Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Trwoni czas na wałęsanie się bez celu, na oglądanie telewizji i zabawianie się wymyślaniem scenariuszy filmowych (dodajmy: klasy C). Krótko mówiąc, robi wszystko, żebyśmy my, czytelnicy, uznali go za głupka, który nie wie, co ze sobą zrobić, i który marnuje okazję za okazją, by dowiedzieć się czegoś o otaczającym go świecie.
W Kalderze jest zapewne niemało bezczelności i dezynwoltury, ale jego koncept antyturystyczny to tylko kreacja. W gruncie rzeczy niesie go tęsknota, by poznać świat takim, jakim on jest naprawdę. A świat - tu konkretnie: świat rosyjskiej prowincji - jest nudny, brudny, pozbawia ludzi nadziei, a zarazem jest piękny przez swoją zwyczajność, swoistą niedostępność i melancholijny opór, jaki stawia nicestwiejącym go siłom. Kalder broni się przed tym, żeby patrzeć na rzeczywistość okiem estetyzującym; jest w jego książce wspaniała scena, kiedy wraz z przyjacielem fotografikiem wybiera się na targ w stolicy Kałmucji. Przyjaciel marzył o zrobieniu zdjęć w stylu "National Geographic": "rozumiecie, biedni ludzie w kolorowych chustach, szczerząc złote zęby, sprzedają dziwaczne owoce i zioła, w koło biegają dzieciaki z wystającymi żebrami i czekają na okazję, żeby uśmiechnąć się do obiektywu - jednym słowem: uroki biedy". To, co zobaczyli, znacznie odbiegało od oczekiwań. "Trafiliśmy w obłok pyłu, który skrywał dziesiątki namiotów i stołów. Stare kobiety handlowały butelkami mleka, skrawkami mięsa i słoikami z niezidentyfikowanymi produktami domowej roboty. Kałmucka dziewczynka sprzedawała tanie chińskie roboty i węże zabawki". Leżący nieopodal bazar okazał się z kolei "betonową, pełną smrodu stodołą, w której leżały na stołach oprawione zwierzęta, stosy wnętrzności i słoje z przyprawami. Yoshi nie zrobił żadnych zdjęć. - Co za syf - rzucił".
Można zasadnie podejrzewać, że Kalder stosuje chwyt znany od starożytności: jednej estetyzacji przeciwstawia drugą. Czy rzeczywistość kiedykolwiek ukazuje się nam naga, bez żadnego filtra, bez kadrowania? Bardzo wątpliwe... To, co budzi szacunek w opowieści Kaldera, to niechęć do podkolorowywania czegokolwiek, zwłaszcza nudy, brzydoty, rozpadu. Szkocki pisarz nie jest w ich opisach przezroczysty, nie jest "bezstronny", nie ukrywa emocji, jakie w nim budzą te obrazy. Ale jednocześnie znacząco powściąga własną bezczelność, co sprawia, że widok świata, w którym "nic się nie dzieje", staje się niespodziewanie widokiem zajmującym. I wzruszającym.
"Chwilami przemawiasz jak ksiądz", powiedziałem podczas spotkania. Bo rzeczywiście. Są w książce Kaldera takie momenty, kiedy ton głosu wyraźnie się podnosi, a narrator przestaje udawać słabo rozgarniętego włóczęgę. "W gruncie rzeczy i tak od zawsze pisałem książkę nie o Rosji, lecz o czymś zupełnie innym: o sekretnej podziemnej walce skazanych na niebyt, tych, którzy wstają, a nie są zliczani; tych, którzy proszą, lecz którym nie jest dawane; tych, którzy pukają, lecz nigdy im się nie otwiera. O niewidzialnych mieszkańcach niewidzialnych miast. O duchach gnieżdżących się w ruinach upadłych imperiów, skowyczących na próżno, bo nie słyszy ich nikt prócz innych duchów. (...) Wierzyłem też, że życie i doświadczenia tych widm są lustrzanym odbiciem naszego życia i doświadczeń. Nie sądźcie, że jesteście inni tylko dlatego, że mieszkacie na bogatym Zachodzie. Ty też, czytelniku, jesteś nikim. Ja także".
Historia? Żart? A może jednak ruch skalpela? "To mi sprawiło przyjemność - powiedzieć czytelnikowi: jesteś nikim. A zwłaszcza powiedzieć to sobie samemu", dodał Kalder, komentując ten fragment podczas spotkania. Przyjemność? Ale jaką? Nie zapytałem. Może się domyślam... Może...