Świat bez środka

Pojedziemy boczną drogą – wzdłuż torów, którymi w stronę granicy wolno toczą się towarowe składy, z pustym horyzontem i zardzewiałymi znakami. I z pieśniami tych stron.

19.04.2019

Czyta się kilka minut

Karolina Cicha /  / GRAŻYNA MAKARA
Karolina Cicha / / GRAŻYNA MAKARA

Pierwszy telefon: „Tak, możemy porozmawiać. W Warszawie? Świetnie byłoby w Pasiekach, w Puszczy, ale tam jadę dopiero w maju. W stodole obok leśniczówki mieliśmy wesele. Żeby tańczyć, zbiliśmy z desek podłogę. Najlepiej, jak po prostu pojedziemy na Podlasie”.

Później wysyła skan kartki A4. Marszrutę zapisała w nocy, ołówkiem, jak sen, żeby nie zapomnieć: „Strych, droga z jabłoniami, wagary = wioski pod Białymstokiem, Wiola, powroty, koniec drogi, jajka od pani Raisy”. Plus tuzin nazw. Szkoda, w dwa dni nie wszędzie zdążymy: Stelmachowo, Krynki, Odrynki, Kruszyniany, Królowy Most.

Religie i podsłuchy

W samochodzie Karolina Cicha – kompozytorka, wokalistka i instrumentalistka nurtu folk i world music, rocznik 1979 – czuje się jak w domu. Volkswagena caddy, z podwyższonym zawieszeniem i pojemnym bagażnikiem, w którym po złożeniu siedzeń da się nawet spać, prowadzi pewnie. Na sportowej bluzce wymalowała kolorowe wzory. „Tak żeby się zgadzały z muzyką” – tłumaczy.

Jej „Wieloma językami” (2013) trafiło właśnie na listę najlepszych polskich albumów folkowych ostatniego ćwierćwiecza, sporządzoną przez Radiowe Centrum Kultury Ludowej – obok nagrań Grzegorza z Ciechowa, Trebuniów-Tutków, Cracow Klezmer Band czy zespołu Hańba!. Rekonstruując i interpretując stare pieśni Cicha przypomina o wielokulturowej tradycji jej rodzinnego Podlasia. Śpiewa po litewsku, białorusku, ukraińsku, romsku, rosyjsku. I w językach nieobecnych: jidysz i tatarskim, zapomnianym jeszcze w XVI w.

Pół roku temu razem z aktorką i wokalistką Elżbietą Rojek Cicha wydała album „Jeden – wiele” – zbiór pieśni, które przez wieki wykonywano w podlaskich świątyniach: jest na nim i prawosławny utwór z Liturgii świętego Bazylego, i Al-Fatiha, pierwsza sura Koranu. – Wiesz, że komunijną piosenkę „Idzie mój Pan” śpiewa się na melodię nigun, szabasowej pieśni bez słów? Gdzieś kiedyś musiano ją podsłuchać w synagodze – mówi. – Tu wszystkie religie nawzajem się podsłuchiwały.

Wielka Synagoga w Tykocinie / FOT. GRAŻYNA MAKARA

Przez kilka lat wydawała płytę za płytą. Co teraz? Śmieje się: – Coś nowego. Może disco?

Ruska strona

Najpierw zajeżdżamy do Walił, do domu malarza i profesora sztuk plastycznych ­Leona Tarasewicza. Jest późno i ozdobne kury, które hoduje, weszły już na najwyższe grzędy i poszły spać (czytaj wywiad Kaliny Błażejowskiej z Leonem Tarasewiczem o hodowli kur→). Gdzieś po drodze przejechaliśmy niewidzialną granicę – znaleźliśmy się w innej geografii, w świecie, gdzie nie ma centrum, a nowe linie rozdzieliły dawne państwa w najdziwniejszych miejscach.

– Na Podlasiu granica zaborów, granica mentalna, była na Narwi. Po tamtej stronie do dziś siano układa się na jednym drągu, a tutaj na trzech drągach – opowiada Tarasewicz.

