Konfetti z jednodolarówek

Prawybory w USA dobiegły końca: Donald Trump i Hillary Clinton mają dostateczne poparcie, by na letnich konwencjach swych partii otrzymać nominacje jako kandydaci na prezydenta. Teraz zaczyna się wyścig o fundusze.

12.06.2016

Czyta się kilka minut

Hillary Clinton ogłasza, że ma wystarczające poparcie, aby dostać nominację Partii Demokratycznej jako kandydatka na prezydenta. Nowy Jork, 7 czerwca 2016 r. /  / Fot. TIMOTHY A. CLARY / AFP / EAST NEWS
Hillary Clinton ogłasza, że ma wystarczające poparcie, aby dostać nominację Partii Demokratycznej jako kandydatka na prezydenta. Nowy Jork, 7 czerwca 2016 r. / / Fot. TIMOTHY A. CLARY / AFP / EAST NEWS

Republikanie swoją wewnętrzną batalię skończyli dawno: jeszcze pod koniec kwietnia, gdy z wyścigu wycofali się ostatni rywale Donalda Trumpa – senator Ted Cruz z Teksasu i gubernator Ohio John Kasich.

Tymczasem walka w Partii Demokratycznej zrobiła się dziwna... Przewaga Hillary Clinton nad Bernardem Sandersem, jakby jej nie liczyć, od dawna jest tak duża, że senator z Vermont nie ma już na co liczyć. W istocie jeszcze przed ostatnią pulą prawyborów, która rozegrała się w minionym tygodniu, Clinton przekroczyła Rubikon: zgromadziła poparcie 2383 delegatów na partyjną konwencję w Filadelfii, która oficjalnie zatwierdzi nominację.

A wynik tego ostatniego starcia jeszcze zwiększył jej urobek: poradziła sobie lepiej, niż sugerowały sondaże, i wygrała w czterech z sześciu stanów – w tym tak „urodzajnych” w delegatów jak Kalifornia i New Jersey. W tych ostatnich znokautowała rywala.

Mimo tego Sanders broni złożyć nie chce. Wykłóca się, że Clinton uzyskała ową magiczną liczbę 2383 delegatów dzięki głosom tzw. superdelegatów (tj. partyjnych działaczy, którzy biorą udział w konwencji i nie są związani wynikiem prawyborów), i że on, Sanders, ma jeszcze szansę, by przed konwencją przekonać ich, aby zmienili zdanie – a nuż przejdą na jego stronę...

Jednak szanse na to ma znikome: superdelegaci poparli Hillary, bo albo w nią wierzą, albo posłuchali głosu ludu, który wyraźnie stawia na Clinton. Była sekretarz stanu w rządzie Obamy zdobyła prawie 4 mln głosów więcej niż Sanders. Wygrała w dziewięciu największych stanach, podczas gdy on zgarnął pulę głównie w stanach małych, nieistotnych dla Demokratów. Dalej: Bernie gubi się w tym, czy woli demokrację, czy kruczki prawne. Wygrał bowiem głównie w konwentyklach o niskiej frekwencji. I choć ona zdobyła 58 proc. głosów wyborców, a on 42 proc., to jego udział w podziale delegatów wynosi aż 46 proc. Zatem to Clinton, a nie Sanders, mogłaby się żalić, że podział delegatów narusza demokrację, bo jej konkurentowi przyznano ich nieproporcjonalnie dużo...

Obama dzwoni do Sandersa

Możliwe zatem, że w Partii Demokratycznej złamany zostanie tradycyjny konwenans polityczny. Odkąd bowiem wynaleziono telefony, to przegrany jakichkolwiek wyborów (czy to na prezydenta, czy kandydata na prezydenta, senatora czy burmistrza jakiegoś miasteczka w Alabamie) dzwoni do zwycięzcy i składa mu gratulacje. Sanders nie chce tego zrobić. Uważa, że rewolucja trwa dalej. I że gra idzie o taką stawkę, że warto dla niej zlekceważyć zwyczaje. W efekcie to do Sandersa zadzwonił Barack Obama i oświadczył, że oficjalnie poprze zwyciężczynię prawyborów, oraz poprosił senatora o współpracę przy jednoczeniu partii podzielonej negatywną kampanią.

