Łabędzi śpiew senatora

Amerykańskie tabloidy krzyczą, że Bernie Sanders maszeruje do zwycięstwa i jesienią w imieniu Demokratów stawi czoło Donaldowi Trumpowi. Ale arytmetyka jest dla niego bezlitosna.

10.04.2016

Czyta się kilka minut

Na wiecu Berniego Sandersa w Affton High School, St. Louis w stanie Missouri. 13 marca 2016 r. / Fot. Shannon Stapleton / REUTERS / FORUM
Na wiecu Berniego Sandersa w Affton High School, St. Louis w stanie Missouri. 13 marca 2016 r. / Fot. Shannon Stapleton / REUTERS / FORUM

W zasadzie gra u Demokratów się skończyła. Hillary Clinton ma zapewnione głosy 1800 delegatów na partyjną konwencję w Filadelfii, a Bernard Sanders 1100. Aby otrzymać nominację Partii Demokratycznej na jej kandydata w wyborach prezydenckich jesienią 2016 r., potrzeba 2383 głosów – zatem Sanders, senator ze stanu Vermont, musiałby w kolejnych prawyborach zdobyć po prawie 80 proc. poparcia, żeby nadgonić stratę do byłej pierwszej damy i byłej sekretarz stanu USA.

Tymczasem w prawyborczej kolejce czekają jeszcze potężne Nowy Jork i Kalifornia, gdzie Clinton jest bardzo popularna.

W obu tych stanach ich demokratyczni gubernatorzy podpisali ustawy, które gwarantują pracownikom minimalną stawkę na poziomie 15 dolarów za godzinę. Wprawdzie jest to jeden z podstawowych postulatów Sandersa, ale problem w tym, że obaj gubernatorzy otwarcie popierają jego rywalkę, co sztab pani Clinton z pewnością wykorzysta.

Szef kampanii senatora, Jeff Weaver, ogłosił po niedawnych prawyborach w Wisconsin, zwycięskich dla Sandersa, że ma karkołomny plan, jak zdobyć nominację dla swego pracodawcy. „Doprowadzimy do remisu, a potem będziemy przekonywać superdelegatów [są to ministrowie, partyjni liderzy albo członkowie Kongresu związani z Partią Demokratyczną, także mający prawo głosu na konwencji – red.], którzy teraz popierają byłą sekretarz stanu, aby przeszli na naszą stronę” – mówił w rozmowie z telewizją MSNBC. Ale szanse na to, że ci starzy wyjadacze z Waszyngtonu zmienią zdanie, są znikome. Gdyby chcieli, mieli już na to dość czasu.

Wyzwanie dla establishmentu

Tymczasem Barack Obama, sam Demokrata, siedzi jak na rozgrzanych węglach. Jego popularność ostatnio rośnie (według sondaży ufa mu obecnie 54 proc. Amerykanów) i bardzo chciałby zaangażować się w kampanię Hillary – zresztą jako pierwszy urzędujący prezydent, odkąd istnieją mass media.

Nie jest tajemnicą, że Obama już teraz obdzwania zamożnych sponsorów Partii Demokratycznej i ustala z nimi strategię walki ze zwycięzcą republikańskich prawyborów – ktokolwiek nim ostatecznie zostanie. Ale polityczna tradycja zakazuje gospodarzowi Białego Domu udzielenia oficjalnego poparcia dla jakiegoś kandydata przed zakończeniem partyjnych plebiscytów. Podobno prezydent zastanawia się też, jak wykorzystać energię, którą wyzwoliła „powstańcza” kampania senatora Sandersa, dla scalenia Partii Demokratycznej i jak przemówić do jego wyborców, żeby jesienią zagłosowali na Clinton.

Bo Sanders jest, jak na Amerykę, politykiem wyjątkowym.

Urodzony w 1941 r. na Brooklynie, Bernie Sanders jest synem polskiego Żyda. Jego ojciec miał 17 lat, gdy w 1921 r. wyemigrował z małopolskich Słopnic – wioski położonej wśród gór Beskidu Wyspowego, obecnie w powiecie Limanowa – do Nowego Jorku. Wielu kuzynów przyszłego „jedynego socjalisty w Kongresie”, którzy nie wyemigrowali, zginęło w Zagładzie. Jego o siedem lat starszy brat Larry jest natomiast obywatelem brytyjskim i aktywnym działaczem tamtejszej Partii Zielonych. Kilka lat temu obaj bracia odwiedzili Słopnice, gdzie władze gminy sprezentowały im pamiątki po przodkach.