Siedzimy w pokoju-ptasiarni (ściana z klatkami), pokoju-szklarni (ściana z kilkudziesięcioma roślinami doniczkowymi), pokoju-ikonostasie (ściana ze złotymi i miedzianymi lampionami). Na stole: ciasta, winogrona w dwóch kolorach, wino. – Na nas mówią: „ruska strona”. Tam byli Polacy i Żydzi. Tu zaś mieszanka: Polacy, Białorusini, Litwini, Tatarzy, Żydzi, Ormianie, Karaimi. I zupełnie inne punkty odniesienia. Do nas Polska przyszła dopiero w 1918 r., teraz jest dopiero drugi raz – mówi gospodarz, z pochodzenia Białorusin. Opowiada o źródłach kultury, wpływie Bałtów, Jaćwingów, rzeczywistości bez Warszaw i Białychstoków.

Karolina Cicha z malarzem Leonem Tarasewiczem w Waliłach k. Białegostoku, wiosna 2019 r. / FOT. GRAŻYNA MAKARA

Cicha: – Świat bez centrów jest możliwy. Występowałam na parunastu festiwalach, które organizowali kustosze muzeów czy bibliotekarki, a które przyciągały tłumy. Wystarczy talent animacyjny i wsparcie jakiejś instytucji, żeby coś zrobić. Zobaczymy jeszcze takie miejsca po drodze.

Tarasewicz: – Nalepa i Breakout pochodzili z Rzeszowa – odlegli, niezależni, stworzyli własną jakość. Ile Niemen zrobił dla polskiej muzyki z tych białoruskich Wasiliszek! Okazuje się, że ojciec Możdżera był z Grodna. Szczecin też wiele dał polskiej muzyce. Te wszystkie ostatnie pociągi, które dalej już nie miały dokąd jechać...

A Warszawa? Dla profesora jest tak samo daleko jak Wilno. Dla Cichej – która dopiero po zamieszkaniu w niej zaczęła świadomie odkrywać wielokulturowe Podlasie – stolica to po prostu świetne miejsce do życia. – Warszawa zaakceptowała mnie od razu, pokazała swoje tożsamości. Fascynowało mnie, że to miasto ma pamięć swojej historii – opowiada.

Jej mąż, Szczepan Żurek, jest geografem i aktywistą społecznym. Był jednym z pomysłodawców akcji „Korona Warszawy” (zdobywania najwyższych szczytów miasta), współautorem „Przypuszczy”, przewodnika po okolicach Puszczy Białowieskiej. I, przy okazji, odpowiedzią na pytanie o Warszawę: to dobre miasto, bo może pomieścić wszystkie pomysły. Także ekologiczne, zwiększające świadomość globalną, upuszczające trochę powietrza z oficjalnych haseł. Ze złej polityki.

– Dziś to w ogóle jest heroiczna sytuacja – ludzie bronią wartości kulturowych samodzielnie, w domach. Już raz kultura polska opierając się o dwór obroniła się przed zrusyfikowaniem. Może teraz też jest taki czas? – zastanawia się Tarasewicz.

W porzeczkach

– Urodziłam się w Białymstoku, ale w moim dzieciństwie to miasto nie za bardzo istniało – mówi Cicha.

Usamodzielniła się szybko: już jako 12-latka mieszkała samodzielnie. Wcześniej była głównie droga na dworzec i autobus do domu dziadków, gdzie spędzała większość wolnego czasu. – W weekendy Białystok pustoszał. Miasto wyjeżdżało na wieś, do swoich, nie było komu stworzyć o nim narracji. Wszystkie moje emocje, to, gdzie sięgała rodzina, wychodziło z niego.

Cicha jest multiinstrumentalistką- -samo­ukiem. Na scenie, otoczona klawiszami, samplerem perkusyjnym, z darbuką, janczarami, klawesynem, trzymając akordeon, wygląda jak serce wielkiej muzycznej instalacji. Swój pierwszy instrument dostała od dziadka. Kupił go w Białymstoku, na starym cmentarzu żydowskim, gdzie komuniści urządzili rynek.

