Bóg, który nas przeprowadza

Socjologicznych tez co do przyszłości chrześcijaństwa jest wiele, podobnie jak wiele jest diagnoz o kryzysie Kościoła. Nam wszak nie chodzi o socjologię, tylko o wiarę, w której Kościół, czyli my, to nie tylko ludzka sprawa.

22.05.2007

Czyta się kilka minut

Fot. KAROL TRYBUŚ /
Fot. KAROL TRYBUŚ /

Dokonana przez jest dramatyczna. "Bóg nam umiera" - ogłasza badacz z Pracowni Pytań Granicznych i pyta, czy zdążymy jeszcze przywołać Go z powrotem. Symptomów zbliżającego się tąpnięcia jest wiele: rytualizm, uwielbienie dla Jana Pawła II jako proteza wiary, ubóstwo wartości, "olbrzymie, tonące w luksusie świątynie, coniedzielne puste Msze, święta pełne telewizji i niepohamowanego obżarstwa". Sugestywny, tchnący przeczuciem końca obraz... Czy jednak w prorockim zapale autor nie grzeszy jednostronnością?

Kremówki jako złoty cielec

Z tekstu Musiała wyłania się obraz Boga, który "zostawia nas samych". Pewno za karę, a mówiąc brutalnie: pewno za kremówki. Odejdzie z powodu bezsilności wobec polskich katolików. Odejdzie, byśmy bez Niego poczuli się źle. A może - jak zdaje się sugerować Musiał - po prostu zostanie zastąpiony przez Papieża-Polaka, takie simulacrum Boga, kogoś bogopodobnego.

Nie jest tak, że nie rozumiem intencji autora. Rozumiem i świadomie poddaję je hiperbolizacji. Tak jak Musiał, który margines bierze za całość. Problemem bowiem nie jest - jak sugeruje autor - zastąpienie wiary w Boga protezą uwielbienia dla Jana Pawła II i pragnieniem jego szybkiej kanonizacji. Owszem, istnieje realne niebezpieczeństwo, że bliżej będzie nam do utożsamienia się z Janem Pawłem II niż z Chrystusem, tak jak bliżej nam - toutes proportions gardées - do utożsamienia się z Matką Bożą Częstochowską niż ze Zmartwychwstaniem Pańskim. Taki jest polski kształt katolicyzmu. Czy rzeczywiście tchnie on bałwochwalstwem?

To prawda, że właściwe proporcje nie zawsze są zachowywane, ale zadaniem teologów i kaznodziejów jest ustawiać właściwy porządek rzeczy. Ludzkiej religijności łatwiej się odwołać do konkretów niż do abstrakcji, bardziej do namacalnego człowieka niż do transcendentnego Boga. Nie ulega wątpliwości - w tym się zgadzam z Musiałem - iż wielkim zadaniem Kościoła w Polsce jest, jeśli można tak powiedzieć, transcendentyzacja wiary. Nie znaczy to jednak, że mamy prawo bezpardonowo wyrywać z ludzkich serc to, co dla nich cenne: uwielbienie dla Maryi czy dumę z Jana Pawła II. Religijne sentymenty trzeba właściwie kształtować - oskarżenia rodzą jedynie bunt.

Nie przeceniajmy też bałwochwalczej roli kremówek. Chyba nikt rozsądny nie przewiduje, że mogą się one znaleźć w liturgicznym kanonie niczym chleb św. Agaty i wino św. Jana Ewangelisty. Wiem, że wyrażenie "kult Jana Pawła II" brzmi dla wielu bałwochwalczo, ale trzeba przypomnieć, że kult świętych jest elementem katolickiej duchowości i wiary. Tak więc cześć oddawana Papieżowi-Polakowi będzie tak samo uprawniona jak kult św. Wojciecha czy św. Teresy z Lisieux. A jeśli już jesteśmy w dziedzinie religijnych rekwizytów, to są zjawiska bardziej niebezpieczne od wadowickich kremówek, np. zegary, których wskazówki wyrastają z przebitego serca Jezusa Miłosiernego albo popielniczki z wizerunkiem Matki Bożej. To one prowadzą do infantylizacji wiary i z nimi trzeba by się rozprawić na "terenach wystawowych" naszych sanktuariów.

