Brzmienie ciszy

Woda w fiordzie ma temperaturę około 4 stopni i moc, której nie potrafię się oprzeć. Wystarczy odpłynąć wpław kilka metrów od kei, żeby wsiąknąć w oleistą ciemność.
z Norwegii

07.02.2022

Czyta się kilka minut

Norwegia, styczeń 2022 r. /
Norwegia, styczeń 2022 r. /

Na przełomie stycznia i lutego noc polarna w przyklejonym do 70 równoleżnika Tromsø cofa się z oporami. Zdarzyła się tu niedawno wielka chwila – podobno ktoś bardzo zdeterminowany widział przez moment rąbek słońca. Przez kilka godzin w ciągu doby, mniej więcej pomiędzy dziesiątą a czternastą, ciemność ustępuje, co oznacza, że światło prószy jak w styczniowej Polsce tuż po zmierzchu – sine, jednolite, ciągle o tym samym natężeniu. Miasto spokojnie dryfuje przez zimę.

W szare poranki cukiernie pachną bułeczkami cynamonowymi i kawą, mówi się, że ta mieszanka pomaga skutecznie odpędzić jakieś tutejsze demony. Mimo mroku świat funkcjonuje normalnie, choć na zwolnionych obrotach: na budowie lotniska słychać dialogi w języku polskim, kierowca autobusu po piętnastym dzwonku odbiera i również w języku polskim prosi rozmówcę, żeby zadzwonił po robocie, sprzedawcy otwierają i zamykają sklepy, jak gdyby nigdy nic. Kutry spokojnie wracają do portu, samoloty planowo startują i lądują, komunikacja kursuje bez opóźnień, na poboczach wielkie pryzmy śniegu.

Po godzinie dwudziestej ulice pustoszeją, a jedynym obleganym punktem pozostaje kino na świeżym powietrzu, gdzie tłumy dzieci i dorosłych oglądają z przejęciem film, na przykład „Epokę lodowcową 3”. W hotelowym pokoju z widokiem na śnieżycę i programy telewizyjne łudząco podobne w stylistyce do polskiej produkcji sprzed trzydziestu lat odbywam zaskakująco spokojną rozmowę telefoniczną z gatunku najistotniejszych. Głos z daleka informuje, że to jednak nowotwór. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałem tak wspaniałą zimę. Zanurzone w śniegu i lodzie miasto dryfuje przez ciemność w stronę dalekiej wiosny.

Najbliższe dni w aplikacji pogodowej Windy rysują się w bardzo niedobrych kolorach: na morzu kolor karminowy przechodzi w fiolet, co oznacza, że będzie tam wiało z prędkością 50 węzłów, a fiordy zmienią się w gigantyczne dysze, w których żaden kapitan o zdrowych zmysłach pływać nie będzie. Trzeba raczej nastawić się na oczekiwanie niż żeglarską przygodę.

Król Niedźwiedzi Polarnych

Jak zwodniczy jest spokój Tromsø i jakie źródła biją pod jego powierzchnią, pokazuje Muzeum Polarne. Nie znajdziemy w nim słowa o zorzy polarnej, romantyce dalekiej Północy, błękitnym śniegu czy wpływie nieskończonej ciemności na co bardziej wrażliwe umysły. Jest to instytucja szczera i do bólu pragmatyczna, choć niepozbawiona emocji. Drewniane domiszcze z 1830 r. wygląda jak skrzyżowanie budynku mieszkalnego ze spichlerzem, szopą do składowania foczych skór i warsztatem naprawy kutrów, przedstawiając w prostych obrazach niekłamaną historię podboju dalekiej północy. Turystę wita przegląd szczęk na zwierza najróżniejszego kalibru. Wypchany lis polarny został na zawsze w tej najmniejszej. Na ścianie zrekonstruowanej chaty traperskiej wiszą gęsi tundrowe, pardwy i zasuszony na wiór kawał renifera.

