Zawód: podróżnik. Mateusz Waligóra o samotnej wyprawie na biegun południowy

MATEUSZ WALIGÓRA: Regularnie płaczę na wyprawach. Bo emocje związane z samotnością działają najsilniej. To one uzależniają mnie od bycia w drodze. Przecież w pustyni można przeglądać się jak w lustrze.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Mateusz Waligóra w drodze na biegun południowy,  grudzień 2022 r. / MATEUSZ WALIGÓRA
Mateusz Waligóra w drodze na biegun południowy, grudzień 2022 r. / MATEUSZ WALIGÓRA

ANDRZEJ MUSZYŃSKI:Masz w ogóle ochotę rozmawiać? Po samotnej wędrówce na biegun południowy?

MATEUSZ WALIGÓRA: Tak, dalej mam. Nic innego teraz nie robię, tylko gadam o tej historii, ale nie czuję się jeszcze szczególnie wyprany, więc śmiało...

Nie brakowało rozmów w drodze na biegun?

Dobrze znoszę samotność.

Nawet wieczorami? Podobno słuchałeś audiobooków.

Podczas wyprawy, na Antarktydzie, wszystko odbywa się z zegarkiem w ręku. Bardzo chciałbym mieć czas, który mógłbym spożytkować na coś innego niż marsz, ale jestem raczej powolnym narciarzem. Warunki, w szczególności w pierwszej części drogi, były szalenie wymagające – silne opady śniegu, które nie są spotykane o tej porze roku. Anomalia. Poza tym bardzo słaba widoczność, tzw. whiteout, w trakcie którego nie odróżniasz żadnych charakterystycznych elementów dalej niż metr od siebie. Nie wiesz, czy idziesz w górę, czy w dół. Ukształtowanie terenu wyczuwasz tylko poprzez narty, które są łącznikiem z rzeczywistością.

Trudno to sobie wyobrazić.

Jest tak, jakby narzucić na głowę poszewkę od poduszki i iść po nieregularnie rozrzuconych krawężnikach, do których trochę podobne są tak zwane „zastrugi lodowe”. Jakbym się znalazł w środku piłki pingpongowej. Miałem jedzenia i paliwa na 60 dni, ale nie wyrabiałem dziennej normy, która zakładała przebycie 20 km. Wiedziałem, że początek będzie trudny – sanie są wtedy ciężkie, moje ważyły na początku 130 kg. Musiałem więc maksymalnie wydłużyć dzienny czas marszu, 12 godzin od startu do rozbicia obozu. Szedłem w kilku interwałach. Każda minuta przerwy była na wagę złota, bo tylko wtedy mogłem uzupełnić kalorie. Nie było czasu na nic innego, prócz myślenia w czasie marszu.


ANDRZEJ MUSZYŃSKI: MARRAKESZ, MIASTO OPOWIEŚCI.

Polacy, którym opowiadałem o Marrakeszu, często twierdzili, że go nie znoszą. Jednak to miejsce – zbudowane według logiki siły, której nikt nie widział – przetrwa nawet, jeśli umrze religia >>>>


Jak długiego?

Trwał 58 dni, 1250 km. Ale to są dwie komplementarne wędrówki, ta od ciała i ta dla ducha. W tym czasie można przeanalizować całe swoje życie. Tak było zawsze, również w czasie wypraw przez pustynie. Opisywanie podróży liczbami to nowe barbarzyństwo, bo taka droga jest przede wszystkim potężną mieszanką emocji. Z dobrej podróży wychodzisz innym człowiekiem. Jeśli tak nie jest, to znaczy, że coś poszło nie tak.

Poczekaj, poczekaj! Wrócimy do tego, ale jeszcze chciałem wypytać Cię o sprawy techniczne, przecież bez nich nigdzie byś nie doszedł. Jak nawigowałeś?

Każdy kluczowy element ekwipunku musi być zdublowany. Miałem dwa GPS-y i dwa kompasy. W terenie, w którym brakuje punktów odniesienia, nawigacja polega na tym, by wyznaczyć codziennie punkt, do którego trzeba dotrzeć, obierając właściwy azymut. Przez kilkanaście dni szedłem z określonym kursem, u mnie było to głównie 140 stopni. Używałem kompasu umocowanego na specjalnym stelażu, żeby mieć go stale przed oczami. Trzeba tego pilnować, bo w pojedynkę na lądolodzie można łatwo wpakować się w kłopoty. GPS miałem włączony non stop, więc niosłem spory zapas baterii. Chciałem dobrze udokumentować trasę, poza tym dzięki temu człowiek wreszcie może poczuć się choć trochę jak artysta. Chciałbym kiedyś nanieść te wszystkie elektroniczne ślady na mapę i ujrzeć ich niepowtarzalny wzór.