Trudne dziedzictwo

Nie znaczy to jednak, że z naszym stosunkiem do Jana Pawła II wszystko jest w porządku. Fakt, że w kraju, gdzie imię Papieża jest tak często na tak wielu ustach, znalazł się człowiek, który chciał prosić o skrócenie życia, bo nie było dla niego sensownej perspektywy, winien być powodem zbiorowego rachunku sumienia. Fakt, że - jak twierdzi Alicja Tysiąc - 57 organizacji katolickich wysłało list do Strasburga przeciwko wyrokowi w jej sprawie, ale żadna nie zapytała, czy ona i jej dziecko potrzebują pomocy, jest bardziej symptomatyczny niż kremówki. Daleki jestem od oceny decyzji podjętych przez wspomniane osoby, abstrahuję też od ich poglądów religijnych. Nie trzeba szafować słowami o samobójstwie i morderstwie - o wiele mocniej trzeba oskarżyć owo katolickie społeczeństwo, w którym wciąż są ludzie niedoświadczający miłości i pomocy od tych, którzy powinni biec z pomocą. Nie wystarczy tylko zakazać, trzeba także pomóc. A może nawet przede wszystkim pomóc.

Mimo to trudno się zgodzić z jednoznaczną diagnozą Musiała, że uwielbienie, jakim obecnie otacza się osobę Jana Pawła II, "nie świadczy o pogłębiającej się religijności Polaków, lecz, przeciwnie, o jego postępującym uwiądzie". Na jakiej postawie ta diagnoza? Mam to szczęście, że jestem wprawdzie pracownikiem naukowym, ale bywam też wiejskim księdzem i wakacyjnym ewangelizatorem. Te i inne perspektywy pozwalają mi dostrzegać Kościół żywy, o którym Musiał nie pisze (nie widać go z perspektywy Pracowni Pytań Granicznych?). A trzeba go widzieć i o nim pisać, by zrównoważyć spojrzenia. Przykładem choćby wypowiedź s. Małgorzaty Chmielewskiej z kwietniowego "Znaku", która - owszem - nie szczędzi przykładów kościelnej i klerykalnej głupoty, ale potrafi znaleźć także piękne strony polskiego katolicyzmu, co więcej - sama go piękniejszym czyni.

Msza jako samograj

Dwie są perspektywy, które chrześcijan weryfikują: życie i liturgia. Musiał mówi o tresurze rytuału, rzekłbym prościej - o rytualizmie. Niestety, z wielu względów trzeba się z tym zarzutem zgodzić: katolicki, liturgiczny i sakramentalny rytuał często zastępowany jest rytualizmem, a ten żadną miarą nie poprowadzi ani do Boga, ani do miłości.

Zdaje się jednak, że w przypadku tak masowego Kościoła, z jednoczesnym wysokim współczynnikiem sklerykalizowania liturgii i źle rozumianą teologią sakramentalną, rytualizm rodzi się w sposób niejako naturalny. Wielość sprawowanych liturgii, przy wciąż niewystarczającym zaangażowaniu świeckich w ich animację (innym problemem jest pytanie o przyczynę takiego stanu rzeczy) prowadzi wprost do rutyny. Na to nakłada się nie zawsze prawidłowa teologia Eucharystii, gdzie sakramentalność przeradza się w swoisty automatyzm, prowadzący do przekonania, iż jakkolwiek się odprawi, to się i tak odprawi. "Ważne staje się tylko to, aby - przepraszam za wyrażenie - »zrobić Pana Jezusa«, a cała warstwa celebracji jest nieważna, umowna" - mówił niedawno "Gościowi Niedzielnemu" o. Tomasz Kwiecień. Niestety to, co praktyczne, wciąż wygrywa z tym, co prawdziwe. Przykładem niech będzie tocząca się od lat batalia o właściwą - czyli teologicznie prawdziwą - porę sprawowania Wigilii Paschalnej. Liturgiczne kłamstwo zaczyna się niewinnie, np. od plastikowych świeczek na wkłady czy olej zamiast naturalnych.

Wielkim zadaniem polskiego Kościoła jest więc praca nad liturgią, zwłaszcza na płaszczyźnie parafialnej. Martwy i niezrozumiały rytuał porzuca się bowiem jak płaszcz, który w pewnym momencie staje się stary, niemodny i niewygodny. Tak dzieje się z piątkowym postem, tak - de facto - stało się z wynikającym z nowego sformułowania Przykazań Kościelnych zakazem zabaw w każdy piątek. Jeśli dyskoteki i kluby w tym katolickim kraju są kiedyś pełne, to właśnie tego dnia.