Dalej wielkookie foki, do których skrada się z hakapikiem, czyli skrzyżowaniem młotka z czekanem, myśliwy. Owo zmyślne narzędzie (młotek zabijał, ale nie niszczył skóry, czekan ułatwiał transport ciała) pomogło upolować miliony tych ssaków. Na kolorowym zdjęciu z lat 70. widać mężczyznę przedzierającego się przez oślizgłą, wypełnioną po sufit świeżo zdartymi skórami fok ładownię. Dumne miano Isbjørnkongen, czyli Króla Niedźwiedzi Polarnych, nosi, jak się dowiadujemy, Henry Rudi, który w latach 1908-1948 ukatrupił, za pomocą flinty lub najróżniejszych pułapek, 713 tych niedźwiedzi.

Arktyka z Muzeum Polarnego jest wiernym odbiciem zainteresowań kolejnych pokoleń: od początku XVIII wieku na Północy trwa wielkie zabijanie morsów, wielorybów, fok, niedźwiedzi polarnych, reniferów, lisów, ale i pomniejszego stworzenia, prowadzone nie tylko przez Norwegów. Tłuszcz używany jest w łojówkach, skóry świetnie nadają się na buty, rękawice, kożuchy. Wszystko, co żywe, nadaje się do ukatrupienia. Podczas odwrotu spod bieguna północnego na Ziemię Franciszka Józefa Fridtjof Nansen (którego relikwie, w postaci resztki amunicji i zrekonstruowanego kajaka, można w Tromsø obejrzeć) strzela do petreli, mew różowych, nurzyków, choć z tych ostatnich mięsa tyle co nic. Każdy kawałek skóry jest na wagę złota, każda kropla krwi upolowanego zwierzęcia zwiększa szanse na przetrwanie w ekstremalnych warunkach.

Wyzwanie

Zanim dotarłem do Tromsø, przeczytałem „Moby Dicka” Hermana Melville’a, którego akcja w większości dzieje się na wodach południowych, ale stanowi również jeden z kluczy do dalekiej Północy. Kiedyś nie miałem serca do tej lektury – odkładałem ją kilka razy na bok, przekonany, że mam do czynienia z opasłym i nie do strawienia starociem, równie atrakcyjnym jak truchło wieloryba wyrzucone na brzeg.

Nic bardziej mylnego: „Moby Dick” (1851) jest totalną literaturą o miłości do morza, grozie, szaleństwie, żeglowaniu w niewiadomą oraz, co brzmi dzisiaj obrazoburczo, czystego szczęścia, jakie płynie z zabijania i rabunkowej eksploatacji przyrody. Totalną również ze względu na ciężar błędu, jaki popełnia narrator, w połowie XIX wieku głęboko przekonany, że rezerwuar, w którym przychodzą na świat wieloryby, nie ma dna. Jest też wielką (choć łobuzerską) medytacją na temat śmierci i radości.

„Tak, śmierć tkwi w tym wielorybniczym rzemiośle – bezmowne, szybkie, chaotyczne załadowanie człowieka do Wieczności. Ale co potem? Coś mi się widzi, żeśmy się grubo pomylili w tych sprawach Życia i Śmierci. Coś mi się widzi, że to, co tu, na ziemi, nazwano moim cieniem, jest moją właściwą treścią. Tak mi się wydaje, że gdy oglądamy rzeczy duchowe, zbyt się upodabniamy do ostryg, które przypatrując się w słońcu poprzez wodę, sądzą, że ta zwarta toń jest najprzejrzystszym powietrzem. Zdaje mi się, że moje ciało to jedynie osad lepszej części mojej istoty. Toteż niech ciało moje zabiera, kto chce, niech je zabiera, powtarzam; ono mną nie jest. I dlatego niech żyje Nantucket! A strzaskanie łodzi i strzaskanie ciała niech przyjdzie, kiedy wola; albowiem duszy mojej nawet sam Jowisz roztrzaskać nie jest w stanie” – deklaruje w ekstazie Izmael chwilę przed rozpoczęciem pogoni za białym wielorybem. I nie jest to deklaracja na wyrost.

„Moby Dick” nie spłowiał i nadal wzywa do przygody, choć niekoniecznie na jednym ze statków wielorybniczych, które całkiem niedawno stały przy nabrzeżu w Tromsø i dopiero w ostatnich latach zostały zastąpione przez wycieczkowce.

