Brudni chłopcy radarowcy

Smarzowski nie jest nihilistą, lecz brutalistą, który pokazuje ludzkie zbydlęcenie bądź uderza w nasze uświęcone wartości, by zmusić do namysłu nad polskością, złem, chciwością.

28.01.2013

Czyta się kilka minut

Źle ma się kraj, który wyświetla nam od niespełna dekady reżyser Wojciech Smarzowski. Pięćdziesięcioletni twórca ma na swoim koncie zaledwie cztery tytuły kinowe, ale powiedział w nich o Polsce więcej i mocniej niż niejeden kronikarz z historiozoficznymi ambicjami.

Gdyby uszeregować filmy Smarzowskiego nie według chronologii ich powstania, ale według czasu akcji, dostalibyśmy jedyny w swoim rodzaju Polaków portret własny uchwycony na tle powojennej historii w czterech jej odsłonach. Najpierw byłaby rozgrywająca się zaraz po wojnie „Róża” (2011), potem osadzony w stanie wojennym „Dom zły” (2009), następnie zanurzone w początkach rodzimego kapitalizmu „Wesele” (2004), wreszcie najnowsza „Drogówka”, wchodząca właśnie na ekrany kin, dzieje się mniej więcej współcześnie.

Portretując nasz charakter narodowy, reżyser wyspecjalizował się w barwach ciemnych i brudnych. Niezależnie od systemu politycznego, od poziomu życia czy miejsca zamieszkania wszyscy jesteśmy jakoś „popsuci” – przez walec historii, przez wady wrodzone, przez odradzające się w kolejnych pokoleniach nałogi, przez samą pogodę nawet, która u Smarzowskiego najczęściej bywa jakimś błotnisto-burym przednówkiem czy depresyjną zimą.

 Warszawa – tu właśnie rozpoczyna się narracja Smarzowskiego („Różę” otwierały drastyczne sceny z Powstania Warszawskiego) i tu znajduje swój finał w „Drogówce”. Współczesna wizja stolicy w najnowszym tytule jest nie mniej odrażająca od tej wojennej. Miasto, w którym „Hitler i Stalin zrobili, co swoje”, miasto, które „oddycha spaliną” i co rano „budzi się z przepicia” – jak śpiewał kiedyś poetycko Muniek Staszczyk – jest nie tylko miejscem akcji, ale i swoistym bohaterem filmu. To w stolicy właśnie na największą skalę styka się polityka z biznesem, wielkie pieniądze i wielkie aspiracje, zorganizowana przestępczość i zwykłe zepsucie.

Smarzowski wrzuca nas w ten świat bez taryfy ulgowej. Patrzymy na Warszawę z okien policyjnego radiowozu, który jest integralną częścią jej pejzażu. Policja drogowa niby wykonuje swoje rutynowe czynności: patroluje ulice, przybywa na miejsce wypadków, interweniuje w przypadku nadmiernej brawury na drogach, ale jednocześnie bywa świetnie umocowana w tym zdemoralizowanym systemie i w jakimś stopniu go zasila.

Mistrzostwo Smarzowskiego polega na tym, że w filmie bądź co bądź gatunkowym, nawiązującym do najlepszych wzorów kina policyjnego, tak przekonująco zagęszcza psychologiczny klimat, że towarzyszące nam z początku uczucie odrazy zaczyna ewoluować w niespodziewanych kierunkach. Reżyser od pierwszych scen nie oszczędza chłopaków z „drogówki”, pokazując ich obyczajową degrengoladę: alkohol leje się strumieniami nawet podczas wyprawy autokarowej na pielgrzymkę do Częstochowy, orgietki z prostytutkami są na porządku dziennym, a okazji do przyjęcia łapówki jeszcze więcej. Jednakże ta odpychająca codzienność skrywa swoje drugie dno, w dodatku wielowarstwowe.

Kiedy główny bohater filmu, sierżant Król (Bartłomiej Topa) zostaje wrobiony w zabójstwo kolegi i w ukryciu próbuje na własną rękę rozwiązać zagadkę jego śmierci, z jednej strony odsłania się przed nami gruba afera z udziałem funkcjonariuszy stołecznej komendy, biznesmenów, polityków i cór Koryntu, z drugiej zaś, w planie psychologicznym, dokonuje się niemal niedostrzegalny proces uczłowieczenia Króla i kilku jego towarzyszy z „drogówki”.

