Banksterzy i filantropi

Współwinne globalnemu kryzysowi amerykańskie banki inwestycyjne usiłują wpłynąć na wynik wyborów prezydenckich. Od tego, kto znajdzie się w Białym Domu, może zależeć ich przyszłość.

12.07.2015

Czyta się kilka minut

Promocja filmu „Wilk z Wall Street” pod giełdą w Nowym Jorku, marzec 2014 r. / Fot. Jemal Countess / GETTY IMAGES
Promocja filmu „Wilk z Wall Street” pod giełdą w Nowym Jorku, marzec 2014 r. / Fot. Jemal Countess / GETTY IMAGES

W 1928 r., niedługo przed krachem na Wall Street i wybuchem Wielkiego Kryzysu, niemiecki pisarz Bertolt Brecht zastanawiał się w „Operze za trzy grosze” nad społeczną kondycją kapitalizmu. Najbardziej cyniczny ze szwarccharakterów tej opowieści, nożownik Mackie Majcher, puszczał oko do widza i pytał: czym jest włamanie do banku wobec założenia banku?

Pięć lat później, gdy recesja pożerała już cały świat, ekspert Senatu USA ds. walki z nadużyciami i przestępstwami tzw. białych kołnierzyków, sędzia Ferdinand Pecora, z połączenia słów „bankier” i „gangster” ułożył osobliwy termin: „bankster”. Odtąd ta niemal brechtowska kpina wraca od czasu do czasu do debaty publicznej. I to nie tylko w odezwach ruchów antysystemowych.

Rekiny grożą palcem

Ostatnio odżyła za sprawą kilku rekinów z Wall Street, świata amerykańskiej (i globalnej) finansjery, którzy odbyli naradę, by ustalić wspólną strategię na wybory mające wyłonić następcę Baracka Obamy (wybory są za mniej niż półtora roku).

Dziennik „Wall Street Journal” doniósł, że kierownictwo siedmiu spośród największych banków inwestycyjnych świata (JPMorgan Chase, Citigroup, Goldman Sachs, Bank of America, Morgan Stanley oraz Bank of New York Mellon Corp.) spotkało się kilka tygodni temu w siedzibie Bank of America w Nowym Jorku po to, by zastanowić się, jak zadbać o własny wizerunek wobec rosnącego przekonania Amerykanów, że instytucje finansowe to zło.
A z tym wizerunkiem nie jest dobrze – i Wall Street chyba same jest tu sobie winne.

Oto, na przykład, chwilę po wygranych przez konserwatystów majowych wyborach parlamentarnych w Wielkiej Brytanii, ktoś z Wall Street poszedł do mediów i... pogroził palcem najważniejszym amerykańskim politykom. „Premier David Cameron podkreślał, jak ważną rolę pełni sektor finansowy w rozwoju gospodarczym kraju i tworzeniu miejsc pracy, ani razu nie krytykując funduszy hedgingowych, banków czy bogaczy. Ed Miliband [lider opozycyjnej Partii Pracy – red.] ostentacyjnie walczył z bankami inwestycyjnymi i przegrał z kretesem. Czy nie jest to przypadkiem lekcja dla Hillary Clinton?” – powiedział portalowi Politico jeden z ważnych menedżerów z Wall Street, prosząc o zachowanie anonimowości.

Inny z rozmówców tego portalu informacyjnego stwierdził, że Miliband podjął identyczną kampanię, jak senator Elizabeth Warren z Massachusetts, która na forum Senatu USA od ponad dwóch lat walczy o reformę Wall Street – to znaczy o system dokładniejszych regulacji działalności banków inwestycyjnych. Reformę, którą zresztą obiecał – składając w styczniu 2009 r. prezydencką przysięgę – Obama, ale dotąd nic w sprawie nie zrobił. W czasie tych sześciu lat, choć szalał kryzys, majątek stu najbogatszych ludzi na świecie powiększył się dwukrotnie.

– Dla banksterów to jest prosta logika. Skoro Brytyjczycy odrzucili w wyborach czempiona regulacji rynków finansowych, to Amerykanie też tak zrobią, oczywiście przy skromnej, ale wartej miliony dolarów kampanii okołowyborczej, z której elektorat się dowie o korzyściach z utrzymania status quo w bankach inwestycyjnych. Mimo to w głowę zachodzę, że oni dalej czują się niewinni kryzysu oraz są pewni, że nikt ich z tego nigdy nie rozliczy – mówi „Tygodnikowi” Robert Cruickshank z kierownictwa Democracy For America, stowarzyszenia związanego z lewym skrzydłem obamowskiej Partii Demokratycznej, powołanego przez byłego gubernatora Vermont Howarda Deana, kandydata na prezydenta w 2004 r.

