planowano, niesie się hen, a na pewno na drugi kraniec pustyni: „Ludzie, zejdźcie z drogi, bo listonosz jedzie...”. Dopiero po nich tańce i zabawa. Jak na większości festynów. Rzadziej biesiadne, raczej disco polo, ale rzadziej to stare, z lat dziewięćdziesiątych. Raczej to nowe z Polo TV. Cliver. Przy tym jest szał. „Moje ciało tamtej nocy oszalało, Twoje ciało moje ciało omotało, Twoje piersi, Twoje dłonie, Twoje uda, Twoje oczy, Twoje nóżki czynią cuda”.

To stare przywoziło się na kasetach z ruskich targów. Pamiętam tę modę. Przeminęła szybciej, niż się spodziewaliśmy. Nie chodzi oczywiście o disco polo. W sklepach obok górali z osiemnastoma przerzutkami pojawiły się wieże, na przykład sony albo technics. Tak naprawdę liczyły się tylko składane technicsy. Były wielkie i waliły jak nieszczęście. Przecież najważniejszy był bas. No więc wystawiało się je do okien i przekręcało gałkę na full. Gdy ktoś zapomniał odsłonić firankę, podmuch porywał ją i tańczyła nad ulicą. Co trzeci, może czwarty dom. „Ja, ja, ja, was ist los? Was ist das? Eins, zwei Polizei, drei, vier Grenadier, fünf, sechs alte Hex’, sieben, acht gute Nächt!”. Najlepiej było zacząć od tego, bo to było mocne wejście. Przez wieś, przez którą Niemcy przeciągnęli żywcem na śmierć przywiązanego sznurami do wozu Donka Wronę, płynęła niemczyzna w wykonaniu Mo-do. Policjanci stali pod remizą, palili i rozmawiali ze znajomymi. Starsi wyzywali, bo „głośno i szarpidruty”. Za to domorosły didżej siedział przy stole, firanka podskakiwała, a „It’s My Life” Dr. Albana słuchali wysiadający z autosanu, wracający z fabryk i kopalni, siedzący na ławkach, psy, krowy, byki, koty, stare babiny i pijacy. Ci najczęściej przy sobocie. Gdy wracali, mijając grający dom, tańczyli i śpiewali. No, przynajmniej podrygiwali. Zwykle nosili jasne dżinsowe spodnie i katany. Wysokie, białe buty Reeboka z długim i gąbczastym, lekko popękanym już i pożółkłym językiem. Didżeje spoglądali na ich reakcję zza firanek i rośli w oczach. Potem idąc na przystanek, nieco bardziej się bujali.

Wstawała niedziela. Na mszę biły dzwony, ale wielu czekało na zupełnie inny dźwięk.

Najpierw słychać było muśnięcie, jakby ktoś przypadkiem trącił klawisz. Potem narastał i formował się w tę melodię, płynącą z zamocowanego na dachu głośnika. Jestem się w stanie założyć – nikt nie wie, skąd on przybywa. Jakby wyjeżdżał z nicości, widzialny zataczał we wsi pętlę, a potem, by oszczędzać paliwo, znowu znikał. Bo jeździ po wsi do dziś, ale raczej latem. Gdy muzyka cichnie, znaczy, że wydaje resztę. Obwoźny sprzedawca lodów.

5.

Matka Marii zmarła w 1997 r. i trzy dni leżała w pokoju. Moja prababka zmarła rok wcześniej. Było tak samo. Pogrzeb na trzeci dzień od zgonu. Chodziłem wokół jej ciała, stawałem na palcach i obserwowałem śmierć zaklętą w ludzkim ciele. Sąsiadki śpiewały matce Marii religijne pieśni na pożegnanie i odmawiały modlitwy. Żegnała ją powoli, by człowiek się przyzwyczaił. Dziś zabrania tego sanepid. Maria rozumie ich racje, ale w miejskim bloku. Tam jest zaduch, dużo ludzi. Na wsi izby są chłodne, ciało stygnie. Monika nie wyobraża sobie swojego pogrzebu inaczej. Trzy dni leżeć i słuchać pieśni. Pokonać ostatni raz swoją ulicę Dębową – drogę na przystanek, do kościoła i na cmentarz. Niekoniecznie w dębowej trumnie, bo za ciężka. I żeby szli za nią i śpiewali „Zmarły człowiecze”.

6.

Być może nigdy w dziejach na polskiej wsi nie było tak cicho. Miastowi dostają to, czego szukają. Inni twierdzą, że nie ma nic gorszego niż wieś, na której osiada cisza.

Mróz. Ale czy dźwięki w ogóle zamarzają? Słyszałem, że tak dzieje się w Jakucji. Podobno Google zna odpowiedzi na wszystkie pytania, prócz tych najważniejszych. To należy do tych fundamentalnych. Sprawdziłem u dobrego, bo naukowego źródła. Otóż, drodzy Państwo, dźwięki nie zamarzają nigdy. Potrafi unicestwić je tylko jedno: próżnia, nicość.  


ANDRZEJ MUSZYŃSKI jest pisarzem, autorem wydanych w 2013 r.„Miedzy” i „Południa”. Wkrótce nakładem wydawnictwa Czarne ukaże się także jego reportaż „Szafranowa rewolucja”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2014

Artykuł pochodzi z dodatku „Wariacje Kolbergowskie