Wiarygodność zostaje tu osiągnięta między innymi za pomocą niekonwencjonalnych technik filmowania. Kolejne akcje policji oglądamy w formie filmików kręconych kamerami przemysłowymi i telefonami komórkowymi. Są to zarówno sporządzane na gorąco wideonotatki służbowe, czasem nielegalne materiały operacyjne służące szantażowaniu filmowanych, ale także zwykłe amatorskie filmiki z rozlicznych balang na komisariacie i nie tylko. Ta wszechobecność kamer wzmacnia jeszcze bardziej atmosferę przemocy. Jesteśmy w świecie totalnie „skamerowanym”, w którym pojęcie kontroli ma dwa przeciwstawne oblicza: bezpieczeństwa i władzy.


FESTIWAL TESTOSTERONU


Smarzowski w swoich filmach chętnie wprowadza ten podwójny rejestr patrzenia. W „Weselu” kamerzysta amator krążący po remizie demaskował kolejne pokłady hipokryzji uświęconej tradycyjnym obrzędem i kościelnym rytuałem. Jednocześnie odsłaniał przed nami prawdziwe twarze nieszczęsnych weselników. W „Domu złym” milicjanci filmowali wizję lokalną, próbując wrobić w zabójstwo człowieka z polityczną przeszłością. „Prawda? Nie ma takiej” – mówił cynicznie porucznik Mróz, pociągając obficie z flaszy. Wykorzystywane w filmach Smarzowskiego wideozapisy podkreślają względność rzeczywistości, którą przy pomocy dostępnych technologii można demaskować, ale i manipulować nią na własny użytek.

Smarzowski to także niestrudzony demaskator wszelkich form patriarchalizmu, zarówno na poziomie relacji między płciami, jak i między wszelką władzą a jej podwładnymi. W „Weselu” pokazywał powierzchowną modernizację polskiej wsi, de facto zakonserwowanej w odwiecznym układzie „z panem, wójtem i plebanem” (a raczej z bogatym gospodarzem, skorumpowanym policjantem i zakłamanym księdzem na czele). „Róża” i „Dom zły” odtwarzały najbardziej zdegenerowane stadia systemu komunistycznego: początki władzy ludowej naznaczone stalinowskim terrorem i nacjonalistyczną polityką wobec mniejszości etnicznych, oraz zmilitaryzowany, zapijaczony schyłek komuny, kiedy zdążono jeszcze zdeptać dawne nadzieje i naderwać społeczną tkankę. W „Drogówce” patriarchalny porządek przejawia się przede wszystkim w arogancji polityków, w bezkarności przestępców, w nadużywaniu swojej władzy przez policję – określanie „stróże prawa” brzmi tutaj jak wyjątkowo kiepski żart.

Przy okazji po raz kolejny Smarzowski pokazuje świat, w którym trwa nieustający festiwal testosteronu. W „Weselu” oprócz sprośnych zabaw oczepinowych mieliśmy kilka dosadnych przykładów wykorzystywania seksualnego naiwnych weselniczek, a sam gospodarz Wojnar przekupywał zięcia nowym samochodem, by pozbyć się z domu córki zhańbionej nieślubną ciążą. Ciężarna milicjantka z „Domu złego” była poniewierana przez męża i lekceważona przez kochanka, zaś tytułowa Róża z przedostatniego filmu Smarzowskiego stała się dla sowieckiej swołoczy seksualnym łupem wojennym, podobnie jak żona AK-owca Tadeusza, zgwałcona i zabita przez hitlerowców. Trzeba dodać, że to właśnie Róża, wspomniana milicjantka czy panna młoda z „Wesela” były najjaśniejszymi punktami w dotychczasowej twórczości reżysera.

Smarzowski nie idealizuje kobiet, bywają – również w „Drogówce” – niewierne, chutliwe, sprzedajne, nie osiągają jednak takiego stopnia deprawacji, jaki jest udziałem męskich bohaterów. Częściej też, nie tylko z racji fizycznej słabszości, przypada im status ofiar. Tym między innymi różni się reżyser „Róży” od Władysława Pasikowskiego i jego mizoginicznej wizji świata zawartej w „Psach” – innym filmie policyjnym, który stał się ważnym świadectwem swego czasu. Najważniejsza różnica polega jednak na tym, że w filmie Smarzowskiego brzydcy chłopcy radarowcy, choć bywają czasem bardziej odpychający niż „psy” u Pasikowskiego, są ludźmi z krwi i kości, nie zaś mitycznymi figurami systemu wypowiadającymi się chwytliwymi grepsami.