Tsunami na Wall Street

Przypomnijmy: kryzys finansowy zaczął się w 2007 r. przez pożyczki hipoteczne udzielane przez banki klientom, którzy nie byli w stanie ich spłacić.

Kredyty te stały się zabezpieczeniem tzw. obligacji strukturyzowanych, masowo sprzedawanych w celach inwestycyjnych i spekulacyjnych przez największe banki inwestycyjne z USA i Europy. Z drugiej strony dążenie do maksymalizacji zysków spowodowało, że uczciwość w emisji akcji tych korporacji potraktowano ambiwalentnie. Gdy pożyczkodawcy zaczęli przejmować nieruchomości, których właściciele nie byli w stanie obsłużyć wiszącego nad nimi kredytu, ceny domów zaczęły spadać.

Wiosną 2008 r. główne banki inwestycyjne, opierające swe instrumenty finansowe na tych nieopłacalnych operacjach, odnotowały spore straty. Bank centralny USA je dokapitalizował, ale nie na wiele to się zdało. 15 września 2008 r. czwarty co do wielkości bank inwestycyjny Lehman Brothers został zmuszony do ogłoszenia upadłości – i tak zaczęło się tsunami.

Już 3 października 2008 r. wszedł w życie tzw. Troubled Asset Relief Program (Program Wykupu Złych Długów): plan wsparcia instytucji finansowych, w tym komercyjnych banków inwestycyjnych oraz największych ubezpieczycieli, jak i (w ramach podobnego projektu) publicznych pożyczkodawców – przygotowany przez rząd USA i podpisany przez prezydenta George’a W. Busha. Jego celem była walka ze skutkami tąpnięcia, spotęgowanego upadkiem Lehman Brothers.

Na tę misję przeznaczono 475 mld dolarów, za które wykupiono lub ubezpieczono toksyczne aktywa. Wówczas popularne stało się pojęcie „too big to fail”: instytucji za dużych na to, aby państwo mogło pozwolić im upaść bez potężnych i długoterminowych konsekwencji dla całej gospodarki.

Na liście beneficjentów znalazły się wtedy instytucje, które teraz, przed kilkoma tygodniami, zawarły wspomniany tajny pakt w sprawie udziału w kampanii przed nadchodzącymi wyborami prezydenckimi w USA.
I tak oto Citigroup i Bank of America dostały wówczas od rządu po 45 mld dolarów. Bank JPMorgan, który potem połączył się z Chase, dostał 25 mld. Banki Goldman Sachs i Morgan Stanley po 10 mld, a Bank of New York Mellon Corp. – 3 mld. Media dowiodły, że część tych środków poszła na odprawy i premie dla bankierów, choć kondycja ich korporacji była grobowa.

Realizacja programu i spłata długów wobec rządu skończyła się dopiero pół roku temu, choć wszystkich precyzyjnie jeszcze nie rozliczono.

– Oni są amerykańskiemu obywatelowi coś winni i ewentualna ingerencja w kampanię wyborczą będzie po prostu skandalem – dodaje Cruickshank. Zresztą nie tylko obywatelowi amerykańskiemu, ale o tym później.

Dżentelmeńskie granice

Hillary Clinton – dziś pupilka sondaży w USA – stoi teraz przed może najpoważniejszym wyzwaniem w walce o prezydenturę, dużo większym niż późniejsza rywalizacja z kandydatem wyłonionym w prawyborach Partii Republikańskiej. Musi z jednej strony pogodzić się z powolnym, lecz konsekwentnym dryfem elektoratu Partii Demokratycznej w lewo i jego coraz bardziej antybankowymi nastrojami. Zaś z drugiej strony – ustrzec się przed ewentualnym gniewem Wall Street.

Lewica długo za swojego faworyta w wyborach miała wspomnianą senator Warren. Tymczasem w walce o nominację Demokratów zastąpił ją senacki kolega Bernie Sanders z Vermont, sam nazywający się socjaldemokratą w stylu zachodnioeuropejskim, choć w USA słowo „socjalizm” kojarzy się ze Stalinem. I od razu po ogłoszeniu startu ów trybun ludowy przystąpił do ofensywy przeciw banksterom. „Jeśli jakaś instytucja jest »too big to fail«, to jest tym samym za duża, by w ogóle mogła istnieć. Musimy podzielić je na mniejsze, które będziemy mogli kontrolować i rozliczać z tego, że spekulują ludzkim losem” – powiedział na wiecu. Popularność Sandersa rośnie z dnia na dzień. Wystraszona pani Clinton już zaczęła dyskretnie atakować, ale nie swego rywala, lecz... Obamę – za to, że nic w sprawie reformy Wall Street nie zrobił.