Problem liturgii i rytuału wpisuje się w szerszą perspektywę teologiczną. To nieustanna troska, by powstrzymywać chrześcijaństwo przed naturalnym przepoczwarzaniem się wiary w religię, osobowej relacji do Boga w system nakazowo-zakazowy, owej - jak pisze Musiał - "głębokiej ufności w transcendencję" w rytualizm pozorów. Ale i tutaj - jak w przypadku kremówek - o wiele ważniejsza jest pedagogiczna praca i wysiłek Kościoła niż krytyka z wyżyn intelektualnego parnasu albo wzgardliwe wydęcie warg, z którym mamy do czynienia chociażby w przypadku pewnego stylu krytyki Radia Maryja i jego słuchaczy. Ta rozgłośnia i ten styl uprawiania katolicyzmu nie są - jak to się mówi - bohaterami mojej bajki. Ale o wiele mniej bohaterami mojej bajki są ci, którzy żyjąc w Kościele wyrażają się o tym środowisku jedynie z pogardą, czekając na jego rychły koniec.

Transformacja Kościoła

Mój znajomy proboszcz - o czym już tu kiedyś pisałem - zwykł mawiać: "Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej". To strategia usypiająca i nie do przyjęcia, ale jej przeciwieństwem jest strategia "Jest źle, a będzie jeszcze gorzej", reprezentowana m.in. przez Łukasza Musiała. Też, niestety, nie do przyjęcia.

Autor tekstu "Czy umiera nam Bóg?", chcąc nie chcąc, wpisuje się w tradycję proroków końca. Owszem, chrześcijanie w Afryce Północnej też się nie spodziewali, że ich stolice biskupie staną się kiedyś tytularne. Zresztą, jak niektóre biskupstwa w Irlandii czy Szkocji. Czy jednak nie ma innych możliwości? Bliższe jest mi to, co przypomniał ostatnio na łamach "Znaku" ks. Stefan Moszoro-Dąbrowski: "Bóg jest wierny...". Tak, Bóg - wbrew tezie Musiała - nie zostawia nas samych. Bóg jest wierny: ta teologiczna świadomość jest źródłem naszej nadziei. W tekście Musiała tej perspektywy nie ma. Jest umieranie, odejście, śmierć i - co najwyżej - pozór. Nawet nie wiadomo, czy odchodzący Bóg "będzie jeszcze na tyle blisko, byśmy mogli przywołać Go z powrotem".

Z kryzysem Kościoła borykali się przed nami już inni. Socjologicznych tez co do przyszłości chrześcijaństwa i Kościoła jest wiele. Nam wszak nie chodzi o socjologię, tylko o wiarę, w której Kościół, czyli my, to nie tylko ludzka, ale i Boża sprawa. Być może na naszych oczach zaczyna się największa transformacja Kościoła w Polsce. Rzekłbym nawet: swoiste wewnętrzne ścieranie się dwóch nurtów, dwóch wizji Kościoła. Z jednej strony ten, który opiera się przede wszystkim na instytucji, rytuale przekształcającym się w rytualizm, silnych związkach ze strukturą społeczną, mrugający okiem ku polityce. Z drugiej, Kościół bardziej ludzi niż instytucji, żywego rytuału niż pustawego obrządku, niemający pretensji, by być wielkim graczem w polityce, a coraz bardziej zbliżający się do konkretnego człowieka. Ten pierwszy wciąż trzyma się mocno i - paradoksalnie - choć zaczyna trzeszczeć, to jednak tu i tam wciąż zdobywa nowe przyczółki. Ten drugi wyłania się powoli, choć coraz wyraźniej. Być może - to naprędce zbudowana teza - styczniowa i kwietniowa zmiana na stanowisku metropolity warszawskiego jest tego wyraźnym symptomem i cezurą nowego czasu.

Bóg nie umiera, jakkolwiek rozumieć tę tezę - metaforycznie czy nietzscheańsko. Raczej nas przeprowadza, będąc wciąż pomiędzy nami. Idziemy z Nim jak przez pustynię, z niejaką nostalgią tęskniąc za przeszłością i myląc starodawną formę ze stanem idealnym. Nowe jest przed nami, wciąż jeszcze nieukształtowane, ale przecież dla wzroku wiary dostrzegalne. Kto stara się żyć wewnątrz Kościoła, nie stawiając się do niego w opozycji, ten to zobaczy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teolog i publicysta, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, znawca kultury popularnej. Doktor habilitowany teologii, profesor Uniwersytetu Szczecińskiego. Autor m.in. książek „Copyright na Jezusa. Język, znak, rytuał między wiarą a niewiarą” oraz "… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2007