Dni halcyjońskie

Oto miejsca bez epokowego znaczenia. Po prostu płyniemy, jedziemy, idziemy, kontemplując rdestnice, ramienice i grążele żółte, zarastające ścieżki, nasłuchując ryb. Pojezierze Ełckie bywa przestrzenią mityczną.

09.09.2019

Czyta się kilka minut

Turowo, okolice Kalinowa, 2015 r. /WOJTEK MOSKWA / WOJTEK MOSKWA
Turowo, okolice Kalinowa, 2015 r. /WOJTEK MOSKWA / WOJTEK MOSKWA

1. Na przykład kajakiem. Łaźną Strugą spod mostku w Borkach do Połomu (trasa długa, żmudna, przez rynnowe Litygajno, bagna, skraj Puszczy Boreckiej, rzeka chwilami jest tak zarośnięta, że wiosłujesz jak przez zupę); z Połomu do Stradun (krócej, ale przy wietrznej pogodzie fale na środku Łaśmiad są tak wysokie, że grożą przewróceniem łódki); rzeką Legą z Sypitek do Stacz (krowy, pola, cisza, rzeka mętna); rzeką Ełk ze Stradun do Ełku (znakomity fragment przez bagna); również jeziorami: Ełckim, Sunowem, Selmentem Wielkim. Lojalnie uprzedzam, że bez gwarancji dobrej pogody i pierwszej klasy czystości. Ponieważ o metafizyce spływów powiedziano w tym miejscu już bardzo dużo, wolę ograniczyć się do onomastyki i detali: znam mało równie intensywnych doznań, co skok z położonego gdzieś między szosą na Giżycko a Kijami pagórka na główkę, pod prąd chłodnej i krystalicznie czystej w tym miejscu rzeki. Wspaniale jest płynąć długo pod wodą razem z płochliwą, a jednocześnie zainteresowaną obcym ciałem drobnicą. Tak wspaniale, że aż niebezpiecznie.

Czasami samochodem. Jest w miejscowości Cichy aleja trzystuletnich dębów, strzelistych i ciasno posadzonych obok siebie. Drzewa stoją prosto jak kompania honorowa, żegnając kolejne pokolenia okolicznych mieszkańców zdążających w stronę położonego na pagórku cmentarza; jest w położonej na obrzeżach Puszczy Boreckiej wiosce Jelonek fragment łąki schodzącej łagodnie w stronę rzeki i bagien – widzieliśmy go na przedwiośniu i do dzisiaj nie rozumiem, dlaczego wyglądał tak zachwycająco, ot, sierść zeszłorocznej trawy i nic więcej; boczna droga z Ełku do Giżycka, przez Grabnik i Zelki (przy odrobinie szczęścia po sezonie można tam zobaczyć stada sposobiących się do odlotu żurawi); droga przez Połom do Świętajna, droga z Juch do Połomu, droga z Woszczel do Juch. Nowe wille obok starych, nie do uratowania siedliska, cienie, duchy, gdzieniegdzie szybko postępujący proces renaturyzacji.

Czasami na piechotę. Przez pagórki, moreny, leśną ścieżką do niewielkiej plaży nad jeziorem Garbas, obok pensjonatów, które nie wytrzymały próby czasu, i zamkniętych szczelnie posiadłości z szeregiem kamer dyskretnie obserwujących otoczenie. Przez duchy i zapomnienie.

Co ciągnie mnie na północ? Zadaję sobie to pytanie za każdym razem, kiedy w pojedynkę albo wspólnie z grupą przyjaciół kręcę się po Mazurach Garbatych i Pojezierzu Ełckim, poszukując miejsc, o których milczą drukowane na kredzie przewodniki i piewcy Polski prowincjonalnej, tej gościnnej, spod znaku łagodności, pięknych krajobrazów i lokalnych przysmaków. Nie oferuję w odpowiedzi nic poza niewyraźnymi intuicjami. Zdaje się, że szukam mazurskiego mitu, choć z największym trudem przychodzi mi sklejenie jego elementów w spójną całość – po dekadach wichrów i przemian pozostały z niego szczątki.