Bernie studiował politologię na Uniwersytecie Chicago. Podobno zajęcia go nudziły, wolał „pracę u podstaw”. Angażował się więc w ruchy walczące o prawa Afroamerykanów, a za udział w proteście przeciwko segregacji w jednej ze szkół w Chicago był nawet aresztowany. Jako zdeklarowany socjalista został wybrany na burmistrza 40-tysięcznego miasteczka Burlington w stanie Vermont. Potem awansował do parlamentu USA – najpierw do Izby Reprezentantów, a potem, w 2007 r., do Senatu. Dziś Sanders deklaruje, że jego ulubionym światowym politykiem jest papież Franciszek – i to on jest autorem pomysłu, aby następca św. Piotra przemówił przed obiema izbami Kongresu.

Rok temu ogłosił swój start w wyborach prezydenckich. Chociaż szanse miał od początku znikome, to jego swoista rewolucja – i rzucenie wyzwania powiązaniom między waszyngtońskim establishmentem a wielkim biznesem i „banksterami” – przejdzie do historii.

Polityk starego typu

Co poszło nie tak? Najbliżsi przyjaciele Sandersa podzielili się ostatnio z dziennikiem „New York Times” refleksją na ten temat. „Powinniśmy byli pokazywać w telewizji spoty i puszczać w radiu reklamy znacznie wcześniej. Szczególnie te adresowane do Afroamerykanów” – twierdził w rozmowie z nowojorską gazetą Cornel West, radykalny filozof i orędownik kandydatury Sandersa.

Wychodzi na to, że Bernie jest politykiem starego typu. Uważa, że ważne są debata, idee i naprawianie świata. Nie ma w nim żądzy władzy dla samej władzy. Nie umie przekroczyć smugi cienia i grać „kwitami” albo rzucać obelgami, chociaż w amerykańskiej polityce jest to – jak na całym świecie – smutnym standardem. Podczas gdy kandydaci w prawyborach Partii Republikańskiej wyzywają się od „przygłupów” i „złodziei”, a ostatnio nawet licytowali się na to, kto ma dłuższe prącie, Demokraci rozmawiają wyłącznie o programie.

– Hillary ma sporo na sumieniu. Bank inwestycyjny Goldman Sachs, który za prezydentury Obamy uniknął kar za swój udział w doprowadzeniu do kryzysu z 2008 r., płacił jej spore pieniądze za „gościnne występy” na swoich galach i sympozjach – mówi „Tygodnikowi” politolog Dante Scala z Uniwersytetu New Hampshire. – Do tego dochodzi sprawa potencjalnych prokuratorskich zarzutów o złamanie tajemnicy państwowej [jako szefowa amerykańskiego MSZ Clinton wysyłała tajne służbowe maile z prywatnej skrzynki – red.]. To i kilka innych spraw Sanders mógł przeciw niej wykorzystać.

Taki paradoks nieciekawych czasów: Sanders przegrywa, bo gra fair.

Uwielbiają go młodzi

Od początku Sanders miał też kłopot z Afroamerykanami, którzy w kolejnych prawyborczych plebiscytach popierają Hillary Clinton przewagą cztery do jednego. To dość dziwne, zważywszy na jego biografię – i na to, że Sanders jako jedyny kandydat podkreśla przez cały czas, iż system penitencjarny w USA jest we władzy rasizmu.

Czarni Amerykanie stanowią 12 proc. całej populacji – i jednocześnie połowę wszystkich więźniów. Takie miasta jak Detroit czy Baltimore są prawie wyludnione z młodych czarnoskórych mężczyzn, niemal jak europejskie miasta z mężczyzn w ogóle w czasie I czy II wojny światowej.

Ale pozostałym w tych dzielnicach kobietom i seniorom, cierpiącym z powodu wielkiej przemocy, w jakiej muszą żyć, Sanders mógł się narazić swym osobliwym – jak na lewicowca – stosunkiem do dostępu do broni palnej.

– Senator Sanders zawsze był zwolennikiem powszechnego prawa do posiadania broni. W debacie publicznej często pomija się, że chodzi o samoobronę, zwłaszcza przed gangami. Mniejszościom rasowym to się nie podoba – twierdzi w rozmowie z „Tygodnikiem” prof. Nicholas Johnson, czarnoskóry prawnik z Uniwersytetu Fordham, który nie kryje swoich konserwatywnych poglądów.

Kolejny paradoks: 74-letniego senatora z Vermont najbardziej uwielbiają młodzi, przede wszystkim studenci i niedawni absolwenci. Widzą w nim niezłomnego rycerza, który doskonale diagnozuje słabości systemu politycznego i zglobalizowanego świata.

Są na tyle wykształceni, że rozumieją pojęcia, których używa. I to wśród nich – oraz innych politycznie wyemancypowanych grup – Sanders rozbija bank. Przykład: kiedy w prawyborach listownie głosowali zwolennicy Partii Demokratycznej mieszkający za granicą, pokonał on Clinton w stosunku 70 do 30 proc. Ale jacy Amerykanie mieszkają poza Stanami? Studenci albo wysoko wykwalifikowani profesjonaliści.