CZARNOWIDZ


Zarzuca się Smarzowskiemu, że ta „krew i kości” są u niego tworzywem nadużywanym. Że stopień brutalności i eksponowanie brzydoty w jego filmach bywają trudne do przyswojenia, a widzenie człowieka zamyka się w jednostajnej tonacji „czarne na czarnym”. Smarzowski nie pozwala sobie jednak na niepotrzebne ekstrawagancje, popisy czy żerowanie na naszych odruchach. W „Weselu” eksplodujący wychodek czy trup dziadka schowany w kontrabasie swoim groteskowym komizmem rozładowywał duszną atmosferę filmu. Podobne działanie mają niektóre pomysły z „Drogówki”, jak scena niezamierzonej kastracji sierżanta Petryckiego czy narodziny syna sierżanta Banasia – ich koszarowy humor brzmi dość ryzykownie, ale usprawiedliwia go koloryt portretowanego środowiska.

Kiedy widzimy, jak w „Domu złym” porucznik Mróz własnoręcznie wycina sobie nożem esperal, albo kiedy żołdacy gwałcą seryjnie Mazurkę Różę, a kaci z UB wymyślnie torturują jej partnera, jest w tych scenach moc traumatyczna i zarazem terapeutyczna. Smarzowski nie jest nihilistą, lecz brutalistą, który pokazuje ludzkie zbydlęcenie bądź uderza w uświęcone polskie wartości, by zmusić do namysłu nad polskością, nad złem, nad chciwością wreszcie – nią w szczególności grzeszą bohaterowie filmów Smarzowskiego, od „Wesela” po „Drogówkę”. Pazerność sprawia, że Wojnar z „Wesela” stracił palec, a Dziabasowie z „Domu złego” rozpętali w swojej chałupie istne pandemonium, które w końcu pochłonęło ich samych. Do historii polskiego kina przejdzie zapewne scena z tego filmu, w której szukający cennych informacji milicjant próbował przekupić papierosami grupę wieśniaków stojących tuż przed magiczną godziną trzynastą w kolejce do sklepu monopolowego. Klienci zrazu niechętni reżymowemu mundurowi, stopniowo zaczynali się przed nim otwierać, zachłannie napełniając kieszenie milicyjnymi papierosami. Kiedy torba wreszcie się opróżniła, nieoczekiwanie zmienili front i wygonili milicjanta ze sklepu, wznosząc okrzyki „Solidarność!”.

W poprzednich filmach Smarzowski na różne sposoby wadził się z polskością. Tak jak „Dom zły” był brawurową próbą uchwycenia zimowej aury stanu wojennego, z którego nikt nie wyszedł zwycięsko, tak w „Weselu” odnaleźć mogliśmy swobodną polemikę z dramatem Stanisława Wyspiańskiego i jego filmową wersją stworzoną przez Andrzeja Wajdę. „Trza być w butach na weselu” – mówił, nie do końca chyba świadomym cytatem, gospodarz grany przez Mariana Dziędziela. I choć zupełnie inne sprawy zaprzątały żyjących w III RP weselników Smarzowskiego i zupełnie inne społeczne podziały ujawniały się przy tej okazji, poczuliśmy raz jeszcze charakterystyczny dla obu pierwowzorów podgorączkowy stan. W weselnym nakręceniu ujawniał się po raz kolejny dramat polskiej niemocy, tyle że zamiast przeklętych polskich problemów dostaliśmy katalog najbardziej przyziemnych polskich wad. Gorzką lekcję polskości przyniosła także „Róża”, rzucając ostre światło na powojenną historię północnych Ziem Odzyskanych. Dramat rdzennych mieszkańców Mazur wypędzanych przez władzę ludową, gehenna kobiet zwykle marginalizowana przez dominujący dyskurs historyczny, demitologizacja Kresów spod znaku „Samych swoich” – to wszystko w szokującym natężeniu zostało wreszcie przyswojone przez polskie kino.

Jednocześnie Smarzowski odwoływał się w „Róży” do historii rodzimej kinematografii, a w szczególności do swojskiej wersji westernu (zwanego u nas easternem), którego klasycznym dziełem było „Prawo i pięść” (1964) Edwarda Skórzewskiego i Jerzego Hoffmana i z którego Mikołaj Trzaska zaczerpnął główny motyw muzyczny.