2. Również pociągiem. Na południowy wschód od Ełku zaczyna się pejzaż, którego nijak nie sposób skojarzyć z Mazurami. Najlepiej oglądać go z rozchybotanej kolejki wąskotorowej. Jedzie się przez absolutny nigdzie-kraj, zagubiony i odległy. Jezior nie widać. Historie są niejasne i mało spektakularne: pomiędzy stacyjką Zawady-Tworki a Czarną Wsią przebiega niewidzialna, choć nadal istniejąca linia; płynie tam Lega, rzeka jakby dyskretna i niezależna, przypominająca nitkę, na której południowym krańcu rozcapierza się jak pająk Jezioro Rajgrodzkie. Źródła są raczej skąpe: w „Muzeum ziemi ojczystej” Siegfrieda Lenza znalazłem fragment relacji przemytnika, który poszedł jak zwykle do Kałęczyn, nie wiedząc, że miejscowość przestała istnieć, ponieważ rugująca podejrzane nazewnictwo władza hitlerowska przemieniła ją w międzyczasie na Lenzendorf, w „Historii Mazur” Maxa Toeppena znajduje się wzmianka, że wokół Pisanicy Tatarzy hulali jak zły wicher. Niedaleko wojował waleczny Skomand, który zaciekle bronił się na tych ziemiach przed Krzyżakami. W pejzażu znać delikatne rozróżnienie: o ile podróż na północ od Ełku oznacza jazdę przez wyraźne ślady zlodowaceń, to okolice Kopijek czy Wiśniewa są przestrzenią o zupełnie innym charakterze, bardziej przypominającym prerię. Wysoczyzny morenowe spotykają się tam z płaskimi równinami sandrowymi, co brzmi niezwykle tajemniczo, choć przełożone na język geologicznego konkretu oznacza lekkie napięcie między pagórkami a nachyloną w kierunku południowym płaszczyzną.

I jeszcze ten zatarty sens trasy pociągowej, rozdwojonej, z dziwacznym łukiem linii do Turowa, najpierw prowadzącej na południowy wschód, a potem wyginającej się niespodziewanie w górę, aż za Kalinowo. Kiedyś spinała w całość najbiedniejsze, położone blisko granicy z Rzeczpospolitą, rejony Prus Wschodnich. Dzisiaj nie spina już niczego – pozostała w pejzażu jak kolejowa fanaberia, zaprojektowana bez wyraźnego celu.

3. Czy pamiętasz, jak pojechaliśmy spalinówką nad zagubione w sosnowym lesie jezioro, przez płaski i nieruchomy pejzaż lata, patrząc na biegnące obok sarny? Woda ma tam czarną barwę, trzeba uważać ze skakaniem z pomostu, bo rośliny chwytają mocnym uściskiem.

Pamiętasz wielkanocną jazdę przez wioski wokół Bargłowa? Znaleźliśmy tam zarośnięty cmentarz na wzgórzu, zaskakująco duży jak na pustkę, pośród której był położony.

A leśny biwak na wysokiej skarpie jeziora, z gatunku tych, kiedy absolutnie wszystko wydaje się jeszcze możliwe? Świetliki migoczące przy drodze, zapach mokrego tropiku niezgrabnych namiotów?

Wrześniowy spływ Łaźną Strugą? Wody było tak mało, że kajaki szorowały po dnie, przez całą niedzielę nie spotkaliśmy ani jednego turysty, na rozchybotanym jeziorze kołysały się tylko łódki wędkarzy. Mówiliśmy mało. Las milczał, jak gdyby wszystkie ptaki odleciały, tylko górą szedł szum nadchodzącej zmiany.

Obłąkańcze tarlisko uklei u ujścia Łaźnej Strugi do Łaśmiad? Woda przy trzcinach wrzała, jakby coś próbowało się wydostać spod powierzchni.