O ironio, chociaż miała wówczas o wiele więcej argumentów, osiem lat temu w takiej sytuacji białą flagę wywiesiła... Hillary Clinton. Nieznacznie wygrała wówczas z Obamą w liczbie zdobytych głosów, ale ówczesny senator z Illinois miał już za sobą więcej delegatów. Była pierwsza dama powiedziała wtedy: jestem twardym zawodnikiem, ale przegrałam i będę się trzymać zasad. Pogratulowała Obamie zwycięstwa i wraz z mężem z wigorem włączyła się w jego kampanię przeciw republikańskiemu konkurentowi Johnowi McCainowi.

A przecież Sanders i tak może czuć się poniekąd wygranym. Przekonał Clinton do większości swoich pomysłów, radykalnych jak na USA – m.in. do znacznej podwyżki płacy minimalnej na poziomie całego kraju, odstąpienia od umowy liberalizującej wymianę handlową USA z Azją, większej niezależnej regulacji banków inwestycyjnych. Wylansował też krewką jak bulterier Elizabeth Warren, senator z Massachusetts i pogromczynię „banksterów” z Wall Street. Prawnicy Partii Demokratycznej i sztabu Clinton kombinują teraz, jak skutecznie zastąpić ją w Senacie innym politykiem Demokratów, gdyby Warren musiała zrezygnować z mandatu. Dla ekspertów to jasny sygnał, że Hillary przymierza ją do stanowiska wiceprezydenta USA.

Szanse Clinton, szanse Trumpa

Tymczasem gazety codziennie niemal piszą, że Clinton jest tak niepopularna, iż Donald Trump wygra jesienne wybory w cuglach... I że rozczarowani wyborcy Sandersa przejdą na stronę ekscentrycznego milionera. Świadczyć mają o tym ogólnokrajowe sondaże, w których Clinton i Trump remisują na poziomie 42-43 proc. Ale już sondaże w poszczególnych stanach – szczególnie tych kluczowych dla ostatecznego zwycięstwa – dają Clinton na tyle bezpieczną przewagę, że gdyby wybory odbywały się dziś, to ona zostałaby 45. prezydentem USA.

Donald Trump na spotkaniu z sympatykami, Fresno, Kalifornia, 27 maja 2016 r. / JOSH EDELSON / AFP / EAST NEWS

Co więcej: choć Trump zyskuje w raczej sympatyzujących ostatnio z Demokratami stanach tzw. „pasa rdzy” (Rust Belt) – gdzie jest dużo białych, pracujących w przemyśle mężczyzn (uwielbiających nowojorskiego ekscentryka) – to traci on jednocześnie w stanach tradycyjnie bardzo konserwatywnych, takich jak Utah (Obama cztery lata temu przegrał tu różnicą aż 48 punktów procentowych, Clinton na razie przegrywa tylko trzema punktami). Cóż to byłaby za złośliwość dziejów, gdyby Trump uszczknął jeden duży stan Demokratom, tracąc przy tym kilka małych, których – wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi – powinien być pewien.

Ale walka dopiero się zaczyna i o wszystkim zdecydują pieniądze. Te przeklęte pieniądze. Kampania roku 2016 może przejść do historii jako najdroższa. Niemniej, i tutaj Clinton jest na lepszej pozycji: gdy idzie o finanse, była pierwsza dama startuje z wyraźną przewagą nad swoim rywalem.

Wolna amerykanka

System zależności partii politycznych od wielkiego biznesu zaczął się w Ameryce wraz z rewolucją przemysłową. Od wojny secesyjnej (1861-65) zarówno lewica, jak też prawica były tu uzależnione od pieniędzy wielkich przemysłowców (w słowniku lewicy: burżuazji).