W USA prawo o finansowaniu kampanii wyborczych, którego autorem jest republikański senator John McCain (w 2008 r. przegrał z Obamą walkę o Biały Dom), jest surowe i zakazuje pojedynczym osobom wpłacania milionów na konto kandydata. Ale wyrok Sądu Najwyższego nieco je zliberalizował – i teraz bankierzy mają narzędzia do fundowania tzw. Super PAC: pozornie niezależnych Komitetów Akcji Politycznej. Stowarzyszeniom tym nie wolno angażować się w kampanię poszczególnych kandydatów, ale w ramach osobliwie pojmowanej filantropii mogą one wspierać wszelkie idee i promować je za pomocą kosztownych reklamówek telewizyjnych. Że na przykład ta czy inna korporacja jest wspaniałym pracodawcą, mozoli się nad wzrostem gospodarczym i że nie ma sensu psuć status quo jakimiś regulacjami. Wyborca zostaje wówczas okrężną drogą poinformowany nie tyle, na kogo ma głosować, ile na kogo ma nie głosować.

Szacuje się, że nadchodząca kampania prezydencka będzie kosztować łącznie półtora miliarda dolarów. Co najmniej jedną trzecią wyłożą Komitety Akcji Politycznej. I najpewniej nad tą właśnie strategią zastanawiali się ostatnio bankierzy w nowojorskiej siedzibie Bank of America – aby chwilę później delikatnie postraszyć Clinton, by nie przekraczała dżentelmeńskiej granicy w przedwyborczym populizmie.

Wall Street potencjalnie rozgrywa jeszcze jedną, bardziej niebezpieczną dla demokracji partię.

– Od 2009 r. wartość głównych indeksów wzrosła o ponad sto procent, rynek jest znowu przeszacowany i kolejny krach jest moim zdaniem nie do uniknięcia – mówi „Tygodnikowi” Dante Scala, politolog z Uniwersytetu New Hampshire. – Może się to zdarzyć jeszcze przed wyborami w 2016 r., albo już po. Jeśli dojdzie do powtórki z upadku Lehmana, bankierom będzie zależało na właściwym PR-ze. Z jednej strony – wobec tego, że nie przeprowadzono żadnych reform instytucji typu „too big to fail” – zechcą, aby rząd znów wykupił ich toksyczne długi. Z drugiej strony zadbają o to, by mimo kolejnego katastrofalnego doświadczenia nie naruszyć ich nietykalności. Muszą w związku z tym pilnować, kto jest lub będzie gospodarzem Białego Domu.

A co w Europie?
Tymczasem półtora roku temu Komisja Europejska wystąpiła ze swoim długo oczekiwanym planem reformy banków „za dużych, by upaść”. Projekt jest ostrożny, nie uwzględnia wszystkich postulatów wynikających ze zleconego w 2012 r. przez Komisję raportu wewnętrznego.

Na inicjatywę tę z irytacją zareagowały Francja i Niemcy, tłumacząc, że zagrozi to stabilności Deutsche Bank i Société Générale. Planu próbował bronić Michel Barnier, ówczesny komisarz ds. rynku wewnętrznego i usług (w listopadzie zastąpiła go Elżbieta Bieńkowska). „Wydaje mi się, że znaleźliśmy złoty środek” – tłumaczył Barnier po ogłoszeniu intencji Komisji wobec krytyki z lewa i z prawa.

Niedawno, w połowie maja, komisja ds. ekonomicznych Parlamentu Europejskiego obradowała nad ewentualną reformą systemu bankowego w krajach Unii, ale do żadnych wniosków nie doszła.

– I znów lobbyści wygrali. Przyszłość niezbędnej dla Europejczyków reformy jest niejasna. Nie może być tak, że banki będą dalej łączyć swą podstawową działalność z przekraczającymi granice ryzyka spekulacjami – mówi „Tygodnikowi” Isabelle Durant, związana z Zielonymi była członkini belgijskiego Senatu.

Problem braku regulacji działania instytucji finansowych, które są „za duże, by upaść”, oraz ich wpływu na politykę ma jeszcze jedno oblicze. To wspomniany wcześniej bank Goldman Sachs przez lata sprzedawał rządowi bankrutującej właśnie Grecji instrumenty finansowe, dzięki którym Grekom udało się długo ukrywać swój deficyt. Na szkodę własnych obywateli. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2015