Albo ten letni wyjazd: szliśmy w upale, długo, torami w kierunku Zawad, a one wyraźnie bawiły się z nami, raz pojawiając się, raz ginąc, co powinno było stać się materiałem do przemyśleń nie tylko dla domorosłych filozofów, ale również komendy powiatowej; żurawie śpiewały w nieruchomych polach, kołowały myszołowy. Rozwiązanie drżało w nagrzanym powietrzu, choć nie łudziłem się, że będę w stanie je uchwycić. Później pojechaliśmy do Turowa, tam gdzie tory bez skargi roztapiają się w ziemi, zaprawdę, nie trzeba jechać do Bakczysaraju, wystarczy stanąć nad jarem, którym niegdyś biegła kolejka, teraz zarośniętym, z żelbetem kruszonym przez drzewa, żeby odpowiedzieć sobie na pytanie, kto czy co ostatecznie będzie górą w starciu najmocniejszych choćby konstrukcji z upartą, bezgłośną siłą. „Skroś okien różanofarbnych powoju roślina”, bujna zieleń zjada architekturę, „i pisze Balsazara głoskami »RUINA«”, i kruszą się balustrady, rdzewieją poręcze. W końcu ironiczny, nie do końca poważny finał: w Grądzkich szukaliśmy wiaty wpisanej do rejestru zabytków, rzeczywiście, stała tam jeszcze, wykonana z blachy falistej, przechylona odrobinę i zardzewiała, pamiętająca niezliczone libacje i miłosne uściski, podobna do jednej z tych bud, które naprędce stawiali w polach plantatorzy truskawek; starsza kobieta w pobliżu owego arcydzieła architektury kolejowej pilnująca krowy spoglądała na nas jak na wariatów, kiedy tak patrzyliśmy, poważni, profesjonalni, oceniając wartość konstrukcji dla kultury rodzimej.

Mógłbym wymieniać te przygody godzinami, choć podobno jest to towarzyskie faux pas porównywalne chyba tylko z relacjonowaniem własnych snów. Nie posiadam jednak innych dowodów na to, że Pojezierze Ełckie bywa przestrzenią mityczną.

Oto miejsca bez epokowego znaczenia, miejsca, o których skąpo opowiadają przewodniki i annały historyczne. Po prostu płyniemy, jedziemy, idziemy, bez wyraźnego celu i zaznaczonych na mapie atrakcji, kontemplując rdestnice, ramienice, jaskry, tataraki i grążele żółte, żeremia, zarastające ścieżki, nasłuchując ryb, z głośnym plaskiem spadających na wodę.

4. Atmosferę mitu odnalazłem niedawno w fotografiach Wojciecha Moskwy. Fotografiach bezcennych, nie znam bowiem tak wyciszonej, syntetycznej i świadomej rejestracji ducha terenów położonych na południowy wschód od Ełku. Nie potrafię zgadnąć, czy Moskwa fotografuje jawę czy sen, czy zasadził się na realny świat, czy też trafił w miejsca, które nie istnieją do końca. Mgła, bagno, świeże ślady bobra; ruiny bunkrów; fragment szyny ledwo wystający spod gęstej trawy; delikatny deseń suchych liści, przeciętych zbędnym już kawałem metalu, przejście pod nasypem, dla kogo, w jakim celu wybudowane, nie wiadomo, skoro nie prowadzi doń żadna droga; inne przejście, używane wyłącznie przez zwierzynę płową; znaki, które nie służą niczemu; cmentarz w zimowym polu; bezlistna jabłoń obwieszona owocami, nagrobki bez wyraźnej historii; powolny i nieustępliwy marsz natury zabierającej to, co niegdyś z niej wyrwano; zimowa droga w skośnym świetle. Niby wszystko jest tu namacalne i prawdziwe, a jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że razem z autorem kroczymy przez mazurski sen, w niewiadomym kierunku, zagubieni i odlegli. Część tych fotografii stoi poza czasem – mogła być wykonana wczoraj, czterdzieści lub sto lat temu. Rzecz bowiem dzieje się w pejzażu, w którym ślady człowieka są coraz słabiej widoczne. Pustka, samotność, zanikanie – wszystko, co było i jest istotą mazurskiego pejzażu, ze znaczącym wszakże wyjątkiem: nie ma w tej fotografii jezior. Detale, które na co dzień omijamy w pośpiechu, wydobyte przez fotografa, zaczynają lśnić przydymionym blaskiem.

