Anty być

To miejscami inteligentne i brawurowe przedstawienie nie jest w pełni udane. Myślę, że Klata nie do końca potrzebował powieści Gide'a, by wypowiedzieć się na dręczący go temat. Co nie zmienia faktu, że powoli rozwija się bardzo utalentowany reżyser, który nie będzie obojętny na sprawy społeczne.

08.02.2004

Czyta się kilka minut

"Lochy Watykanu" trafiły swego czasu na kościelny indeks ksiąg zakazanych. Największą tajemnicą utworu jest irracjonalna niemoralność, morderstwo dokonane bez żadnej przyczyny, jedynie dlatego, że było być może niezbędnym elementem stwarzania siebie samego. Lafcadio Wluiki jest typem, który ma wielu literackich braci. Podłych i wrednych. Tyle że bracia ci działają zawsze we własnym interesie. Jan Klata w swojej adaptacji “Lochów" przeniósł ciężar na inny wątek powieści: antyklerykalny i antydewocyjny. Zrobił spektakl o religijnej hipokryzji.

Najpierw poznamy świat Protosa (Eryk Lubos), sprytnego oszusta, który wymyśla historyjkę o uwięzieniu papieża, by wyciągać pieniądze od zamożnych dewotek na rzekomą akcję jego uwolnienia. Na scenie wnętrze mieszkania utrzymanego we wciąż jeszcze modnym stylu grounge. Protos ze swoją świtą, frontalnie, jak rockmani na scenie, wyśpiewują piosenkę Jaggera “Sympathy for The Devil". Właściwie nie wyśpiewują, bo piosenka idzie z playbacku, ale przez to scena nabiera patetycznej dziwności. Potem kolej na wątek Antyma (Bogusław Kierc), masona, który z dziecięcą złośliwością bluźni Bogu. Kulminacją tego wątku jest scena z odrąbaniem dłoni figurze Maryi. W niej po raz pierwszy pojawia się kicz religijny, który stanie się jednym z motorów napędzających spektakl.

Niestety, historia Antyma wymaga od reżysera nie tylko talentu komediowego, który Klata posiada w dawce ponadprzeciętnej, podobnie jak umiejętność ironicznego myślenia i operowania ostrym, bezlitosnym sarkazmem. Nie będzie pełna, jeżeli nie przeprowadzi się klarownie wywodów religijno--filozoficznych. To zdecydowanie słaba część spektaklu, sprowadzająca się do historyjki o bluźniercy, który, uzdrowiony wbrew własnej woli, przeżywa gwałtowne nawrócenie, z przykrą konsekwencją, jaką jest upadek finansowy. Mimo zapewnień nie otrzymuje od Kościoła gratyfikacji, jaką pobierał wcześniej od loży masońskiej. Nie udaje się tu Klacie odkurzyć wątku, który od czasu wydania powieści Gide’a stracił swoją moc.

Lafcadio (Marcin Czarnik) jest współczesnym młodym człowiekiem, żyjącym z dnia na dzień, bez celu i jakichkolwiek moralnych imponderabiliów. Ten najbardziej tajemniczy bohater prowadzony jest przez reżysera i aktora z drażniącą czasem oczywistością. Na początku idzie po swoje, czyli po pieniądze, które jako bękart dziedziczy po zaledwie poznanym i już umierającym ojcu. Jego wędrówka, czy raczej bierna egzystencja, niesie go przez życie skrajem zdarzeń związanych z aferą papieską. Lafcadio, zawieszony między skrajnie różnymi czynami: uratowaniem dziecka z pożaru a zamordowaniem nieznanego sobie człowieka, ma w sobie rys reprezentanta pokolenia nic. Pozbawiony ambicji i dążeń, umie jedynie wydawać odziedziczone pieniądze.

Reżyser niezbyt jasno tłumaczy złożoność jego osobowości. W przejściu od młodzieńca samookaleczającego się i przyznającego sobie punkty za własne nikczemności do cynicznego lowelasa nie ma nic niezwykłego. Może tak właśnie ma wyglądać modelowe postępowanie “tej dzisiejszej młodzieży"? Ale jeśli można tym usprawiedliwić luki w konstruowaniu postaci, to nie da się wyjaśnić w ten sposób sceny zamordowania Amedeusza. Efektownie zrealizowana, w duchu Krystiana Lupy, dzieje się gdzieś wysoko nad sceną, w małej klatce udającej przedział pędzącego pociągu. Myśli Lafcadia odczytujemy na czarnym ekranie, poniżej przedziału. Czerwone litery wyświetlają myśli i słowa, których nie możemy usłyszeć z powodu hałasu. I nagle okazuje się, że bezpośrednią przyczyną zabójstwa Amedeusza jest nieprzyjemny wyprysk na jego ciele. Lafcadio nie może znieść tego, jak mówi, “syfa". W ten sposób bezinteresowna w założeniu Gide’a zbrodnia doskonała zyskuje motyw: fizyczną odrazę do drugiego człowieka. Całe późniejsze zawikłanie czynu Lafcadia w powieść pisaną przez Juliusa (Krzysztof Kuliński) - grafomana o ambicjach akademika - traci trochę sens.

