Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jeszcze nie dotarła tu historia. Już nadchodzi, ale tym razem ją wyprzedziliśmy. Może tym razem będziemy na nią gotowi. Będziemy mogli ją przyjąć na własnych warunkach”. W amerykańskim filmie „Pierwsza krowa” ta historiozoficzna refleksja pochodzi sprzed dwustu lat i dotyczy zasiedlania północno-zachodnich rubieży kraju. Przewrotny i smakowity western Kelly Reichardt wysnuwa z oficjalnej wersji historii alternatywną nić: co by było, gdyby zamiast handlu skórami, a w przyszłości gorączką złota, osadnicy zajęli się smażeniem racuchów czy wypiekaniem clafoutis? Kowbojska mitologia z pewnością smakowałaby (i pachniała) inaczej.
W miejsce „końskiej opery” pojawia się ballada o krowie. Jest rok 1820, na sporne przez lata terytorium Oregonu przypłynęła właśnie pierwsza przedstawicielka bydła rogatego. Sprowadził ją bogaty Anglik, stęskniony za filiżanką herbaty z mlekiem. Dwóch życiowych rozbitków, małomówny kucharz Otis Figowitz o przezwisku „Cookie” („Ciasteczko”) i chiński wagabunda King-Lu patrzą w stronę zwierzęcia łakomym wzrokiem. Chcieliby sprzedawać w przygranicznej osadzie swoje słodkie wypieki, do czego przydałaby im się choćby kropla nabiału.
„Cookie” (John Magaro) pragnie w przyszłości otworzyć hotel i piekarnię, Lu (Orion Lee) marzy o własnej farmie, ale czasy są brutalne. Żeby spełnić kiedyś swój amerykański sen i założyć legalny biznes, bohaterowie bezczelnie podkradają mleko – prosto od krowy. Glazurowane miodem i posypane świeżo startym cynamonem ciasteczka robią furorę w okolicy. Nie wszystkim jednak będą w smak ich sukcesy.
Na pozór awanturnicza opowieść wymyślona przez Jonathana Raymonda, współscenarzystę i autora literackiego pierwowzoru (zatytułowanego „The Half-Life”), posiada wyjątkowo czułych narratorów. Reichardt wraz z operatorem Christopherem Blauveltem opowiada bez pośpiechu i zbędnych słów, w staroświecko kwadratowym formacie kadru. Bez ocieplającego światła odtwarza „białe” początki Ameryki – świat dziewiczych lasów, jeszcze nienazwanych rzeczy, grubo tkanego sukna i pierwotnej chciwości. Oraz rzecz jasna głodu, co to łatwo zamienia ludzi w zwierzęta, lecz może też stać się początkiem pięknej przyjaźni.
Wspomina o niej już motto zaczerpnięte z Williama Blake’a, a także współczesny prolog, w którym pewna kobieta podczas spaceru z psem odkrywa zakopane w lesie ludzkie szkielety – leżą obok siebie ze splecionym dłońmi. Rezygnując z homoseksualnych podtekstów, twórcy „Pierwszej krowy” ożywiają podgatunek zwany z angielska bromansem (romansem braterskim) i każą lojalnym przyjaciołom, w myśl hasła „make cookies, not war”, wytwarzać uroczo nieforemne słodkości. Tym, którzy przybyli właśnie do Nowej Ziemi, będą się one kojarzyć z pozostawionym gdzieś daleko domem.
Kamera poświęca wiele uwagi męskiemu krzątactwu, nie doszukując się w tym na siłę metafizycznych szczelin istnienia. Również przestępczy proceder nocnego udoju wygląda bardziej jak tkliwy rytuał, a przy okazji zaprzeczenie dzisiejszego przemysłowego chowu. W miejscu zdominowanym przez twardych mężczyzn, pośród przemocy, błota i brudu, „Cookie” i Lu od początku wydają się przybyszami z innej cywilizacji. Co prawda wszyscy tutaj są skądś – języki Starego Świata, nie tylko zresztą europejskie, mieszają się z mową rdzennych mieszkańców, a srebrne monety z kolorowymi paciorkami i kłami zwierząt. Krowę z rzędem temu, kto rozczytałby te etniczno-polityczne korelacje wedle współczesnego klucza. Ale tych dwóch łączy całkiem odmienna wrażliwość i wypada tylko zapłakać, że to nie ona zbuduje za chwilę oblicze Ameryki. To nie jest kraj dla facetów piekących ciasteczka.