Cóż można tu znaleźć? Z pewnością mazurskie zen: pustkę, a w niej pochowane skarby, dostępne nielicznym. Zimą zawiane drogi, dwa drzewa otwierające się na horyzoncie niczym brama. Bagna, odbicia w wodzie, ślady na sypkim śniegu, nagrobek z dawno zapomnianym nazwiskiem, zwalony krzyż żeliwny. Do tego dramatyzm krajobrazu wypełnionego symbolicznymi znakami: pień, który zrósł się z drutem kolczastym, rząd bezlistnych drzew, grubymi konarami rozszarpujących niebo, gliniana ściana domu, zdeformowana od deszczu i bardziej podobna bryle błota.

Fotograficy omijają zazwyczaj te przestrzenie, pewnie zmyleni ich jednostajnością. Jako się rzekło, wokół wąskiego toru widać pas łagodnie pofalowanych równin na północy przechodzących w pagórki, jeziora kryją się w dolinach, pejzaż oglądany z okien pociągu miewa rozmach niemal ukraiński, a przez to usypiający. Spektakularnych widoków brak. Tajemnice – podpowiada Moskwa – czekają za ścianą lasu, linią drogi, w bocznej ścieżce, w miejscu, gdzie torowisko kończy się, przysypane grubą warstwą ziemi.

To oczywiście wygodna złuda: mniej więcej orientuję się, jak straszne ludzkie historie pulsują pod podszewką łagodnych pejzaży. Z jakichś jednak powodów na Pojezierzu Ełckim i Mazurach Garbatych wyraźnie brzmi ta fraza z „Henryka VI”:

A skoro w wojnie tej jestem, czekajcie
Dni halcyjońskich i ciepłej jesieni

(przeł. Maciej Słomczyński)

5. Tak, na północy ciągle jeszcze zdarzają się chwile, kiedy wśród wojennego zgiełku gwałtownej modernizacji nastają „dni halcyjońskie” (dobrego tłumaczenia polszczyzna nie oferuje), spokojne, rozległe i wyciszone. O takie dni i takie miejsca coraz trudniej – żeby do nich dotrzeć, nie wystarczy już zjechać z głównych dróg. Żyje się lepiej, żyje się weselej, co widać również w pejzażu, który z uśpienia wszedł w stan nerwowego rozedrgania. Era remontów, era budów, wzrostu, konieczność nieustannego formułowania komercyjnej oferty zmieniły nasz świat nie do poznania, a rozmyte granice pomiędzy tym, co na sprzedaż, a tym, co nienaruszalne, sprawiają, że w poszukiwaniu miejsc, które istnieją bez pretensji i same dla siebie, miejsc, w których najlepszą rolą jest status chwilowego gościa, trzeba naprawdę zostawić za sobą daleko w tyle szosę główną, wsiadając w kajak, rozklekotaną kolejkę, skręcając w polną drogę, na której ryzyko utraty zawieszenia jest więcej niż znaczne. W nagrodę za wytrwałość skarby: np. wrażenie zanikania, kiedy wiosło ledwo muska wodę, a kajak bezgłośnie sunie dnem głębokiej kotliny gdzieś między Połomem a Sajzami. Jesteśmy nieważni, prawie nas tu nie ma. Należy po prostu płynąć jak najciszej, z rzadka zatrzymując się przy szczególnie zachęcających do kąpieli głębinkach. Nikt nie zadaje pytań i nie wymaga jasnych deklaracji. Istnieje tylko milczący ruch w dół rzeki, w upalne dni lipca brzęk much i hałasy ptactwa, na początku września pogłębiające się milczenie przyrody.

