Bez osmozy

Ostatnie Nagrody Nike - najpierw dla Wojciecha Kuczoka, teraz dla Doroty Masłowskiej - tworzą obraz, w którym młodzi pisarze zaczynają odgrywać na literackim rynku rolę dominującą. Jaka jednak jest codzienność pisarzy trzydziesto- i dwudziestoparoletnich?.

09.10.2006

Czyta się kilka minut

Najnowsza literatura polska, by użyć porównania hydrologicznego, przypomina deltę rzeczną. Ponad 15 lat po diagnozie prof. Janusza Sławińskiego o rozpadzie literackiej centrali nic nie wskazuje na to, by miał się wyłonić z niej dominujący nurt. To raczej pęk luźno powiązanych ze sobą strumieni.

Przywileje młodości

Wśród nich tzw. młoda literatura. Żyje, pulsuje i, jeżeli mierzyć ilością książek, w tym również nominowanych do Nike, ma się całkiem nieźle. Wystarczy przejrzeć katalogi Zielonej Sowy, Lampy i Iskry Bożej, Ha!artu, które programowo stawiają na debiutantów, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Debiutant jest deficytowy, debiutantowi zdarza się słyszeć w wydawnictwie: "myśmy w pana/panią dużo zainwestowali". Te bardzo dorosłe słowa lepiej opisują sytuację na rynku wydawniczym niż rozległe elaboraty. A jednak młodych autorów nie boją się W.A.B., Czarne, Biuro Literackie; debiuty pojawiają się też w Znaku.

Sporo jest przyczyn, dla których dyskusja o młodych literackich generacjach toczy się w pesymistycznych tonach. Tworzą one trudny do rozplątania kłąb; kłopoty natury, by tak rzec, wagowej i technicznej, mieszają się z utyskiwaniami na zawartość literackiej produkcji najmłodszych pokoleń - że klisze, wulgaryzm, prowincja albo tani postmodernizm. Dopóki młodzi autorzy nie boksowali się z czasem teraźniejszym, krytyka oskarżała ich o eskapizm. Kiedy boksować się zaczęli - padają oskarżenia o publicystykę.

Co więcej, "młoda" literatura (gdzie się zaczyna, a gdzie kończy, to zupełnie inna historia; mierzyć datą debiutu czy datą urodzenia? Przyjmijmy arbitralnie, że młodość literata kończy się w okolicach wieku chrystusowego) staje przed tymi samymi problemami, z którymi siłuje się literatura "dorosła": niskimi nakładami, niewielkim zainteresowaniem czytelników, malejącą rolą słowa pisanego w ogóle.

Pisząc o kłopotach natury "wagowej", mam oczywiście na myśli brutalną prawdę ekonomiczną, że podaż jest funkcją popytu. W kraju, w którym przez dziesiątki lat zdarzały się nakłady windowane w górę bez racjonalnych uzasadnień, niełatwo się do tej prawdy przyzwyczaić. Nie ma już książek w rodzaju wielotomowej autobiografii Putramenta, która zalegała w kioskach i księgarniach. Stanisław Goszczurny drukuje nadal, ale w nakładach minimalnych. To oczywiście smutne, kiedy tom znakomitego młodego poety sprzedaje się w ilości tysiąca egzemplarzy, mimo wysiłków wydawcy i entuzjazmu krytyków. Nie sposób jednak wykluczyć, że jest to również normalne. Za Marcinem Świetlickim można nawet powtórzyć, że właściwe barwy wpełzły na właściwe miejsca. Literatura młodych zmieniła się w zjawisko niszowe, ograniczone do wąskich kręgów zainteresowanych, niskonakładowych i efemerycznych pism.

Czy mogło być inaczej? Twierdzę, że nie. Jeżeli uznamy, że przywilejem młodości jest eksperyment, zabawa formą, chaotyczne poszukiwanie nowych dróg, jeżeli w młodość wpiszemy możliwość literackiej pomyłki, to trudno oczekiwać, by pokłony przed tomikami poezji albo prozy postmodernistycznej biły tysiące czytelników. Wydany w niszowym wydawnictwie tomik nie zdobędzie szturmem rynku i nie ma sensu z tego powodu załamywać rąk. Tak samo jak nie ma powodu, by niski nakład traktować jako najważniejszy wskaźnik wartości książki.