Choć po drodze znalazło się kilku polityków, którzy – natchnieni przez demokratycznego ducha – chcieli coś zmienić i oddzielić „grubą kreską” kampanie wyborcze od zachcianek bankierów. W 1904 r. prezydent Teddy Roosevelt – ubiegający się o drugą kadencję pionier amerykańskiego progresywizmu (usytuowanego wówczas wśród... Republikanów) – miał parę pomysłów, jak to zrobić. Ale się wystraszył i od nich odstąpił, gdy przyszli do niego partyjni bossowie i zagrozili poparciem oraz dofinansowaniem któregoś z rywali w prawyborach.

Potem temat wrócił na poważnie dopiero 70 lat później, po aferze Watergate. Przypomnijmy: Richard Nixon chciał zadbać o swój ponowny wybór i założył z pieniędzy zebranych na kampanię Komitet Reelekcji Prezydenta. Stowarzyszenie grupowało różnych lojalnych wobec gospodarza Białego Domu ludzi, których zadaniem było podejmowanie nielegalnych działań przeciw jego rywalom. Skończyło się dymisją Nixona. Ale i wówczas problem finansowania kandydatów został odwieszony na kołku.
Przełom nastąpił dopiero w 2002 r., za sprawą mozolnej pracy Republikanina Johna McCaina i jego senackiego kolegi, Demokraty Russa Feingolda. Kongres uchwalił wówczas ustawę, na mocy której w zasadzie wyeliminowano z kampanijnego obiegu tzw. soft money (miękkie pieniądze), czyli pośrednie wspieranie polityków przez korporacje. Ale różne zainteresowane debatą publiczną organizacje ciągle skarżyły to nowe prawo, czego kulminacją był w 2010 r. wyrok Sądu Najwyższego w słynnej sprawie „Citizens United przeciw Federalnej Komisji Wyborczej”.

Pięciu z dziewięciu sędziów uznało wtedy, że zakazywanie korporacjom finansowania kampanii jest sprzeczne z pierwszą poprawką do konstytucji, gwarantującą wolność słowa. Co prawda pozostałych czterech zgłosiło votum separatum (uznając, że korporacje nie są obywatelami, zatem konstytucja nie chroni ich swobody wypowiedzi), ale na wyrok nie miało to wpływu. „To czarny dzień dla Ameryki. Kompromis, nad którym przez wiele lat pracowaliśmy z Russem, jest dziś martwy” – skomentował to wówczas McCain. Do mechanizmu finansowania kampanii wróciła wolna, nomen omen, Amerykanka.

Niewidzialna ręka sponsora

Wygląda to tak: kandydat ubiegający się o miejsce w Kongresie czy o prezydenturę może, przy spełnieniu określonych zasad, zwrócić się do państwa o pieniądze z budżetu. Ale pod warunkiem, że wtedy nie weźmie już ani dolara darowizny od kogokolwiek innego. W praktyce niewielu więc z tego korzysta, bo przy braku poważniejszych ograniczeń łatwiej jest zebrać środki „z ulicy”.

Rekordowo droga była kampania z 2008 r., na którą wydano w sumie aż 5,3 mld dolarów, z czego na sam wyścig prezydencki 2,4 mld. W tym ostatnim nieco ponad miliard wydali z funduszy, które uzbierali, dwaj główni kandydaci – czyli Obama i wspomniany McCain. Reszta pieniędzy popłynęła z różnego rodzaju organizacji niebezpośrednio związanych z pretendentami.
Jedną taką grupą są fundacje i stowarzyszenia działające przede wszystkim poza wyborczym obiegiem, takie jak Narodowe Stowarzyszenie Broni Palnej, proaborcyjne Planowanie Rodziny lub też Krajowe Stowarzyszenie Postępu Ludzi Kolorowych. Drugą – zakładane już wyłącznie z okazji wyborów tzw. komitety akcji politycznej: z pozoru zatroskane dobrem obywateli inicjatywy wspierające kandydatów sprzyjających ich doktrynie. I to jest idealny wytrych, jaki dzierżą korporacje, żeby utrzymać swój wpływ na politykę. Do 2016 r. dawały one pieniądze przede wszystkim probiznesowym komitetom pomagającym Republikanom.