– Był to syntezator marki Casiyo, podróba Casio – opowiada. – Uczyłam się grać na dwie ręce, jak zaczarowana. Moja siostra miała gitarę, więc zaczęłam sama rozkminiać, jak to jest, że akordy gitarowe można przenieść na klawisze. Niesamowita chwila – muzyk odkrywa harmonię. Kiedy zagrałam dziadkowi „Fale Dunaju”, kupił mi pianino. Zapisali mnie na lekcje, żebym uczyła się nut. Chodziłam dwa lata. Nie bardzo mi się chciało grać klasyczne pioseneczki. Miałam już swoje melodie.

Jak przychodziły? – Komponowałam w porzeczkach – mówi. – Zbiór porzeczek to były wyjęte z wakacji dwa tygodnie czerwca. Robiłam to w Stelmachowie-Kolonii, kilkanaście kilometrów od Białegostoku, gdzie kilka domów stało w odległości nawet kilkuset metrów od siebie.

Właśnie tu jesteśmy: łagodnie pofalowane łąki, równe lasy na horyzoncie, świeże, rześkie powietrze. Wspólnota, jakich mało: tu owdowiałe żeniły się z sąsiadkami, wszystko zostawało „w rodzinie”.

Pierwszą piosenkę – odę do bocianów i czapli – napisała, zanim skończyła 10 lat. Nosiła tytuł „W porzeczkach”, a jakże. Pamięta też drugą. – Mogę zaśpiewać: „Biję rekord Guinnessa dla sukcesu, dla sukcesu / Biję rekord Guinnessa w kęsach, biję rekord Guinnessa. – Teraz zwolnienie: Zjeść dwie jaszczurki, zjeść dziewięć żmij – i teraz pianino piriririririri – zjeść osiem ślimaków, niezliczona ilość smaków!”.

Mówi, że w tych polach i lasach wszys- tko usłyszała: – Nie znałam obrzędowości i tradycyjnych śpiewów, w mojej rodzinie nie były już tak żywe. Natomiast znałam przyrodę, bo się włóczyłam, łapałam kleszcze, drzewa znosiłam do domu. Miałam przez kilka lat taką wielką wierzbę chopinowską na fortepianie. Jak ją niosłam, ustrzeloną przez piorun, była mojej wysokości. Muzyka się zaczynała w tych wszystkich drzewach.

Trzy zniknięcia Tykocina

Za Stelmachowem jest Tykocin – dziś dwutysięczne miasteczko pod Białymstokiem. Czasem przyjeżdżała tu na wagary.

Miasteczko najładniej wyglądało od strony Narwi, która tak meandrowała, że zamiast jednego mostu była ich cała seria: most, grobla, następny most. Kościół, XVIII-wieczna fundacja hetmana Jana Klemensa Branickiego, oddzielał od siebie dwie części miasta, jak izbę białą od czarnej. Za nim zaczynało się Nowe Miasto, schodzące ku rzece: stocznie rzeczne, składy i magazyny – handlowano stąd z Gdańskiem. Od przodu był park i „ułuki”, czyli zaułki między domami. Za potokiem, na który mówiono Kacza Woda, zaczynała się dzielnica żydowska. W niej – najważniejsza synagoga między Krakowem a Wilnem.

Rynek w Tykocinie, wiosna 2019 r. / FOT. GRAŻYNA MAKARA

Tu, w Tykocinie, są źródła „Jidyszland”, wydanej w 2015 r. płyty inspirowanej muzyką żydowską, napisanej do tekstów poetyckich. W jednym z nich Morris Rosenfeld, piszący sto lat temu, dzieli się radością z narodzin syna. „Dziecko jest tak słodkie, tak piękne, że kiedy ojciec patrzy na nie, ma poczucie, że cały świat należy do niego” – opisuje Cicha.

Mówi: – Nie jestem typowym etno­muzykologiem, nie zbieram muzyki. Nagrań źródłowych jest dużo, w Instytucie Sztuki PAN, w zbiorach Polskiego Radia. Kiedy już upatrzę sobie jakąś pieśń, szukam kogoś, kto przeczyta mi ją w tym języku.

