W najciemniejszej dolinie

Zbigniew Mikołejko: Nie mam przekonania i odwagi, by powiedzieć, że życie odarte jest z majestatu. Nie potrafię zatem uwierzyć w tezę Chwina, że "nasz strach przed śmiercią wcale nie jest tak naturalny, jak myślimy".

09.03.2010

Czyta się kilka minut

Alex Colville „Pacific” / copyright A. C. Fine Art Inc. /
Alex Colville „Pacific” / copyright A. C. Fine Art Inc. /

Kiedyś tam, w tych jasnych i nieświadomych dniach dzieciństwa, kiedy trup był dla mnie rzeczą jak inne rzeczy - rzeczą bez szczególnej wymowy, tak bezbolesną i naturalną jak patyk, kawałek cegły czy liść na wietrze - matka zabrała mnie na lidzbarski cmentarz, smętne wzgórze zmarłych, w XIX wieku oddane pod ich milczącą władzę w dawnym parku Krasickiego. Jak pamiętam, dzień był lekki, przyjemny, wiosenny chyba - i szliśmy (pośród drzew egzotycznych, jak gdyby "nie na miejscu") jedną z głównych alei. Alei jednak, na mocy jakiegoś paradoksu, położonej na obrzeżu nekropolii, gdzieś pomiędzy koroną wzgórza a zawsze mrocznym i zawsze pełnym zbutwiałych liści wąwozem, który po dziś dzień zresztą kojarzy mi się z "doliną ciemną" z Psalmu 23.

W alei tej niewiele było wtedy grobów - stały samotne, odcięte płową smugą piaszczystej drogi od głównego miasta umarłych. A na ich kamiennych płytach umieszczono najczęściej sepiowe fotografie dziewczyn, mieszkanek pielęgniarskiego hoteliku. I, co najważniejsze, romantycznych "niewolnic serca". Wszystkie one - jak mi, nie wchodząc w szczegóły, mówiła matka - "otruły się z miłości": wedle reguł przedwojennych melodramatów powieściowych i filmowych, których duch utrzymywał się na mojej prowincji do lat 60. XX wieku i więził w jamie swej wyobraźni, jak owady w bursztynie, ludzkie ciała i dusze.

***

Ta wędrówka sprzed lat, którą sobie przypomniałem starannie, gdy przyszło mi się zmierzyć z rozedrganym tanatycznym korowodem, który wyswobodził - ku całej mojej zgrozie i całej mojej fascynacji - Stefan Chwin w swojej rozległej panoramie pt. "Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni", nie miała jednak jeszcze żadnych znamion inicjacji, żadnych znaków wtajemniczenia. Śmierć była bowiem dla mnie wówczas sprawą najzupełniej obcą i obojętną, krajem, który leżał zupełnym odłogiem. Stroną, w którą nigdy, zdawałoby się, nie miałem wkroczyć. Byłem przecież w wiecznym bezczasie wczesnego dzieciństwa, w którym wszystko - wszelkie szczegóły bytu - jest zastygłe, nieporuszone. W którym nie ma przemiany, zmarnienia i otchłani. W którym niebyt nie obnaża swych strasznych kłów. W którym dziecko - zakutane w głębi własnego jestestwa - jest jeszcze człowieczeństwem hipotetycznym, jedną z mglistych i przelotnych hipostaz człowieka, który rodzi się chyba na dobre dopiero wtedy, gdy już odkryje konieczność swej śmierci. Gdy stanie w obliczu jej tajemnic.

Śmierć samobójcza, gdyby z radykalnym impetem pójść tropem myśli Chwina - zwłaszcza wówczas, gdy mamy do czynienia z samobójstwem, używając jego kategorii, "egzystencjalnym", bezprzyczynnym jak gdyby (wyróżnia on nadto jego formę "interakcyjną" i "somatyczną") - byłaby zatem nie tylko "szczególnego rodzaju wtajemniczeniem w kondycję ludzką", ale po prostu inicjacją najwyższego stopnia i próby, najodważniejszym krokiem nie w szaleństwo, lecz w człowieczeństwo.