Szczeliny?

Sporo! Wiedziałem, gdzie jest ich największe zagęszczenie. Trzeba je omijać, kierując się doświadczeniem i ­intuicją. Przed rozbiciem biwaku skrupulatnie sondować teren narciarskim kijem. Często spotykam się ze stwierdzeniem, że dziś wyprawy polarne to łatwizna. Wpadniesz do szczeliny, mówią niektórzy, to wyciągniesz telefon satelitarny i za chwilę po ciebie przylecą. To nieprawda. Warunki umożliwiające loty na Antarktydzie występują bardzo rzadko. Po drugie, idąc, jestem ubrany w niewielką ilość odzieży. Po wpadnięciu do szczeliny po kilkudziesięciu minutach zasnąłbym na zawsze w wyniku hipotermii.

Ale gdybyś nagle chciał odpuścić, przy dobrej pogodzie... Przyleciałby ktoś?

Byłaby taka szansa. Miałem ubezpieczenie na ponad milion złotych.

Ile takie coś kosztuje?

Ponad cztery tysiące złotych. Zresztą na Antarktydę przyleciałem samolotem. Każdy, kto nie posiada własnego polarnego jachtu, skazany jest na usługi firmy, która zajmuje się logistyką takich ekspedycji.

Co jadłeś?

Zabrałem z sobą 60 kilogramów jedzenia na 60 dni. Podstawa to liofilizaty, czyli specjalistyczna żywność wyprawowa. Do tego ser, ­salami, norweska czekolada, czekolada, która podobnie jak marcepan nie zamarza, batony energetyczne, orzechy, masło.

Ale schudłeś?

18 kilogramów.

Powiedziałeś po dojściu na biegun: „Od tej chwili już nic nie muszę”. Jesteś spełnionym podróżnikiem?

Brzmi chojracko?

Nie, dlaczego?

Moim motorem napędowym zawsze były dziecięce marzenia i ambicje. Jako dziecko nie robiłem nic wyjątkowego. Skasowałem ojcu syrenkę, gdy miałem cztery lata. To mój główny wyczyn. Nie zawsze tak było w podróży. Na przykład po przejściu pustyni Gobi poczułem głównie ulgę. To była wyprawa drenująca psychicznie i fizycznie. Przygotowania do niej trwały trzy lata, ale uczuciem, które pojawiło się zaraz po uldze, była pustka. Nie wiedziałem, co mam zrobić dalej. Zupełnie inaczej było teraz, na biegunie.

No właśnie: to co teraz będziesz robił?

Pandemia wiele we mnie zmieniła. Gdy w 2020 roku nie udało mi się wyjechać na pustynie w Australii, zacząłem eksplorować Polskę. Przeszedłem ją wzdłuż Wisły, a rok później wybrzeżem Bałtyku. Reportaż z tej wyprawy trafił na okładkę „National Geographic Polska”. Pomyślałem wtedy: źle szukałeś stary, za daleko. Zawsze marzyłem, żeby być fotografem, którego zdjęcie trafi na okładkę tego pisma. Fotografem nie zostałem, ale po części to marzenie się spełniło. Zostałem cover boyem (śmiech).

I gdzie cover boy chciałby teraz iść?

W ubiegłym roku przeszedłem wszystkie znakowane szlaki w Tatrach Polskich, a w tym wraz z Dominikiem ­Szczepańskim planuję wędrówkę wzdłuż Odry, która przepływa przez rodzinne strony i moje miasto, Wrocław. Chodzi mi oczywiście po głowie wyprawa na biegun północny, ale teraz jest problem, bo logistycznie za organizację wypraw arktycznych odpowiedzialna była głównie firma rosyjska. Inni, na przykład Kanadyjczycy, wycofali się z biznesu albo przenieśli na ­Antarktydę, bo działania w Arktyce w związku ze zmianami klimatu przestały być opłacalne. Po dotarciu do bieguna północnego problemem staje się zatem powrót do cywilizacji.

Chyba każdy, kto był długo samotnie w głuszy, zna w podróży poczucie bezsensu. Pamiętam chwilę, kiedy po miesiącu dotarłem w Himalajach Birmańskich do wyznaczonego punktu, a jednocześnie kresu własnego imaginarium. Poczułem się, jakby mnie przestrzeń oszukała. Potem przez siedem lat nie ruszyłem się z domu. Bałem się, że to pragnienie wędrowania już nie wróci. Ale czy Ty teraz jesteś już w stanie szczerze sobie powiedzieć, po co to robisz?