Tak nagrywała Leona Tarasewicza po białorusku, a po tatarsku mieszkającą w Warszawie panią Faridę. Ewa Wroczyńska, wieloletnia kierowniczka Muzeum w Tykocinie, czytała jej teksty w jidysz i opowiadała historie: o burmistrzach pijakach, o tym, jak żydowski Tykocin walczył o wpływy z Wilnem... Na przykład: – Kiedy w 1638 r. Purim zbiegło się z katolicką Wielkanocą i przypadło w Wielki Czwartek, kilku podchmielonych Żydów wybiegło zza rogu prosto na procesję idącą z figurką Jezusa. Potem musieli przeprosić proboszcza i biskupa, ale właściwie to oni wygrali: od tego czasu procesja nie szła główną ulicą, tylko opłotkami.

Wroczyńska dodaje: – W XX w. Tykocin upadał trzy razy. Najpierw zniknęli Żydzi. Potem komuniści odebrali prawa miejskie (przywróciła je dopiero premier Suchocka). W końcu, gdy uregulowano Narew, odwrócono miasto od rzeki.

Ze Szczepanem Karolina płynęła kiedyś kajakiem Wisłą, z Krakowa do Gdańska. Spływała też Narwią przez Tykocin. Od rzeki miasto wygląda najpiękniej. Skrzyżowania brukowanych ulic (rdzawy bruk musi pięknie odbijać światło po deszczu), stara ulica obiegająca kościół w stronę Nowego Miasta – to jeszcze stary Tykocin, ten, który może pamięta z wagarów.

Skąd się wzięło disco polo

Mówi, że natury w tekstach ma jeszcze za mało. Że czasem czuje się uwiązana, że chce się wyrwać. Jeździła wprawdzie na warsztaty śpiewu tradycyjnego, ale uczyła się też śpiewać estradowo: po to, aby jej śpiewanie nie było takie zupełnie pierwotne, puszczańskie, krzyczane – żeby tam było trochę poezji, liryki. Lubi, gdy na scenie wydarza się coś na pograniczu epifanii. – Coś, co jest większe od ciebie, coś, do czego nie dorastasz jako człowiek, a potem ludzie przychodzą i mówią, że to ty, a to nie do końca ty – mówi.

Czemu zatem disco?

– Chciałabym, żeby ludzie na koncertach tańczyli. To plan na ten rok: nie wydawać nic, tylko popracować nad ­groove’em i zrobić, żeby to podrywało. Gdy sama idę na koncert, kocham się ruszać, gdy słucham muzyki, ruch jest mi strasznie potrzebny. Gdyby go dobrze wymyślić, koncert mógłby wręcz działać terapeutycznie. Zobacz: ludzie biją brawo, klaszczą rytmicznie. Kiedy jest groove, kiedy w rytm wrzuca się jakąś emocję, człowiek może bardziej wyrażać siebie, w tańcu, w ciele.

Głośno myśli: – Może powinnam wprowadzić jeszcze jedną osobę dialogu? ­Wycofać się z nóżek, z perkusji, nauczyć się grać na basie? Myślałam, że akordeon udźwignie bas – specjalnie taki budowałam, żeby miał głębokie, niskie tony. Ale widzę, że to nie to samo, co uderzenie struny. Lewą ręką mogłabym akompaniować na akordeonie, a prawą cisnąć bas.

Mówi też o wprawianiu ludzi w trans. Że nie można kończyć na tym, jak po prostu tańczą. Że chodzi o stan, w którym można przestać myśleć słowami.

– Ale marzy mi się, żeby ktoś mnie zaprosił do zagrania na potańcówce – dodaje.

Od pierwszych sukcesów scenicznych: drugiego miejsca na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu (2006) i trzech latach w Ośrodku Praktyk Teatralnych w Gardzienicach, przeszła długą drogę. Wydawała płyty i koncertowała. Śpiewała poetów: Gajcego, Różewicza, Hartwig.