Głosy znikąd

W trakcie lektury „Moby Dicka”, co teraz wydaje mi logicznym jej uzupełnieniem i przygotowaniem do kolejnych przygód, popłynąłem w rejs żaglowcem „Borchardt” po zimowym Bałtyku. Mieliśmy śmignąć ze Szczecina na Bornholm, ale wyspa zniknęła w oku złej pogody, więc nawet jej nie zobaczyłem. Rzyganie necesse est. Kręciliśmy się bez wyraźnego celu w chłodzie i kolejnych zadymkach śnieżnych, obserwując, czy z ciemności nie wypłynie wprost na nas jednostka, której nie ma – w świetnym skądinąd – systemie identyfikacji AIS. Nie wypłynęła.

Nigdy nie doświadczyłem samotności w takim stężeniu, jak podczas jednej z wacht świtowych: przestało wiać, staliśmy w dryfie, przy wyłączonych silnikach, we mgle tak gęstej, że nie widzieliśmy świateł mijającego nas w pobliżu wielkiego promu. Radio w sterówce trzeszczało co jakiś czas, po czym wypluwało z siebie wiązkę komunikatów. Trzaski, szumy, zimno, znowu cisza, dryf, zimno, wiatr zdechł. Głosy znikąd pojawiały się na chwilę i przepadały. „Sophia vessel” wywoływała Darłowo, „Rubyn” mijał nas po prawej, w co trudno było uwierzyć. Potem siedziałem nad mapą, nanosząc w świetle czołówki współrzędne. W uszach do dzisiaj mam te komunikaty i nawoływania bez odpowiedzi, mknące przez morską ciszę. Pozostawiły we mnie ślad głębszy, niż sądziłem, i chęć na kolejną przygodę, która nie kazała na siebie długo czekać.

– Skoro tak, pojedziesz do Tromsø, na zorze i wieloryby – oznajmiła M., która specjalizuje się w ciepłych morzach. Nie zamierzałem protestować. Sięgnąłem w najbardziej zakurzony kąt biblioteki, po oczekującą od dziesięciu lat na swój czas białą książkę z trójmasztowcem na okładce, zabraną kiedyś z półek dla książek odrzuconych w siedzibie „Tygodnika”. „Fram w Arktyce” Fridtjofa Nansena to drobiazgowa relacja z trzyletniego eksperymentu, którego symboliczny początek miał miejsce 24 czerwca 1893 r. w Christianii, gdzie żaglowiec podniósł kotwicę: żeby uniknąć błędów popełnianych przez wcześniejsze ekspedycje i stracić jak najmniej sił w podróży na północ, Nansen z załogą dotarł do Wysp Nowosyberyjskich, następnie celowo wszedł w lodowy dryf i dał się ponieść prądowi, który, tak zakładał polarnik, miał zaprowadzić go w pobliże bieguna.

Zamiast walczyć z lodem, statek stał się jego częścią. Pozornie nieruchomy, „Fram” posuwał się w miarę bezboleśnie naprzód. Ta ekspedycja, choć do 90 stopnia szerokości północnej nie dotarła, była z wielu powodów wydarzeniem niezwykłym. Precyzja i konsekwencja Norwegów, którym planowanie rejsu zajęło łącznie dziewięć lat, sprawiły, że cała załoga wróciła do portu macierzystego w niezłym zdrowiu, a sam statek, zaprojektowany tak, by napierający lód nie miażdżył go, lecz wypychał jak korek do góry, świetnie zniósł ekstremalne warunki. Dryfowali, przynajmniej na początku, w znakomitych humorach: jedli lepiej niż na lądzie (codziennie świeży chleb, ozory chicagowskie, konfitura z pomarańczy), przygrywał melodykon, w święta narodowe urządzali na lodzie parady ze sztandarami i muzyką.

Nawet szaleńczy rajd Nansena, który w towarzystwie Fredrika Johansena zszedł ze statku, żeby psim zaprzęgiem dotrzeć na biegun, wydaje się dobrze przemyślany: wycofali się w ostatnim możliwym momencie, świętując osiągnięcie 86 stopnia i 10 minut ucztą złożoną z masła, czekolady, sucharów i konfitur z borówek. Dotarli do Ziemi Franciszka Józefa, gdzie przezimowali w samodzielnie zbudowanej ze skór i kamieni chacie. W tym samym czasie „Fram” dryfował aż nad Svalbard, gdzie uwolnił się z lodów. Duma Norwegów, dla których statek do dzisiaj jest ważną składową tożsamości narodowej, wygląda na uzasadnioną: dzięki dobrej logistyce i szczęściu, korzystając z siły oceanu, bez strat własnych (jeśli nie liczyć zabijanych psów zaprzęgowych) dopłynęli i doszli w miejsca wcześniej nieznane.