Wiem, ale nie potrafię wytłumaczyć. Do mnie to pytanie wraca jak bumerang po każdej wyprawie. Kiedyś wzbudzało we mnie wyrzuty sumienia, teraz mam to już gdzieś. Wszystko zmieniło się po Gobi. Wróciłem do Polski niczym wrak, straciłem 24 kilogramy masy ciała w niespełna dwa tygodnie. Wtedy od postronnych obserwatorów słyszałem głównie: „No i co, po co ci to było? Nie wymyśliłeś leku na raka. Nie uratowałeś nikomu życia”. Wówczas mnie to przytłoczyło, a w konsekwencji doprowadziło do problemów z wahaniami nastrojów. Przeleżałem pół roku, patrząc w biały sufit.

Czemu?

Orientujesz się, że tak naprawdę prawie nikt nie zauważył, że cię nie było. Później zdiagnozowano depresję, podjąłem terapię. Długo się wzbraniałem. No bo co ja mam tam niby powiedzieć, myślałem, że jednego dnia czuję się lepszy niż Reinhold Messner, a drugiego chcę się rzucić pod pociąg? Bardzo pomogło, polecam wszystkim, którzy czują, że coś jest nie tak.

Prawdziwa pustynia.

Tak. Zastanawiałem się, dlaczego nikt nie pyta ludzi, po co czytają książki. Przecież wtedy nic nie robisz dla świata, ale twoje życie, dzięki doświadczeniu lektury, może się zmienić. Tak samo jest w dobrej podróży, takiej jak ta przez Gobi. Wtedy pojąłem, że to może mieć sens tylko dla mnie, skoro nie potrafię go wyłożyć słowami tak, by trafić do innych. Robię to, bo lubię. Kiedy wokół nikogo nie ma, czuję się szczęśliwy. Pewnie dlatego moje wyprawy przebiegają przez rejony odludne. A ty co wtedy mówisz?

Mnie nie zadają takich pytań, może dlatego, że piszę. Ale jak już trzeba, to ostatnio wysługuję się odpowiedzią zmarłego kolegi Sławka Kunca: „Lubię czasem pobyć poza domem”. Poza tym bezkarnie obserwuję świat. Tylko w drodze mam na to w pełni czas, a kocham to. Patrzeć. W podróży przytrafiają się piękne rzeczy. Współczuję Ci, że Ty musisz się tłumaczyć.

Przestałem już. Po moim biegunie wyręczam się głównie słowami Amundsena, który sto lat temu powiedział, że „albo ktoś to rozumie, albo nie ma sensu mu tego tłumaczyć”. Nie wszystkim to się wtedy podobało, ale Amundsen po latach ma dobrą prasę. Mam szczęście, że jest wokół mnie wielu ludzi, którzy to czują. Świadczy o tym największa w Polsce zbiórka crowdfundingowa na wyprawę, którą wsparło ponad tysiąc osób. Duży problem to ja mam z płaskoziemcami. Od paru dni nic nie robię, tylko banuję ich na Facebooku.

No właśnie! Słuchaj, skąd się to bierze? Przygotowując się do rozmowy z Tobą, zerknąłem w komentarze. Nie myślałem, że można hejtować faceta, który poszedł na biegun.

Dla mnie to też tajemnica. Nie mam pojęcia. Uznałem, że jedynym sensownym rozwiązaniem jest nie wdawać się w dyskusje, które przekraczają granice dobrego wychowania. Nie mam na to czasu. Jednak ubolewam nad tym.

Wróćmy więc do samotności. Nurtuje mnie jedna rzecz: z wędrówek, w szczególności przez pustynię, pamiętam czystość pejzażu, która wydawała się z każdym dniem przenikać do wnętrza. Wycieńczając ciało, koiła umysł. Umiem sprowokować ten stan tylko w ten sposób, siłowo. Długie godziny bez myśli. Też tak masz?

Inaczej. Rzadko udaje mi się wyzbyć myśli, działać – w tym sensie – bezrefleksyjnie. Czytam wszystko, co wpadnie mi w ręce: etykietki z orzechów, numery seryjne aparatów. Muszę zagospodarować myśli. Ale ja to lubię, bo nie mam na to czasu na co dzień. Uwielbiam ten stan, kiedy myśli swobodnie wędrują. Oczywiście, słucham czasem muzyki czy audiobooków, niejednokrotnie idę też w ciszy, choć na Antarktydzie o nią niełatwo, bo niemal nieustannie wyje wiatr.