Teraz jednak jedziemy na południe. Gdzieś nieopodal jest Grabówka , w której mieszka Zenon Martyniuk. Pytam, czy ­disco polo to odpowiednik dawnej muzyki tradycyjnej, takiej, która przekazuje treści, obrzędy i zwyczaje? Teraz się śmieje: – Taka będzie moja następna płyta. Jestem w końcu z Podlasia, gdzie jest stolica disco polo. I zawsze mi się wydawało, że ta muzyka wzięła się z folku: że to coś innego niż przetłumaczone na polski italo disco.

– Oczywiście nie chcę zrobić płyty disco polo – precyzuje. – Chcę, żeby to było tran­sowe, w innym sensie tradycyjne. Chcę zbadać, czy moje teksty pasują do tradycyjnych pieśni. I pisać o rzeczach, które wychodzą z tego, o czym są dane słowa, lecz poruszać sprawy uniwersalne. Niby nie ma już tego ducha i scenografii, ale problemy i emocje się nie zmieniają. Np. płacz dziewczyny z powodu odchodzącej młodości.

Jak przetrwa kultura

Mirosław Samosiuk przedstawia się tak: – Pracuję w Polskich Liniach Kolejowych. Zakład Infrastruktury Białystok, Sekcja Eksploatacji Hajnówka, centrala w Warszawie przy Targowej.

Jesteśmy w Gminnym Ośrodku Kultury w Czeremsze, powiat hajnowski, na południowych skrajach Puszczy Białowieskiej, na pograniczu polsko-białorusko-ukraińskim. Na piętrze próba przed koncertem jazzowym. Na drzwiach gabinetu szefowej ośrodka, Barbary Kuzub-Samosiuk – rozpiska ubiegłorocznej edycji Festiwalu Kultur i Narodów „Z wiejskiego podwórza”.

– Każdy zakład ma swój tabor: drezyny, pługi odśnieżne, odśnieżarki – kontynuuje Samosiuk. – I drezynownie: garaże śmierdzące smarem, brudne, pełne niedopałków. Kiedyś Teatr Dramatyczny w Białymstoku zorganizował w takiej drezynowni spektakl pt. „Fantom bólu” Sigarjewa. Wezwał mnie dyrektor i powiedział: „Panie Mirku, pan tu różne takie dziwne rzeczy robi po pracy, to może coś jeszcze wymyślimy?”. Mnie się tunel kolejowy skojarzył z podkową. Tak powstała Podlaska Odjazdowa Drezynownia Kolejowa – PODKoffA – festiwal mający promować podlaskie zespoły. Jedną z pierwszych do wypromowania była Karola.

A „dziwne rzeczy” to działający od 26 lat zespół Czeremszyna, śpiewający pieśni z tutejszego pogranicza. Mirosław i Barbara są jego liderami.

Karolina: – Gdy w 2012 r. przygotowywałam materiał do płyty „Wieloma językami”, właśnie do Mirka dzwoniłam z pytaniem, czy to jest kultura bardziej ukraińska, czy bardziej białoruska, i który to język. A on tłumaczył: to skomplikowane. Kogo nie zapytasz, powie, że to nasza pieśń.

Mirosław: – Nasza gwara jest ukraińska, lecz system, w którym mieszkaliśmy lata temu, wmawiał nam, że jest białoruska. Że nie ma tu Ukraińców i że wszyscy jesteśmy Białorusinami.

Barbara: – Kiedy poszłam do podstawówki, połowa dzieci ze wsi nie mówiła po polsku. Ale nauczyciel nie wspierał tego, że ktoś pielęgnował swoje tradycje w domu. Gdy zaczynałam tu pracować, przyjeżdżała milicja patrzeć, czy Ukraińcy nie spiskują. Skąd ci Ukraińcy? Skąd się nagle wzięli?

Gdy przyszła wolność, uwolniła się też muzyka. Lata 90. to w Polsce pierwsza fala popularności folku. Czas, gdy muzyka etniczna wyszła poza regiony, zdobyła publiczność. Czas eksperymentowania z muzyką tradycyjną, działalność lubelskiej Orkiestry św. Mikołaja. Fenomen Grzegorza z Ciechowa, popularnego projektu lidera Republiki.