Bez skrótów

Najbardziej intrygująca w Tromsø jest struktura czasu, który zdaje się nieruchomy, jakby zamarzł na dobre. Interesuje ona nie tylko przyjezdnych: w deszczową niedzielę kapitan zabiera nas na wyspę Sommarøy. Jej mieszkańcy zasłynęli w 2019 r. oficjalną petycją do norweskiego parlamentu w sprawie czasu właśnie. Poprosili o wyłączenie obszaru spod władania urzędowego zegara, więcej, jakiegokolwiek zegara, argumentując, że nie ma on dla lokalnej wspólnoty znaczenia. Na przykład w czasie dnia polarnego, tłumaczył w BBC Kjell Ove Hveding, jeden z mieszkańców, o drugiej nad ranem dzieci grają w piłkę, w najlepsze odchodzi koszenie trawników i malowanie domów, a młodzież chodzi się kąpać.

Nie znalazłem informacji, czy parlament w jakikolwiek sposób odniósł się do projektu, dostrzegając jego rewolucyjny potencjał. To bardzo możliwe, bo przecież zmęczeni pośpiechem i zgiełkiem Norwegowie wymyślili sakte-TV, czyli cieszącą się olbrzymią popularnością niespieszną telewizję, relacjonującą bez skrótów i w czasie rzeczywistym istotne dla Norwegów wydarzenia. Wśród najbardziej entuzjastycznie przyjętych produkcji znalazły się między innymi „Hurtigruten minutt for minutt” – trwający 134 godziny rejs promowy z Bergen do Kirkenes, „Nasjonal vedkveld” – dwunastogodzinna transmisja sprzed kominka z rozpalonym ogniem, „Reinflytting minutt for minutt” – trwający 10 dób film z wędrówki reniferów w okolicach Tromsø czy trzymiesięczny „Piip-Show” z karmnika zbudowanego jak kawiarnia.

Sam

Po czterech dniach oczekiwania piekielny wiatr wreszcie cichnie. Mosty zostają otwarte, mieszkańcy fotografują strzaskaną na drzazgi konstrukcję do suszenia dorszy, postawioną przy wjeździe do miasta. Okienko pogodowe, w które raźno wskakuje nasz „Azimuth”, zgrabny jak szczupak, 17-metrowy kecz, otwiera się późnym wieczorem. Wypływamy po północy i na północ, w stronę położonej jakieś 60 mil od Tromsø zatoki Skjervøy, mijając kolejne światła zatopione w coraz głębszych i głębszych ciemnościach.

U podnóża anonimowych gór, na brzegach nieznanych mi wysp, żyją na stałe jacyś ludzie, co trudno sobie wyobrazić. Czym innym rekreacyjny wypad w mrok, a czym innym uparte odśnieżanie wąskiej nitki drogi, doglądanie hodowli łososia czy praca w położonej na końcu świata świniarni. Nawigacja pokazuje nazwy, o których nie wiem nic: Russelv, Akkarvik, Karlsøy, Loftet, Solbakke. O żaglach nie ma mowy – szoty pozamarzały na kość. Zachmurzenie nie ustępuje, widoczność chwilami jest bliska zera, więc zorze znowu nie będą jadły mi z ręki. Gdzieś po prawej, podpowiada kapitan, wyrastają wspaniałe Alpy Lyngeńskie, i wypada mu wierzyć.