6. Pod koniec sierpnia popłynęliśmy rzeką Ełk na południe, do Lipińskich. Znać na tej trasie głębokie lekceważenie dla potrzeb kajakarzy. Nikt nie sprzedaje świeżo wypieczonych drożdżówek ani nalewek własnej roboty na pomostach. Brzegi wysokie, zarośnięte trzciną, nie ma jak przycumować. Pomostów brak. Stare sieci ciągną się przez wodę, przenoska w Nowej Wsi kosztuje trochę zdrowia, podobnie jak zrozumienie, dlaczego puszkę po piwie lepiej wyrzucić do wody niż kosza na śmieci. Miejsc do kąpieli, rozpalania ognisk, biwaków nie notuje się. Nikt niczego nie oferuje. Nie ma quadów i dronów znudzonych letników. Nikt nie udaje, że jesteś w tym miejscu potrzebny.

W zamian czekają drobne radości: zaaferowanie trzciniaków i trzcinniczków, awantury łysek, kolejne dowody na triumfalny pochód czapli białej, która zmierza coraz dalej na południe. To z lewej, to z prawej jęki żurawi, dalekie i przenikliwe niczym zwiastun spraw ostatecznych. I halcyjon, który jak szmaragdowa iskra przelatuje w oddali. Niebo szare, niskie, za chwilę zacznie padać. Na odcinku 30 kilometrów znajduje się podobno jedna wypożyczalnia kajaków, co, rzecz jasna, źle świadczy o lokalnej żyłce do biznesu, ale tym nielicznym, którzy decydują się na spływ, dostarcza dużo wrażeń.

W końcu jest: za zakrętem wyłania się, zarośnięte, ale w całkiem jeszcze niezłym stanie poniemieckie siedlisko, ruda dachówka, na oko zdrowa, ściany otynkowane; wciśnięte pomiędzy ciemną rzekę a ścianę sosnowego lasu wygląda jak właśnie TO miejsce. Daleko od ekstrawagancji, z cenną wodą na wyciągnięcie ręki. Miejsce dla nas.

Wieczorem szukamy na mapach. Siedlisko, owszem, jest, pięknie położone w miejscu, do którego nie ma po co jechać, ale tknięty instynktem dziennikarza lokalnego wpisuję kilka słów do wyszukiwarki. Obwodnica, węzeł, nazwa pobliskiej miejscowości.

I oto po chwili rozwija się lista artykułów o planowanej inwestycji drogowej, która ma zmienić wszystko. Podobno trasą ekspresową przyjadą biznesmeni i przemysłowcy, dzięki czemu życie w oddalonej od stolicy prowincji stanie się łatwiejsze, choć jakie idee oraz towary mieliby tu przywieźć i co wywozić – pojęcia nie mam. Bardziej prawdopodobne, że powstanie kolejny kanał tranzytowy, idealny dla kierowców ciężarówek i turystów z gatunku „musimy tu kiedyś przyjechać”. W każdym razie klamka zapadła: geodeci ostrzą już paliki. W pobliżu siedliska droga przetnie rzekę, bezsensowne bagna, siedliska łosi, żurawi i halcyjonów. Będzie tak, jak być powinno, czyli tak, jak gdzie indziej. Kawałek zapomnianego krajobrazu stanie się wreszcie utylitarny, wyraźny i uporządkowany.

Co z nami, co ze mną? Cóż, pozostała jeszcze chwila, zanim trzeba będzie wynieść się z Mazur Garbatych w poszukiwaniu innych nieważnych miejsc. Zatem na kajak, na wąski tor, na drogi piątego standardu, na północ! ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2019