– Grając naszą muzykę – mówi dziś Mirosław – marzyłem o tym, żeby ludzie tu mieszkający przestali się tego wstydzić.

Cicha: – Ale z drugiej strony jest też bardzo silny prąd tej starej tradycji. Ta nowa polega na przetwarzaniu muzyki tradycyjnej, działa też jednak warszawskie stowarzyszenie Dom Tańca, Adam Strug, są ober­­ki Janusza Prusinowskiego: wszyscy oni dbają, żeby było archaicznie, z niezmienioną melizmatyką i nutą, i uczą się bezpośrednio od skrzypków wiejskich. Tam nie ma miejsca na improwizację, chodzi bardziej o utrwalenie i zarchiwizowanie. A my chcemy pokazać, że to jest żywe. Że działa i się rozwija, dodajemy swoją aranżację i interpretację.

Podobno między tymi dwoma prądami jest napięcie.

Karolina Cicha: – W Warszawie odbywa się teraz mnóstwo imprez oberkowych. Dziewczyny noszą wiejskie kiecki, uczą się tańców i przytupów, chodzą na kursy i tańcują tak, jak tańcowało się kiedyś. To co z tego, skoro to się wciąż nie dzieje na wsi? Może kiedyś wieś na powrót zarazi się tym od miasta?

Pytam Cichą – która w graniu wciąż eksperymentuje, będąc tak daleko od muzealnictwa, jak tylko się da – jak daleko można się posunąć, przetwarzając muzykę?

– Chopin inspirował się mazurkami – odpowiada. – Ale posłuchaj sobie jego utworów, te mazurki naprawdę trzeba wysłyszeć, wykombinować, co on miał w mózgu, co z tych mazurków wymyślił. To jest tak unikalne, tak fenomenalnie dziwne, że wszędzie można z tym pójść. Tylko jakość jest granicą.

Cisza na pograniczu

Zbliżamy się do końca podróży. Miejsce z „Płyty tatarskiej” (2017), jeszcze jedno, w którym Karolina, spacerując pustą szosą z akordeonem, wygląda i brzmi naturalnie jak fragment krajobrazu.

Ale postój w Kruszynianach się przeciąga. Dżemil Gembicki, klucznik drewnianego meczetu, przybiega pokazać wnętrze świątyni; na zwiedzanie załapie się kierowca, który zawracał ciężarówką („Ja nie stąd, tam można wejść? A oni mają Wielkanoc? Jak z tym alkoholem?”). Dżennecie Bogdanowicz przed rokiem spłonęła Tatarska Jurta; odbudowa już się kończy, na razie częstuje kołdunami i jagnięciną w Centrum Edukacji i Kultury Muzułmańskiej Tatarów Polskich. Po nowym budynku, z częścią muzealną, ale i salą, w której w zgodzie z tradycją odbywają się śluby i obrzędy pogrzebowe, oprowadzi Bronisław Talkowski, przewodniczący gminy muzułmańskiej.

O zabytkowym meczecie w Kruszynianach opowiada Dżemil Gembicki, wiosna 2019 r. / FOT. GRAŻYNA MAKARA

Teraz droga prowadzi na południe: szutrowymi, gruntowymi drogami wzdłuż granicy białoruskiej. Dziesiątki kilometrów łagodnych pól, pustki i wsie, których mieszkańcy umarli, wyjechali, schowali się w domach. Bieszczady – tylko bez gór.

W Pasiekach, małej osadzie w Puszczy Białowieskiej, Karolina przystaje pod drewnianymi drzwiami stodoły – tej, w której tańcowali na weselu. Nabiera powietrza do płuc, mruży oczy, unosi głowę do góry. To chyba ostatni taki zimny dzień tej wiosny – chłodne, wilgotne powietrze poniesie jej głos we wszystkich kierunkach, daleko między drzewa. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2019