O trzeciej nad ranem zostaję przy sterze sam (żadna sztuka, skoro i tak prowadzi automat, jedyne, co mam do roboty, to wypatrywanie nieoczekiwanych jednostek na kursie), silnik pracuje miarowo, noc nie zamierza odejść, krajobraz, czy raczej jego możliwość, przesuwa się w zwolnionym tempie. Przez chwilę widzę obraz jak z najtajniejszych snów: za zboczem schodzącej wprost do morza stromizny pojawia się mleczna poświata niewiadomego pochodzenia, nie są to zorza ani księżyc, na mapie nie znajduję też miasta ani fabryki. Krawędź góry rysuje się ostro i jak nie z tego świata. Jest obojętna, przedwieczna, okrutna. Nie zaprasza ani nie odtrąca. Po prostu jest, niezależnie od tego, jakimi przymiotnikami ją ozdobię. Mimo że prawie wszystko wiadomo, zimno i ciemność rozpalają wyobraźnię tak samo jak w czasach Nansena albo pierwszych polarników.

Kiedy mrok zaczyna rzednąć, wpływamy w potężną zatokę, otoczoną najeżonymi szczytami. Z północnego zachodu, tam gdzie otwiera się widok na Morze Norweskie, napływają fale oceaniczne – długie, konsekwentne i bardzo rzygliwe. Przejaśnia się powoli, o dziewiątej nad górami pojawia się półkolista plama słońca. Wyżej nie wzejdzie, ale to wystarczy, by cokolwiek zobaczyć. Silnik pyka. Temperatura spada. Czekamy.

Inne zmysły

W końcu są. Najpierw pojawiają się dwie płetwy. Przecinają fale, zmierzając w naszym kierunku, po czym niespodziewanie dołączają do nich kolejne, mniejsze. W pewnym momencie suną rzędem, w nierównych odstępach, jedne sterczące prosto, inne nieco położone, jak morski gang. Sapią, sapią głośno! W zatoce poluje o poranku pięć stad, każde liczy co najmniej sześć płetw.

Melville służy rozczarowująco krótką, pomieszczoną na połówce kartki informacją: „Choć o tej rybie, której dźwięczne, donośne oddychanie czy raczej dmuchanie dało mieszkańcom lądu temat do przysłowia, dobrze wiadomo, że jest mieszkanką głębiny, jednak nie zalicza się jej na ogół do wielorybów. Ale większość przyrodników uznała ją za wieloryba, zważywszy, że ma wszelkie główne cechy właściwe Lewiatanowi. Jest umiarkowanego rozmiaru in octavo, wahającego się od piętnastu do dwudziestu pięciu stóp długości, a także odpowiedniej objętości w talii. Pływa w stadach; nigdy się na nią regularnie nie poluje, choć zawiera znaczne ilości oleju dość dobrego do oświetlenia. Niektórzy rybacy uważają, iż jej ukazanie się zwiastuje, że w pobliżu przebywa wielki kaszalot”.

Autor „Moby Dicka” nie wspomina, w jaki sposób polują orki specjalizujące się, jak te ze Skjervøy, w konsumpcji śledzi. Być może nie wie, z jak skomplikowanym stworzeniem ma do czynienia. Orki norweskie polują inaczej niż ich kuzynki z południowej półkuli, które potrafią wyskoczyć na brzeg, żeby porwać uchatkę, albo przechylić krę tak, by wylegujące się na niej pingwiny spłynęły prosto w paszcze towarzyszek. To, co wygląda na Skjervøy jak podwodna banda rzezimieszków, jest w istocie świetnie zorganizowaną strukturą, z liderką (najstarsza samica), własnym dialektem, ścisłą strukturą klanową i opanowanym do perfekcji polowaniem karuzelowym. Orki po znalezieniu ławicy śledzi wypuszczają bańki powietrza i wydają dźwięki o wysokiej częstotliwości (żeby przestraszyć), wykonują okrążenia po okręgach w różnych płaszczyznach, zbijając ryby w ciasną kulę. Potem głuszą ofiary mocnymi uderzeniami ogonów i przystępują do uczty.

W pobliżu orek pojawiają się dwa humbaki. Znowu z pomocą przychodzi Melville i znowu jest to pomoc rozczarowująca, jak gdyby nie interesowało go nic poza kaszalotami, bo przecież encyklopedycznego skrótu nie tłumaczy brak wiedzy: „Tego wieloryba często widuje się u północnych wybrzeży Ameryki. Nierzadko go tam chwytano i holowano do portu. Ma na sobie ogromny tobół, niby wędrowny przekupień; można go nazwać wielorybem słoniowatym albo zamczystym. W każdym razie popularne jego przezwisko nie wyróżnia go w sposób wystarczający, jako że kaszalot ma również garb, choć nieco mniejszy. Olej jego jest niezbyt wartościowy. Humbak ma fiszbiny. Jest naj­figlarniejszym lekkoduchem ze wszystkich wielorybów i zazwyczaj wzbija więcej wesołej piany i białych bryzgów wodnych niż którykolwiek z nich”.