„Drogówka” również pozostaje filmem do bólu polskim, choć bez dosłownych deklaracji. Polski jest w niej przede wszystkim stan ducha: poczucie braku wzajemnego zaufania i braku bezpieczeństwa, nasza bezsilność wobec korupcji i arogancji na różnych szczeblach władzy i na różnych szczeblach społecznej drabiny. Arcypolski jest wreszcie finał, którego z przyczyn oczywistych zdradzić tutaj nie mogę.


ZAWSTYDZENI


Smarzowskiemu udało się stworzyć rodzaj spójnego uniwersum, w którym filmy, poszczególne postacie czy wątki w specyficzny sposób dialogują ze sobą nawzajem. Warszawscy policjanci z „Drogówki” noszą takie same nazwiska jak prowincjonalni milicjanci z „Domu złego”. Bartłomiej Topa w obu filmach gra podobną postać: funkcjonariusza zdemoralizowanych służb, który próbuje ratować resztki przyzwoitości, zbyt jest jednak „umoczony” w skorumpowanym systemie, by wygrać z nim ostateczną walkę. Przypomnijmy, że ten sam aktor jeszcze jako pan młody w „Weselu” wznosił toast „za drogówkę, która sama pije, a innym nie da”, wywołując tym samym temat najnowszego filmu Smarzowskiego.

Twórca „Wesela” stosuje zresztą od lat sprawdzony klucz obsadowy. Ci sami aktorzy wędrują z filmu do filmu, pojawiając się zarówno w rolach głównych, jak i drugoplanowych czy epizodycznych. W przypadku wspomnianego Topy, Arkadiusza Jakubika, Mariana Dziędziela, Kingi Preis czy Lecha Dyblika śmiało już można mówić o „kręgu Smarzowskiego” – tak mocno zaistnieli w jego filmowej przestrzeni. Wielu z nich pojawi się również w nowym filmie pod tytułem „Anioł”, na podstawie powieści „Pod mocnym aniołem” Jerzego Pilcha. Czy film ten otworzy nowy rozdział w twórczości Smarzowskiego?

U innego reżysera obsesyjne autoreferencje można by poczytać za przejaw twórczej pychy, ale nie w tym przypadku. W czasach, kiedy zużywa się pojęcie kina autorskiego, reżyser „Róży” uporczywie trzyma się swojego stylu i swojego oglądu świata. Jego filmy przenikają się ze sobą nawzajem i dopełniają. Nie oznacza to bynajmniej, że reżyser zastygł w jakiejś pozie i powtarza w nieskończoność stare prawdy: każdy jego kolejny film jest jednocześnie bardzo „smarzowski”, a przy tym, mimo licznych korespondencji, zaskakująco świeży. I nie da się ukryć, że twórca „Drogówki” zdążył osiągnąć poziom realizacyjny i intelektualną jakość, które dystansują współczesne polskie kino, zarówno to gatunkowe, jak i artystyczne. W ostatnim filmie reżyserowi udaje się zresztą zasypać ten sztuczny podział.

Co ciekawe, to nie jego filmy typowane są przez naszych decydentów do nieanglojęzycznych Oscarów. Kalkuluje się zapewne, że „Wesele” czy Dom zły” nie będą dla zagranicznego widza czytelne, choć przecież zbierały nagrody na festiwalach w Karlowych Warach czy Locarno. Decydującym argumentem jest zapewne troska o tak zwaną godną reprezentację – jakbyśmy wstydzili się pokazać światu Polskę sfotografowaną przez Smarzowskiego: w wódczanych oparach, z nieświeżym bigosem, z „Białym misiem”, fasadową religijnością, Polskę paskudnie nowobogacką, mówiącą bluzgiem, niezbyt szarmancką w stosunku do kobiet, z nie zawsze heroiczną historią. Warto jednak pamiętać, że na wizerunek naszej ojczyzny składa się również jakość polskiej kinematografii, a to właśnie Smarzowski jest od lat jej najlepszą wizytówką. Śmiem nawet twierdzić, że po 1989 r. nie mieliśmy w polskim kinie twórcy takiej rangi, a zarazem tak bardzo niedającego nam spokoju.


„DROGÓWKA” – scen. i reż. Wojciech Smarzowski, zdj. Piotr Sobociński jr., muz. Mikołaj Trzaska, wyst. Bartłomiej Topa, Arkadiusz Jakubik, Marian Dziędziel, Eryk Lubos, Julia Kijowska, Izabela Kuna, Agata Kulesza, Marcin Dorociński, Jacek Braciak, Robert Wabich i inni. Prod. Polska 2013. W kinach od 1 lutego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2013