W tym roku także i w tej sferze jesteśmy świadkami politycznego trzęsienia ziemi. Magazyn „Fortune” przeprowadził ostatnio sondaż wśród prezesów 500 największych firm w USA na temat tego, kogo chcieliby zobaczyć w Białym Domu. I okazuje się, że 58 proc. woli Hillary Clinton.

– Menedżerowie i inwestorzy wystraszyli się Trumpa i jego protekcjonistycznych pomysłów na handel. Obawiają się też kolejnych regulacji, jakie zaczęły się za rządów Obamy – mówi w rozmowie z „Tygodnikiem” Megan Van Etten, rzeczniczka Amerykańskiej Izby Handlowej (ta tradycyjnie konserwatywna grupa lobbingowa nie poprze żadnego z kandydatów w wyborach).

Clooney zaprasza do stołu

Tymczasem machina wyborcza Hillary Clinton jest znakomicie naoliwiona. Wśród jej pomocników zajmujących się zbieraniem pieniędzy są starzy wyjadacze Partii Demokratycznej, ale też 114 osób, które dotąd albo nie angażowały się w politykę, albo popierały Republikanów. Większość działa w stanach, gdzie są największe pieniądze – Kalifornii i Nowym Jorku. Ale kilkoro prowadzi swoją misję w egzotycznych jak na lewicę miejscach, np. Nebrasce i Kansas.

– To oczywiście bardzo pomaga Hillary. Ale żeby było jeszcze lepiej, na jej konto muszą zacząć wpływać drobne datki od zwykłych ludzi, bo to one zdecydowały o skuteczności kampanii Sandersa. Chodzi o kwoty po 10 i 20 dolarów, zbierane przez internet – tłumaczy „Tygodnikowi” Dick Harpootlian, zwolennik ultralewicowego senatora z Vermont, który osiem lat i cztery lata temu zbierał datki na zwycięskie kampanie Obamy.

Różnicę między mechanizmami, jakimi posługiwały się dotąd sztaby Clinton i Sandersa, dość widowiskowo obrazuje pewien happening. W kwietniowy wieczór aktor George Clooney, popierający byłą pierwszą damę, zorganizował w swoim kalifornijskim domu kolację, na której byli m.in. państwo Spielbergowie. Zaproszenie kosztowało 33 tys. dolarów od osoby. A za zajęcie miejsca przy stoliku wraz z gospodarzami i samą Hillary trzeba było zapłacić aż 353 tys. dolarów.

Tymczasem u sąsiadów, właścicieli wielkiej sieci dyskontów, odbywało się właśnie barbecue, podczas którego zbierano pieniądze dla Sandersa. Tutaj, aby zostać zaproszonym, wystarczyło wpłacić na rzecz kandydata 27 dolarów... Gdy podjechała limuzyna z Hillary, zwolennicy Berniego obsypali ją tysiącami jednodolarowych banknotów. Konfetti w wykonaniu „oburzonych” miało przypomnieć Clinton, że powinna być kandydatką ludzi, a nie korporacji.

Ile wart jest kandydat?

A Trump? Gdy przed mniej więcej rokiem zaczynała się wewnętrzna batalia wśród Republikanów, z tradycyjną dla siebie pychą wyszedł on przed szereg i oświadczył, że jego kampania będzie wyjątkowo przejrzysta, bo jest tak bajecznie bogaty, że nie musi się pokątnie umawiać z jakimiś podejrzanymi typami ze świata finansjery. I że to on rozplącze złożone z politykierów i lobbystów kłębowisko żmij.