Generalnie ujawniła się tu pewna tendencja: „socjaldemokrata w stylu skandynawskim” (jak lubi o sobie mówić senator) wygrywa w konwentyklach, w których głosowanie poprzedza dyskusja, a uczestniczą w niej wyborcy najbardziej zainteresowani polityką. Clinton natomiast miażdży go w klasycznych prawyborach, w których uczestniczą wszyscy, w tym najmniej zorientowani w bieżącej sytuacji.

Trump lekiem na całe zło

O ironio, język Sandersa w ogóle nie trafia do ludzi, którzy na zdrowy rozum powinni stanowić jego podstawową polityczną klientelę: do wysadzonych z siodła przez kryzys robotników.

Bernie wpadł w pułapkę, kiedy na gehennę bezrobocia i rosnące rozwarstwienie płacowe zaproponował zakładanie spółdzielni pracowniczych, instytucji w Stanach zanikającej od jakichś 30 lat. „Zamiast dawać ulgi podatkowe korporacjom, powinniśmy pomagać ludziom przejmować przedsiębiorstwa i umożliwić im zarządzanie nimi z pominięciem chciwych menedżerów” – mówił podczas jednej z debat z Hillary.

Tymczasem poszkodowanym pracobiorcom kojarzy się to z komunizmem. A ukojenie na ich lęk i gniew wobec „systemu” przynosi im ktoś z zupełnie innej bajki – Donald Trump. On nie używa akademickiego języka, roztrząsając niuanse o patologiach banków inwestycyjnych i funduszy hedgingowych – to także ich działania doprowadziły do kryzysu, który wybuchł jesienią 2008 r. – lecz tylko mówi, że „to Meksykanie zabrali wam pracę”. Czyli: nie jakaś koniunkcja abstrakcyjnych czynników, lecz konkretny obcy, wróg.

Ponad dekadę temu Thomas Frank tak pisał w książce „Co z tym Kansas?” (traktującej nie tylko o tym najuboższym stanie w USA, ale w ogóle o Ameryce) na temat zwrotu wyalienowanych politycznie robotników w stronę prawicy: „Pozbaw ich pracy, a zaraz staną się zarejestrowanymi Republikanami (...), wydaj ich oszczędności na kaprysy menedżera, a zapiszą się do John Birch Society [ultrakonserwatywne i probiznesowe stowarzyszenie – red.]”. Oni nie potrafią więc zaufać Sandersowi. Senator jest dla nich zwiastunem jeszcze większego zagrożenia.
– Ludzie o niskim kapitale społecznym i nieuporządkowanych emocjach nie lubią, kiedy im się mówi w twarz, że są biedni, ani kiedy uświadamia im się ich skomplikowane społecznie położenie. A to robi Sanders – ocenia w rozmowie z „Tygodnikiem” Marianne LaFrance, psycholożka z Uniwersytetu Yale. – Dlatego w prawyborach Partii Demokratycznej wybierają oni Hillary Clinton. Natomiast w ostatecznym starciu ich faworytem może być Trump, który koi ich traumy i działa terapeutycznie.

Starcie antysystemowców

W Stanach trwa intelektualny kryzys przeciętnego wyborcy. Coraz bardziej ucieka on od wolności i swojej niezależności – i zamiast tego woli zdać się na utarte schematy, spiskowe teorie oraz proste recepty na skomplikowane dolegliwości.

W efekcie w starciu dwóch „antysystemowych” kandydatów o dusze „niebieskich kołnierzyków” – jak w Stanach określa się pracowników niższego szczebla (w różnych odmianach koloru niebieskiego produkowana jest popularna robocza odzież dżinsowa) – cynik Trump wygrywa z idealistą Sandersem.

Niebezpieczeństwo jednak polega na tym, że także wśród najwierniejszych wyznawców senatora z Vermont znajdzie się zapewne wielu ludzi gotowych poprzeć ekscentrycznego miliardera Trumpa, byle tylko pokazać w ten sposób środkowy palec „systemowi”. Niedawno aktorka Susan Sarandon, od lat zaangażowana w lewicę, zadeklarowała, że jeśli w prawyborach Partii Demokratycznej wygra Hillary Clinton, to ona w wyborach prezydenckich odda głos na Trumpa.

Moralna ambiwalencja polityki przypomina nam niestety o myśli Fryderyka Nietzschego: nie ma już faktów, są tylko interpretacje.

Świadom tego stanu rzeczy Bernie Sanders powinien chyba wywiesić białą flagę – i zarazem zdyskontować swoją rewolucję, wymuszając na pani Clinton wdrożenie swojego głównego postulatu: rozliczenia wilków z Wall Street. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2016