Nie sądzę, aby w ostatecznym wymiarze Stefanowi w jego wspaniałej - i przerażającej zarazem - książce o to tylko chodziło. Zapewne nie. Ale też jest pewne, że ogromna jego panorama (od starożytności po współczesność) w znacznej mierze jest rozprawą - najpoważniejszą, jaką czytałem - z moralną, kulturową, psychologiczną, religijną wreszcie polityką stygmatyzacji samobójstwa na Zachodzie. Z jego oczernianiem i diabolizacją przez podejrzany i bezczelnie nieczuły fantom - Ducha Gatunku.

"To, co mój znajomy samobójca - zwierza się więc Chwin z pierwotnego impulsu swej roboty w najciemniejszej z dolin (rozpadlinie żywota? rozpadlinie śmierci?) - mruknął do mnie w tamtej chwili ["Zabić się to nic takiego" - Z.M.], rujnowało całą wizję samobójstwa, jaką przez lata wbijały mi do głowy Sztuka, Literatura, Kościół, Medycyna, Psychologia, Państwo i Prawo. Szydziło z naszej niezwalczonej potrzeby demonizacji samobójstwa, z naszego kurczowego trzymania się odwiecznego, sakralnego tabu - że samobójstwo to »przerażające targnięcie się na świętość życia«, mroczne i pełne majestatu, chociaż tak naprawdę śmierć żadnego majestatu nie ma, tak jak żadnego majestatu nie ma życie. To jego dziwne mruknięcie drwiło z Ducha Gatunku, który dzień i noc straszy nas widmem samobójcy, bo wie dobrze, że im większy strach przed śmiercią w nas wznieci, tym sam będzie miał większą szansę przetrwania na Ziemi. Dlatego jeśli nawet nie wierzymy w Boga, z uporem podsyca w nas stare, religijne lęki, byśmy na zawsze uwierzyli, że samobójstwo to »śmierć przeklęta«, najgorsza z możliwych".

Podoba mi się, i owszem, ten darwinistyczny projekt zdemaskowania potępieńczych zachowań - a  nierzadko i ekscesów - wobec śmierci samobójczej, jakie ciągle pokutują, nawet mimo oczywistej przemiany w postawach Kościołów, w powszedniej kulturze Zachodu. Zachowań i ekscesów, których czarną ikoną jest śmierć Judasza (szczególnie w tych jej ikonograficznych ujęciach, które zespalają dwie różne wersje: haniebne, znane z Ewangelii zawiśnięcie na sznurze i wypłynięcie "brudnych" wnętrzności, znane z opisu Dziejów Apostolskich). I śmierć nie ma dla mnie również żadnego majestatu: jest przerażająca, przerażająca do szpiku kości - i tyle.

***

Nie mam w sobie jednak takiego przekonania, a może i odwagi, by powiedzieć, jak Stefan, że z majestatu odarte jest też życie. Że i ono nie ma w sobie świętości. Może nie z samej tylko racji, że jest, po prostu jest, ale przede wszystkim z tego powodu, że nieustannie przychodzi mu borykać się ze śmiercią, z bezlitosnością jej nieustającej, uniwersalnej i mrówczej pracy. Nie potrafię zatem - i pewnie nie chcę - uwierzyć w tezę, że "nasz strach przed śmiercią wcale nie jest tak naturalny, jak myślimy". I "że może w dużo większym stopniu jest efektem społecznej tresury, której z żelazną konsekwencją poddawani jesteśmy wszyscy od dziecka". Kiedy więc każdej chwili zstępuję ku śmierci i żyjąc tracę życie, nie potrafię wmówić sobie, że to jedynie Duch Gatunku (potwór już to darwinistyczny, już to alegoryczny) - "spragniony życia w naszych ciałach" - "robi wszystko, byśmy ani przez jedną chwilę nie pomyśleli, że śmierć to w gruncie rzeczy nic takiego, bo sama taka myśl osłabia szansę jego przetrwania na Ziemi".

Tym samym - powiem to bez ogródek - żaden tryb dyskursu, nawet najbardziej trzeźwy i racjonalny, nawet w swojej demaskatorskiej pasji sumienny i szlachetny, jak właśnie w przypadku książki Chwina, nie potrafi wytrzebić ze mnie lęku przed śmiercią. I wolę chyba - mój grzech! - eskapizm i konsolacje, wolę zachwyt krzepką, jak w "Colas Breugnon" Romain Rollanda czy w "Wesołych przygodach Robin

Hooda" Howarda Pyle’a, urodą życia niż rozumne, analityczne przyglądanie się śmierci.