Co więcej, napisać po prostu, że młoda literatura jest zjawiskiem niszowym, byłoby zbyt dużym uogólnieniem. Ta nisza dzieli się na mnóstwo światów. Jest zadziwiająco różnorodna. Chociażby poezja: Tomasz Różycki i Adam Pluszka, Jacek Dehnel i Jaś Kapela, neolingwiści, pseudoklasycy, barbarzyńcy, postmoderniści. Maria Cyranowicz, Tadeusz Dąbrowski, Wojciech Wencel, Maciej Melecki. Młoda poezja przypomina hipermarket, aż tłoczno w niej od nazwisk i opcji.

Problem nie leży więc w wysokości nakładów, a raczej w systemie premiowania najlepszych. Urzędnicy z ministerstwa kultury doszli do wniosku, że dobra literatura, młoda czy stara, obroni się sama, niepotrzebne jest więc jakiekolwiek wsparcie. Jak rozumiem, wynika to z naiwnej wiary, że twarda ręka rynku rozdziela policzki i pieszczoty sprawiedliwie. Pewnie dlatego młodemu polskiemu autorowi łatwiej otrzymać stypendium od którejś z niemieckich organizacji kulturalnych. I jest to prawidłowość zawstydzająca.

Za burtą

Kłopoty natury wagowej dotyczą też kwestii zupełnie innej niż nakłady. Jeszcze nigdy w Polsce nie istniało tyle wydawnictw i nie ukazywało się tyle książek. Jeszcze nigdy młody nieszczęśnik, który po nocach zapełnia kolejne wordowe pliki, nie miał tak wielkiej szansy, by wydać książkę. A jeżeli zdarzy się, że żadna oficyna nie wyrazi zainteresowania efektem jego krwawicy, może książkę wydać własnym sumptem, co się zdarza.

Rozdrobnienie rynku, poza oczywistym zyskiem w postaci swobody wyboru, musi także prowadzić do rozbicia tradycyjnych hierarchii i nie jest to problem wyłącznie literatury młodej. Namaszczony przez autorytety debiut zajmuje na półce tyle samo miejsca, co książka z jednoosobowego wydawnictwa. Gdzieś wkrada się wątpliwość, czy to, co trafia do druku, jest rzeczywiście tego zaszczytu warte. Znikają wydarzenia istotne, przytłoczone kolejnymi książkami. Recenzenckie stronice gazet i czasopism są zbyt małe, by unieść opisy wszystkiego, co się pojawia. Skąd więc pewność, że za czytelniczą burtą nie przepływają właśnie niezauważenie wybitne dzieła?

Jeszcze inny szczegół budzi niepokój. To, powracam do metafory hydrologicznej, coraz luźniejsze powiązanie ze sobą strumieni. Inaczej mówiąc: coraz słabsza osmoza. Zanika chęć kłótni z reprezentantami innych stylów myślenia czy generacji. Nie przypominam sobie, by książki Doroty Masłowskiej doczekały się rzetelnej krytyki ze strony młodych recenzentów. Ataki, zostawmy, na ile uzasadnione, przychodzą ze strony pokoleń starszych. Podobnie z "Gnojem" czy "Lubiewem". Linia konfliktu przebiega więc szlakami wyznaczanymi przez daty urodzenia, a nie poglądy estetyczne.

Jeżeli skupić się na tym, jak funkcjonują młode grupy, ujawnia się oczywista prawidłowość: poszczególne środowiska stają się coraz bardziej impregnowane na głosy z zewnątrz. Mamy więc grubą talię poglądów, nie mamy wymiany ciosów. Co prowadzi do zdarzeń kuriozalnych - krytyczna wypowiedź o książce rówieśnika, choćby odległego ideowo jak ex-planeta Pluton, może być odebrana jako akt zawiści i cios w pokoleniową solidarność. Nie jest mile widziane, by młody krytyk pisał o Szymborskiej czy Miłoszu. Młody niech pisze o młodych, zamiast wysługiwać się możnym literackiego świata - tak można w skrócie rzecz ująć. Najlepiej niech pisze przychylnie. Bo młodzi wydają bardzo dużo i konieczne jest wsparcie młodych piór recenzenckich, a doświadczeni autorzy na pewno sobie poradzą. Gdzieś w tle dźwięczy przekonanie o sile recenzji i opinii krytycznych. Przekonanie, które znajduje coraz mniej uzasadnień w rzeczywistości.