Problem polega jednak na tym, że nie wiadomo, ile tak naprawdę Trump jest wart. Swoich zeznań podatkowych ujawnić nie chce, co zresztą za moment zacznie wykorzystywać Clinton. Wiadomo, że w 1973 r. ojciec dał mu 200 mln dolarów – tak na dobry start. Eksperci policzyli, że gdyby wówczas powierzył te środki funduszom inwestycyjnym to – uwzględniając nawet dwa poważne załamania rynku po drodze – wart byłby dziś dziewięć miliardów. Kandydat przyznaje, że dysponuje dwoma miliardami, ale żadnych kwitów na to nie ma. Obama w obu swych kampaniach wydał po ok. 750 mln dolarów – wszystko wskazuje, że Trump takich pieniędzy po prostu nie posiada.

Teoretycznie, jako namaszczony przez prawicowych wyborców kandydat partii na prezydenta, Trump może liczyć na zastrzyk dużej gotówki od Narodowego Komitetu Republikanów. Jednak nie wszyscy waszyngtońscy liderzy skłonni są do takiego gestu. Kilku wpływowych liderów – jak przewodniczący Izby Reprezentantów Paul Ryan i szef senackiego klubu Mitch McConnell – po cichu woleliby wydać te pieniądze na kandydatów do Kongresu, żeby w listopadzie ocalić republikańską większość w obu izbach parlamentu. Podobnie chcą postąpić szefowie paru potężnych, wspomnianych wcześniej komitetów politycznej akcji. Trump może zacząć sprzedawać swoje nieruchomości, ale na to trzeba przecież czasu. A armia Hillary Clinton puka już do bram...

Między Trumpem a Putinem

Tymczasem w tle rywalizacji między Clinton i Trumpem kiełkuje nowy, ale niewykluczone że zwrotny dla całej kampanii wątek. W ostatni weekend maja w Orlando na Florydzie zebrała się Partia Libertariańska i nominowała na swoich kandydatów na prezydenta i wiceprezydenta byłych republikańskich gubernatorów Nowego Meksyku i Massachusetts, odpowiednio: Gary’ego Johnsona i Billa Welda.

Marginalne dotąd stronnictwo – słynące z takich ekstrawagancji jak postulat zniesienia obowiązku zdawania kursów i posiadania prawa jazdy – zyskało więc wpływowych liderów, zdolnych odciągnąć część tradycyjnego elektoratu prawicy. Dwaj miliarderzy, bracia David i Charles Koch, którzy w minionych kampaniach wydali na Republikanów ponad miliard dolarów, już złożyli obietnicę Johnsonowi i Weldowi, że ich sowicie wesprą.

A jakby tego było mało, Hillary Clinton ostrzy sobie zęby na potencjalny skandal. Trump uczynił bowiem szefem swojego sztabu wyborczego Paula Manaforta, starego waszyngtońskiego wyjadacza. Decyzję podjął, jak to on, dość impulsywnie. Lobbysta mieszka w jednym z luksusowych apartamentów w nowojorskim drapaczu chmur Trump Tower. Wystarczyło, że panowie spotkali się w windzie i chwilę ze sobą pogadali...

Problem polega na tym, że Manafort pracował niedawno dla... Wiktora Janukowycza – skorumpowanego ukraińskiego prezydenta-autokraty, który w 2014 r. został obalony przez Rewolucję Godności i musiał uciekać z Ukrainy do Rosji. Wśród klientów Manaforta byli też rosyjscy bogacze i proputinowscy ukraińscy oligarchowie.

Można sobie wyobrazić, że researcherzy ze sztabu Clinton już skrzętnie badają, czy i jak płynęła gotówka między Kremlem, Gazpromem a amerykańskim lobbystą, który teraz miałby kierować kampanią Donalda Trumpa... ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2016