W przeciwieństwie do brutalnych rewizjonistycznych westernów ostatnich lat („Bone Tomahawk” S. Craiga Zahlera, „Nienawistna ósemka” Quentina Tarantino, „Bracia Sisters” Jacques’a Audiarda) film Reichardt unika epatowania krwawą podszewką mitu. Nie każe bohaterom jeść surowej wątroby ani sypiać w wybebeszonym koniu. O nadużyciach ze strony bogatego handlowca i goszczącego w jego domu kapitana dowiadujemy się jakby mimochodem, z rzucanych na salonach anegdot czy ze smutnych twarzy autochtonów pracujących w posiadłości. Napięcia rasowo-klasowe dopiero wiszą w powietrzu. Kamera skupia się na zmysłowej warstwie rzeczywistości, ciągle bliższej naturze niż kulturze, i przez to niby niewinnej, choć przecież brutalnej, kształtującej darwinistyczny sposób myślenia.
„Pierwsza krowa” smakuje niczym pieczone z sercem domowe ciasto. Wyprodukowała je amerykańska wytwórnia A24, specjalizująca się w kinie niezależnym. To z niej wyszły takie tytuły jak „Midsommar”, „The Lighthouse”, „Saint Maud”, „Minari”, „Nieoszlifowane diamenty”, czyli atrakcyjne filmy z autorskim pazurem. I Reichardt wpisuje się w tę formułę.
Dekadę temu nakręciła „Meek’s Cutoff”, z tą samą niemal ekipą i w tym samym ukochanym Oregonie, tyle że na pierwszym planie były ubrane w długie suknie osadniczki i rzecz działa się ćwierć wieku później. Trzymając się piekarniczych metafor, widać doskonale, jak styl reżyserki od tego czasu pięknie wyrósł. Zdążyła opracować także iście aptekarską recepturę, łączącą w idealnych proporcjach składniki poważne i komiczne.
A najnowszy jej film dedykowany jest pamięci Petera Huttona, zmarłego przed pięcioma laty eksperymentalnego dokumentalisty. Jego dotknięcie czuje się w sposobie fotografowania pejzażu, a zwłaszcza w ujęciach wody i statków handlowych – statycznych, wręcz kontemplacyjnych, zapisanych raczej okiem artysty wizualnego czy antropologa kultury aniżeli filmowca. „Pierwszą krową” rządzi również spojrzenie trochę melancholijne i przymglone. Chciałoby się nazwać je kobiecym, chociaż akurat sam porządek fabularny został w dużej mierze stworzony na papierze przez Raymonda. Może więc bardziej niż o odmienną wizję świata chodzi tu o wybór ściśle rozumianej optyki.
Nie dysponując materiałem fotograficznym z początku XIX wieku, Reichardt postanowiła odtworzyć ówczesne sposoby patrzenia – z perspektywy wrażliwców niepasujących do tamtej epoki czy pierwszych mieszkańców kontynentu. Jedno jest pewne: takiej historii USA, jaką oglądamy w „Pierwszej krowie”, z pewnością nie mogliby napisać wrzaskliwi traperzy w futrzanych czapach ani wymachujący bronią kowboje.©
PIERWSZA KROWA (First Cow) – reż. Kelly Reichardt. Prod. USA 2020. Dystryb. M2 Films. Pokazy przedpremierowe w kinach od 28 maja.
CZYTAJ WIĘCEJ: RECENZJE FILMOWE ANITY PIOTROWSKIEJ >>>