Chciałbym uniknąć naiwności: literatura, nie tylko młoda, rozumiana tylko jako przestrzeń pomiędzy okładkami dzieła, nie istniała nigdy. Książce zawsze towarzyszył ogon zależności towarzyskich, koterii, kawiarnianych stolików itd. Literatura jest w tej samej mierze historią tekstów, co historią ich autorów, koalicji i wojen z krytykami, animozji i zawiści. Mam jednak wrażenie, że od pewnego czasu socjoliterackie tło zaczyna przysłaniać wartość książek. I coraz częściej ważniejsze od pytania, co oferuje autor, stają się didaskalia. Zamiast kłócić się o książki, o to, co w nich jest lub czego nie ma, rozmowę zaczynamy od pytań zgoła innych. Kto cię wydał? Czy aby nie po znajomości? Czy jesteś od nas, z kim sypiasz, w jakiej knajpie jadasz, z jakimi krytykami toczysz wojny? I tak dalej.

Przykładem takiej dyskusji o literaturze są komentarze, jakie można znaleźć na portalu www.kumple.blog.pl. To, co w założeniu Pawła Dunin-Wąsowicza i Piotra Mareckiego miało być intertekstualnym mrugnięciem oka i niewinną zabawą w ploteczki, szybko poszło w nieprzewidzianym kierunku. Dla forumowiczów wartość literacka utworów jest kwestią drugorzędną. Znaczenie ma to, kto kogo wydał i który z autorów z kim chadza (lub nie) do łóżka. Właściwie książek mogłoby nie być, wystarczyłyby podpisane imieniem i nazwiskiem okładki.

Mieliśmy swoich krytyków

Może to kłopot z nadmiarem sprawia, że słabiej słyszalne są również głosy "dorosłych" krytyków, którzy sekundują młodej literaturze od dawna. A może nie ma sensu porównywać sytuacji z początku lat 90., kiedy wkraczający zwartą grupą młodzi poeci mogli śmiało powiedzieć: "mamy swoich krytyków". Jeżeli dobrze rozpoznaję tamten klimat, to było w nim poczucie, że oto rodzi się coś świeżego. Po ponad 15 latach mamy do czynienia z nadprodukcją. Zniknęło życzliwe zainteresowanie uznanej krytyki, to zainteresowanie, które nie tak dawno kazało baczniej przyglądać się wierszom Świetlickiego, Biedrzyckiego, Kielar czy Szlosarka, prozie Gretkowskiej czy Goerke, nawet gdy nie były to utwory wybitne.

A może to jakość najnowszej literatury sprawia, że uznana krytyka nie sekunduje jej już z takim zapałem? W ostatnim czasie dominuje rozczarowanie tym, co piszą młodzi, rozczarowanie nieuzasadnione, bo można wyłowić z oceanu nowych książek zjawiska interesujące. Nie tylko młodzi poeci nie mają się czego wstydzić. "Małż" Marty Dzido czy "Ojciec odchodzi" Piotra Czerskiego pokazują, że młoda literatura polska to nie tylko Masłowska, że coś się w tej prozie dzieje i warto przyglądać jej się bliżej. Chociażby po to, by dostrzec, że pisana jest pośpieszną, nerwową frazą, w adekwatny sposób oddającą ducha naszych czasów, jakby jej autorzy żyli w wiecznym napięciu i jazgocie, a zapiski czynili po godzinach pracy. To jest jakieś novum.

Trzeba więc liczyć na to, że pełen nieskrywanej pogardy głos Juliana Kornhausera z ostatniej debaty "TP" nie wyznaczy standardu dyskusji o młodej literaturze. A także na to, że dyskurs z "Kumpli" rodem nie będzie jedynym sposobem, w jaki młoda literatura mówi sama o sobie.

W "TYGODNIKU POWSZECHNYM NR 42/2006 TAKŻE ROZMOWA Z DOROTĄ MASŁOWSKĄ, LAUREATKĄ NIKE 2006

Michał Olszewski (ur. 1977) jest prozaikiem, dziennikarzem krakowskiego oddziału "Gazety Wyborczej". Opublikował książki "Do Amsterdamu" (2003) i "Chwalcie łąki umajone" (2005).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2006