Tym samym ogromne, erudycyjne i namiętnie napisane dzieło Chwina czytałem tyleż z pasją, ile z przerażeniem, inaczej niż najpierw zamierzałem: dzieląc więc na części, odgryzając "po kawałku", w odstępach zapełnianych - dla załagodzenia mych przerażeń i oporów - innymi, bardziej sielankowymi lekturami. Wprawdzie bowiem, jak mówi w słynnej 19. maksymie François książę de la Rochefoucauld: "Zawsze mamy dość siły, aby znieść cudze nieszczęścia". To zimne i rzetelne moralnie porzekadło ma jednak tylko ograniczony zasięg i nie zawsze jest w pełni adekwatne.

Albowiem, jak mówi Chwin, "samobójstwo nie jest abstrakcyjnym przecięciem linii życia, jak to wygląda w encyklopedycznych biografiach, lecz zdarzeniem konkretnym, którego kształt rzadko dla samobójców bywa obojętny". Nie jest on obojętny i dla Chwina - siłą rzeczy (no cóż, Stefanie, obaj wchodzimy - choć chciałbym, żeby było inaczej i dłużej jeszcze - w przedostatni zakręt, a śmierć ukazuje się nam w coraz bardziej namacalnych postaciach, w coraz bardziej bolesnych widzeniach i już "nie możemy oderwać oczu od tego, co się przed nami odsłania"). I choć "samobójstwo rodzi się z podświadomych czynników psychicznych", będąc "w swoich najgłębszych przyczynach całkowicie nieprzeniknione", rodzi się ono przecież "także ze szczególnej wiedzy".

Stąd domaga się ono odkrycia w nim ukrytej fundamentalnej "poznawczej transgresji", eksplodującej nie tylko w rozmaitych i skrajnie zróżnicowanych "typach całościowego doznawania egzystencji", lecz owocującej nadto skrótowymi, "całościowymi metaforami istnienia", odsłaniającymi to właśnie, co w przestrzeni samobójczej wyobraźni przeważa, co króluje nad innymi doznaniami jednostki. Chwin jest tutaj niczym Linneusz tych metaforycznych dominant - wyłuskuje je z glątwy literackich obrazów, porządkuje, klasyfikuje, układa w ciągi znaczeń: oto więc "»tunelowa« metafora istnienia" (choć to jedynie, dopowiada, "wariant dużo bardziej uniwersalnej metafory, a mianowicie metafory życia jako »egzystencji zamkniętej«"), oto "obraz życia jako »marszu w miejscu«" i "obraz kobiet, które »rodzą okrakiem na grobie«" (oba z Becketta rodem), oto "depresyjny obraz »taśmy« życia"...

***

Można zatem nazwać tę książkę także śledztwem "w sprawie metafor". Gdyż w istocie porywa go nade wszystko samobójcza, jak mówi, "poetyka", porywa go "styl" samobójstwa, przypisany mu przez "autorów" i brutalnie wymowny dlań "wybór miejsca, czasu i sposobu", zawsze, niczym w klasycznym dramacie, sprzęgających się w jedność. I choć - na pozór jakby z racji swej podwójnej roli: wybitnego pisarza i literaturoznawcy - rozsmakowuje się w metaforach, choć z niejaką lubością mówi o samobójstwach "twardych" i "miękkich", o śmierci "brudnej", "sponiewieranej" i śmierci "luksusowej", choć prowadzi nas przez rojowiska umarłych z własnej ręki i odsłania z oddaniem, zawsze najeżoną symbolami, "kartografię" ich ciał i choreografię ich gestów, najbardziej chodzi mu, jak podejrzewam, o tę właśnie jedność. O ukrytą w niej ranę tajemnicy, która znaczy ciała umarłych - ciała zawsze otwarte, ciała zawsze zamknięte, tym samym skazujące nas na nieprzerwany taniec epistemologiczny, na poznawcze pląsanie wokół siebie: bez żadnej obietnicy pewności.

Nie o estetykę tu zatem chodzi, nie o "poetykę" czy "styl", choć przecież Stefan Chwin porusza się bez trudności po rozległych - wielce rozległych - obszarach sztuki i literatury. Choć bada samobójstwo - zgodnie z tytułem swego dzieła - "jako doświadczenie wyobraźni". Choć - wreszcie - próbuje nas przekonać, że tym, co najbardziej pociąga, jest "sprawa smaku": "Samobójstwo w życiu jest zawsze odpychające i nieskończenie bolesne. W sztuce jest ono zawsze »piękną śmiercią«, nawet jeśli budzi odrazę, lęk i przerażenie, bo sztuka zmienia wszystko w sztukę".