I tyle? Humbak przecież jest zmyślny, potrafi się wdzięczyć i obserwować świat w pozycji pionowej. Humbak śpiewa piękne, zawodzące pieśni, które według dr Katarzyny Tołkacz z Polskiej Akademii Nauk niosą się na odległość nawet 15 tysięcy kilometrów. „Są to niekiedy skomplikowane sekwencje jęków, wycia, zawodzenia oraz innych dźwięków o skomplikowanej strukturze, które mogą trwać od kilku minut do nawet kilkudziesięciu godzin. Młode humbaki natomiast »szepczą« do swoich matek. Badacze udowodnili, że zarówno poszczególne osobniki, jak i populacje mają pieśni charakterystyczne dla danego regionu, ale także... że podczas migracji i spotkań z innymi »nacjami« humbaków wieloryby uczą się i modyfikują swoje piosenki” – pisze biolożka.

Trwa ten pokaz niewiele jak na standardy sakte-TV, bo nieco ponad godzinę. Humbaki zapadają się pod wodę, orki znikają. Przelatuje jeszcze orzeł przedni i tyle. Pozostaje pierwotny, bezwzględny krajobraz: sine światło, stalowe morze, grzbiety gór i zapowiedź słońca na wschodzie. A przede wszystkim poczucie, że widziałem w zatoce Skjervøy jeden z najpiękniejszych spektakli w życiu. Niczego nie upolowałem, niczego, prócz kilku średnio udanych zdjęć, ze sobą nie zabiorę. Mimo to wystarczy aż w nadmiarze.

Czas wracać, zanim okno pogodowe znowu zatrzaśnie się na głucho.

W zanurzeniu

Swoją relację z wyprawy na biegun północy Fridtjof Nansen kończy niespodziewanie. Po opisach zastrzelonych niedźwiedzi, morsów i placków z foczej krwi, po tabelkach drobiazgowych danych o grubości stałego lodu, temperaturze wody i głębokości morza, przychodzą dwa kluczowe zdania: „Lód i księżycowe światło polarnych nocy zdaje się dalekim, z innego świata snem, który uleciał. Ale czymże byłoby życie bez snów?”.

Woda w fiordzie ma temperaturę około 4 stopni i moc, której nie potrafię się oprzeć. Wystarczy odpłynąć wpław kilka metrów od kei, żeby wsiąknąć w oleistą ciemność. Chwilami sypie śniegiem w oczy, znowu coraz mocniej wieje, z oglądania zorzy ostateczne nici, ale nie ma to znaczenia. „Życie krótkie, śmierć wesoła” – podpowiada Izmael. Płynę w polarnej ciszy. Niewidoczny dla innych oglądam hotelowe okna, rozświetlone restauracje i łódki kołyszące się na wodzie, leniwy ruch aut na moście.

Polubiłem zimno, nie wadzi mi. Dzięki lodowatej wodzie przestałem tęsknić za tym, co ma dopiero wyłonić się z mroku, za życiem prawdziwym, które podobno rozwija się wyłącznie w cieple. Jest tu, w środku prawdziwej zimy, aż nadto wiele do obejrzenia. Z Tromsø bliżej w jeszcze głębsze ciemność i chłód, do Vardø, Kirkenes, Hammerfest, na Svalbard i tajemniczą wyspę Jan Mayen.

„Fram” po norwesku znaczy „naprzód”. ©

Autor jest pisarzem, redaktorem naczelnym krakowskiego wydania „Gazety Wyborczej”.

Korzystałem z: Herman Melville „Moby Dick”, przeł. Bronisław Zieliński, PIW, Warszawa 2018. Fridtjof Nansen „Fram w Arktyce”, przeł. Joanna Leszczyńska, Wydawnictwo SEL, Kraków 2011

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2022