Andrzej MUSZYŃSKI: Sąsiad nauczył mnie, jak bez drogich maszyn, zachowując rytm kroków i układ palców dłoni, wysiać ziarno w odpowiedniej gęstości. Zasiałem, teraz zbieram >>>>


Kiedyś zabierałem z sobą też papierowe książki, na przykład na swojej pierwszej polarnej wyprawie miałem twoje „Południe”, w którym także opisywałeś pobyty na pustyniach czy w lasach równikowych. Siedziałem z nią w małej drewnianej chacie na norweskim płaskowyżu Hardangervidda, gdy na zewnątrz przez pięć dni panował whiteout. W końcu poznałem kogoś, kto też lubi samotność!

Ona Ci nie przeszkadza?

Czasem przeszkadza. Regularnie płaczę na wyprawach, na tej też. Ale sądzę, że emocje związane właśnie z samotnością najsilniej uzależniają mnie od bycia w drodze. Przecież w pustyni możesz przeglądać się jak w lustrze. Gdy nikogo nie ma wokół, przestajesz odgrywać jakiekolwiek role i tylko od ciebie zależy, jak wykorzystasz to doświadczenie.

Doświadczenie pustyni, pustki, ascezy jest dla współczesnych społeczności w zasadzie od lat niedostępne. Sam wracałem zawsze z tych miejsc z poczuciem, że człowiek jest z natury istotą moralną, choć wielu twierdzi, że o moralności można mówić dopiero w relacji do innego stworzenia. Wtedy zacząłem czytać apoftegmaty Ojców Pustyni, którzy dzielili się obficie tym doświadczeniem.

Tak, na pustyni to staje się wyraziste. Nikt na ciebie nie patrzy. Tu, w Polsce, jestem mężem, ojcem, dziennikarzem, zawodowym podróżnikiem. Tam jestem tylko Mateuszem Waligórą.

Co to znaczy „zawodowy podróżnik”?

Proste. To znaczy, że jestem obecny w mediach, aby być na biegunie, a nie na odwrót. Jak to w życiu zawodowym bywa, pewne rzeczy lubię bardziej, inne mniej. Przestałem występować na festiwalach podróżniczych. Robię natomiast wykłady dla firm i korporacji, bo dostarczają mi gotówki, dzięki której mogę się utrzymać i finansować kolejne wyprawy.

Ile kosztował biegun południowy?

Ponad pół miliona złotych. Gdybym konsekwentnie nie budował swojej marki, nigdy bym tam nie dotarł. Tak jak wspomniany Amundsen wiem, że te rzeczy są koniecznością. W książce „Ostatni wiking” Stephen Brown napisał, że Amundsen był jednym z pierwszych celebrytów, którzy świadomie kształtowali swój medialny wizerunek. Zapewniał społeczeństwu ekscytującą rozrywkę. Mateusz Waligóra, czy Andrzej Bargiel, to tylko jego następcy, będący częścią branży rozrywkowej dostarczającej ludziom emocji. Im szybciej to zaakceptujemy, tym lepiej.

Robisz poza tym cokolwiek zarobkowo?

Od czasu wyprawy na Gobi – już nie. Ma to oczywiście też swoje gorsze strony. Musiałem wszystko podporządkować wyprawom. Poświęciłem im niemal wszystkie decyzje podejmowane w dorosłym życiu. Czasem dopada mnie myśl, że nie mam już tak naprawdę żadnej alternatywy. A przecież kiedyś nadejdzie taki moment, gdy nie będę mógł już nigdzie pójść. Media znajdą nowego bohatera.

Może wtedy nie będziesz musiał odpowiadać na te niewygodne pytania.

Oby.

Jeden z komentarzy w sieci: „Jutro o tobie zapomną”.

W kolejnych latach chciałbym w większym stopniu dzielić się swoim doświadczeniem. Nie sądzę, by, w szczególności dziś, fachowa wiedza o tym, jak odnaleźć się w trudnych warunkach, była jakkolwiek gorsza od umiejętności zoperowania dłoni. Ludzie coraz częściej rozumieją, że wiedza i doświadczenie to wartość. ©

 

MATEUSZ WALIGÓRA jest podróżnikiem, specjalizuje się w wyprawach ekstremalnych. Dziennikarz, fotograf i przewodnik. Jako pierwszy człowiek przeszedł samotnie i bez wsparcia z zewnątrz mongolską część pustyni Gobi. 13 stycznia 2023 r., po pokonaniu 1250 km, dotarł na biegun południowy. Wyprawa trwała 58 dni.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 9/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Zawód: podróżnik