Nie dam zatem wiary, że najważniejsza jest właśnie ta estetyzująca alchemia i związana z nią ucieczka w piękno wizji i konceptów, słów i obrazów. I myślę, że tak naprawdę najważniejsza jest tu dla Chwina objawiająca praca sztuki i literatury, ich natchnione mówienie nie tylko językami żywych, ale i językami umarłych (w końcu, jak zapewniał nas Homer, a ja mu wierzę, bo - jak przystało na proroka - był ślepy, ich dusze "świergocą" w Hadesie, co najmniej "świergocą"). I ich - sztuki i literatury - zdolność, by jak stalker powędrować tam, gdzie my jeszcze powędrować nie możemy: we wrota śmierci, w dolinę cieni.

Kiedy zatem czytałem - w bolesnych zawsze akordach - książkę Chwina, nasuwały mi się rozmaite kulturowe skojarzenia, które w inną prowadzą stronę, niż wynikałoby to z otwartych - a w gruncie rzeczy świetnie maskujących podstawowe przesłanie - zapewnień autora, przywołanych przeze mnie przed chwilą.

Po pierwsze, narzucała mi się od zaraz starożytna formuła "rozmów umarłych", a w istocie rozmów z umarłymi, tak świetnie później odnowiona przez Fontenelle’a. I odniosłem wrażenie, że również w tekście Stefana Chwina samobójcy są "brani na spytki" - wcale nie w sprawach szczególnego rodzaju śmierci, ale po prostu śmierci.

Po drugie, pomyślałem sobie o średniowiecznych tańcach śmierci w ich najdawniejszej formie, kiedy to każdy (mężczyzna) tańczył z sobą samym umarłym. Kiedy unosił z sobą w mroczne i groteskowe tany lustro z obrazem swojego niepowabnego przeznaczenia. Stąd, na przykład, fascynacja czystą nieskalaną urodą pięknych topielic, wolnych od stygmatów rozkładu, pochłoniętych przez lustro wody - Ofelii ze słynnego obrazu Millaisa (opisywanej przez Chwina jako wyraz urzeczenia "ideą ciała zanurzonego w płynnej przezroczystości", "ciała wtopionego w kryształ wody", wyglądającego tak, "jakby płynęło w przezroczystej, szklanej trumnie") czy Nieznajomej z Sekwany (wspomnianej przecież także nie bez powodu w powieści "Hanemann" i zachowującej jakoby - skąd Chwin wie o tym, skoro znamy tylko fotografię jej gipsowej maski? - "doskonałą melancholijną formę kobiecego ciała").

Czy w obrazach tych chodzi zatem o "śmierć odzyskaną, prawdziwie własną, zindywidualizowaną, pełną symbolicznych znaczeń i piękną", skierowaną w swej wymowie nie tylko "przeciwko wizji śmierci skolonizowanej przez szpital, kostnicę, armię i nowoczesną technologię wojny", ale także przeciw niepowabnym znakom rozpadu i przepaści bez dna? Tego nie wiem. Wiem tylko, że fundamentalne pytanie Hamleta zawsze w końcu zostanie jednoznacznie rozstrzygnięte. Podziwiam więc odwagę Stefana Chwina, który przywołał zmarłych - tylu zmarłych, tak strasznie zmarłych - by wypytać ich niecierpliwie, wypytać swoich bliźnich i braci, swe lustrzane odbicia, o granicę, którą wszyscy musimy przekroczyć. Nigdy tak naprawdę, jak podejrzewam, nie prowadzeni własną wolą i ręką. "Wszystko bowiem, co żyje, umrzeć musi".

Zbigniew Mikołejko (ur. 1951 w Lidzbarku Warmińskim) jest filozofem i historykiem religii; kierownikiem Zakładu Badań nad Religią w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, profesorem Warszawskiej Wyższej Szkoły Humanistycznej im. B.Prusa; ostatnio wydał "W świecie wszechmogącym. O przemocy, śmierci i Bogu" (2009).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2010