Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Był to najlepszy debiut dużej spółki od czasów kryzysowego tąpnięcia z 2008 r. Amerykańska gospodarka jest w dobrej kondycji, ku zmartwieniu tych, którzy liczyli, że wreszcie się Trumpowi pokiełbasi w bazie, skoro demolka nadbudowy jakoś nie była mu w stanie zaszkodzić. Złe wskaźniki dochodów, pracy i inwestycji mogłyby go pogrążyć skuteczniej niż demontaż liczącego pół wieku z górą układu sił i sojuszy czy mentalna i obyczajowa żenada. Ale jak na złość baza jest solidna, giełda huczy jak dobrze naoliwiona maszynka.
Wall Street, jeśli nie liczyć kasty ludzi coś tam rozumiejących z realnych procesów gospodarczych i finansowej inżynierii, zawsze było barometrem tego, co w danym sezonie podnieca ludzką chciwość. Jak zrobić coś z niczego, jak się wzbogacić nie ruszając palcem – kiedyś to były dot-comy, czyli spółki słusznie zakładające, że ludzie chętnie uciekną ze świata realnego, ale niedysponujące jeszcze technologiami, które miały nadejść dekadę później. Potem oszukańcze kredyty na dom dla każdego, poddane operacji, o której pisano już w 1882 r. Pamiętacie, jak Lisica proponowała Pinokiowi, żeby zakopał na noc dukaty na polu cudów, dzięki czemu rano wyrośnie z nich złotodajne drzewo? Nie musicie dalej szukać wyjaśnienia pojęcia „sekurytyzacja”.
A dziś mamy bezmięsne mięso, hamburgery z białka pozyskanego z roślin strączkowych, nasączone sokiem z buraka, żeby było „krwisto”. Ale to nie zniewalający zapach bezcholesterolowego kotleta z fasoli skusił mrowie inwestorów. Magiczną moc rozwiązywania sakiewek ma aura, która otacza modę na niejedzenie mięsa. W słowie „moda”, niech mnie bracia i siostry weganie zrozumieją dobrze, nie pobrzmiewa kpina. Kiedy pewna dobrze przemyślana i trudna postawa etyczna kontestująca fizjologię i ugruntowane obyczaje przybiera skalę masową, kosztem spłycenia i kompromisów, to staje się właśnie modą. Zjawiskiem zmiennym, ulotnym, które można i trzeba badać z dystansu, socjologicznie. Nie wiem, czy już ktoś zarejestrował w Polsce start-up pod nazwą Yarosh New Food, ale nie jesteśmy daleko w tyle – o czym świadczył rozgłos wokół raportu firmy IQS. Na czołówki naszych mediów przebiła się szokująca liczba „47 procent Polaków jedzących mniej lub wcale mięsa”. Ten sprzeczny z oglądem rzeczywistości w sklepach wynik jest objawem dziennikarskiej nonszalancji w upraszczaniu danych – odpowiedzi „nie jem mięsa w ogóle” udzieliło 1 proc. respondentów, a „bardzo ograniczam” dalsze 9 proc. Cała zaś reszta owych nowo narodzonych „fleksitarian” (o tym terminie za chwilę) ogranicza mięso „trochę”, a słowem „trochę” jest wybrukowana droga do piekła socjologów.
Badacze oprócz puszczenia w ruch sondażu przeczesali miliony postów facebookowych i instagramowych, żeby złapać ducha czasu. Zauważyli, że w sposób typowy dla tworzenia się mody weganizm w wersji umasowionej ulega rozmyciu w bardziej przyjazną formę niecałkowitą. Górą jest elastyczność, stopniowość, dopasowanie się do okoliczności. I to jest już naprawdę zauważalny trend, którego jedną z realnych barier chyba jest ten koszmarnie brzmiący po polsku przedrostek fleksi-.
„Pojęcie to nie jest używane przez »ludzi«, tylko zaawansowanych nadawców” – komentują swój pobyt wśród plemion społecznościowych autorzy raportu. „Ludzie”, czyli ci, którzy wolą mówić o ograniczaniu mięsa, to zaś przede wszystkim kobiety (71 do 29 proc.). „Pysznie, przyjemnie, bez poświęcenia” – takie pojęcia wybijają się z chmury skojarzeń, widać odwrócenie moralnego wektora, ponieważ weganie pierwszych pokoleń to były jednostki chcące poświęcić swój jadłospis dla dobra świata. Owo „bez poświęcenia” to właśnie sedno potencjalnego sukcesu firmy Beyond Meat i im podobnych: obiecują, że zjedzenie fleksiburgera będzie równie przyjemne jak tego z wołowiny.
Droga do zaspokojenia nie tyle prostego głodu, ile poczucia spełnienia, może być trudna. Oto co wyszło jeszcze z analizy języka, którym się o mięsie rozmawia: „Dyskusję napędza przede wszystkim złość, szczególnie gdy pojawia się temat ograniczania mięsa. »Pierwsi« wkurzają się, że »inni« nie ograniczają, a »drudzy«, że »inni« ograniczają jedzenie mięsa oraz im każą ograniczać”.
Zwykle jestem po stronie harmonii, zgody i otwartości, jednak przyznam, że ta informacja mnie pocieszyła: złość to najsilniejsza, chociaż zbyt rzadko doceniana emocja. Niech nas chroni przed każdą przesadą, zwłaszcza taką, która się dobrze sprzedaje na Wall Street. ©℗
Radosny maj, przekwitły bzy, a pogoda wciąż październikowa. Dlatego wracam do przepisów, które wykorzystują już dostępne świeże rzeczy – np. sałatę radicchio, która szczyt sezonu ma na przednówku – a zarazem dodają jednak pięknej energii. Bardzo lubię połączenie duszonego radicchio z surową kiełbasą. Na dużej patelni rozgrzewamy na 3 łyżkach oliwy na wolnym ogniu ząbek czosnku, wyrzucamy go, zwiększamy ogień i dodajemy dwie białe kiełbasy (tzn. sam środek po wydłubaniu z flaka), rozgniatamy łyżką, smażymy kilka minut, aż ściemnieje, dodajemy średnią główkę kulistego radicchio (albo dwie podłużne, jak na zdjęciu), drobno posiekane (i ewentualnie drobno posiekaną łodygę selera naciowego albo połówkę bulwy fenkuła), przesmażamy szybko, wlewamy 100 ml czerwonego wina, zmniejszamy ogień, dajemy pieprz, dusimy ok. kwadransa, podlewając trochę wodą, gdyby się miało przypalić. Podajemy z makaronem albo polentą – całość nabiera smaku lekko grzybowego, to jest dobry sposób na małą niespodziankę dla kogoś, kto ma alergię na grzyby.