Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Sto sześć lat temu, 24 kwietnia 1915 r., Turcy przeprowadzili w Stambule masowe aresztowania wśród inteligencji ormiańskiej; większość zatrzymanych została wkrótce wymordowana. Było to preludium do uderzenia w mniejszość ormiańską, którą przymusowo deportowano ze wschodnich obszarów państwa. Jak dziś wiemy, była to zaplanowana przez władze Imperium Osmańskiego zagłada, która kosztowała życie co najmniej milion Ormian. Wśród nietureckich historyków w zasadzie nie ma sporu w ocenie tego, co się wówczas wydarzyło. Wiele państw świata w specjalnych rezolucjach uznało ówczesne wydarzenia za akt ludobójstwa (także Sejm RP w 2005 r.). Współczesna Turcja pozostaje jednak nieugięta: nie uznaje historycznych faktów.
Prezydenci USA nie ośmielali się dotąd użyć słowa na „l” na określenie wydarzeń sprzed ponad stu lat. Nawet lobbing ponad miliona Amerykanów pochodzenia ormiańskiego nie przeważył strategicznego znaczenia stosunków z Ankarą. A jednak 24 kwietnia Joe Biden wydał oświadczenie, w którym pojawiło się „ludobójstwo”. Co się zmieniło? Przede wszystkim: relacje amerykańsko-tureckie od dłuższego czasu są w kryzysie i deklaracja „ormiańska” Białego Domu nie jest w nich największym problemem. Ankara się tego spodziewała, a USA liczą, że cena polityczna użycia tego słowa nie będzie zbyt dotkliwa.
W pierwszym zdaniu oświadczenia Bidena znalazły się również słowa o konieczności „zapobiegania powtarzaniu się podobnych okrucieństw w przyszłości”. Pamięć o tym, co stało się z Ormianami, powinna niezmiennie służyć jako przypomnienie i ostrzeżenie. Także dziś, gdy w chińskim Sinciangu w obozach przetrzymywanych jest przymusowo półtora miliona Ujgurów, co w powszechnej ocenie spełnia znamiona ludobójstwa. ©