Dopiero finał wątku Lafcadia nadaje zwrot tej postaci, windując ją w rejony, których nie przewidział autor powieści. Po nocy, w czasie której Lafcadio konsumuje Glorię (Lena Skrzypczak), córkę Juliusa, młodzieniec wychodzi z sypialni, maluje sobie usta czerwoną szminką, którą potem rozmazuje na twarzy (utrata dziewictwa Glorii czy próba odniesienia się do silnie obecnych w “Lochach Watykanu" wątków homoseksualnych?), po czym wraca i kredą na grobowo czarnych ścianach sypialni pisze: “Jestem twoim stryjem". Tam, gdzie moglibyśmy spodziewać się nihilistycznego wyznania o sile stwierdzeń Iwana Karamazowa, pojawia się najbardziej banalne zdanie, ironicznie nicujące cały wątek Lafcadia.

Najbardziej efektowne sceny spektaklu związane są z Amedeuszem (Jerzy Senator), wytwórcą dewocjonaliów. Kiedy znajdujemy się w jego pracowni, nad sceną zawisa gigantyczne kiczowate malowidło przedstawiające Chrystusa z sercem gorejącym. Wszędzie stoją odlewy figur Matki Boskiej w różnych rozmiarach, częściowo popakowane w skrzynie i przygotowane do wysyłki. Wśród nielicznych sprzętów jest radioodbiornik, z którego rozbrzmiewa różaniec klepany przez słuchaczy Radia Maryja. Używa go zresztą Protos, by zagłuszać swą rozmowę z Hrabiną (Irena Rybicka) o uwięzieniu papieża. (Protos nadużywa słowa rodem z dzisiejszej polszczyzny, które najlepiej definiuje tę postać: “pieniążki").

Amedeusz jest przerysowanym, dewocyjnym pielgrzymem. Karykaturalny, rysowany grubą kreską, staje się łatwą ofiarą nie tylko Protosa, ale także śmiechu widzów. Niezaradny i zagubiony, odbywa swą katastrofalną krucjatę na odsiecz papieżowi, w wyniku której ginie przypadkiem z rąk Lafcadia. Zdewociały fajtłapa. Postać czysto komiczna, także w powieści Gide’a. To łakomy i łatwy kąsek dla reżysera, który portretując Amedeusza wyśmiewa egzaltację religijną. Nie stroni też od dopisywania akcentów czysto polskich. W scenie, w której Amedeusz odwiedza rzekomego kardynała, odbywa się wspólne śpiewanie “Barki", w czasie którego Amedeusz doznaje taneczno-religijnych ekstaz, nieprzystojnych i niepoważnych. Graniczący z szarżą atak na powierzchowny polski katolicyzm staje się najmocniejszą stroną spektaklu Klaty, którego metodą reżyserską jest uwspółcześnianie i spolszczanie wszystkiego, co się da.

To miejscami inteligentne i czasem brawurowe przedstawienie nie jest w pełni udane. Myślę, że reżyser nie do końca potrzebował powieści Gide’a, by wypowiedzieć się na dręczący go temat. Z kolei adaptacja powieści biegnie najprostszym torem zmierzającym do oddania całej zawartości książki, swoistego streszczenia jej. Może należało postąpić bardziej selektywnie? Nakłada się na to gonitwa pomysłów reżyserskich, grzech reżyserskiej młodości. Co nie zmienia faktu, że powoli rozwija się bardzo utalentowany reżyser, który nie będzie obojętny na sprawy społeczne.

W “Rewizorze" wystawionym w umierającym na bezrobocie górniczym Wałbrzychu Klata odważył się rozliczyć z peerelem bez cienia nostalgii. Teraz sięga po sprawę religii, czytając chyba Gide’a przez swój dramat “Uśmiech grejpfruta", w którym dochodzi do głębokiego kryzysu osobowości pary dziennikarzy oczekujących w Watykanie na śmierć Papieża. Szkoda, bo w ten sposób interpretacja arcytrudnej powieści Gide’a osiada na mieliźnie.

Żeby jednak było sprawiedliwie, jeszcze jedna scena. Lafcadio znowu w swej samotni, tym niby pociągu zawieszonym nad sceną. Miota się, nie wiedząc, co począć. Dołem, na czarnoczerwonym wyświetlaczu galopują słowa modlitwy: “Zdrowaś Mario...", strasznie szybko, nie sposób ich przeczytać. Piękna scena, piękny pomysł i świetny kontrapunkt do słyszanych wcześniej sennych modlitw Radia Maryja.

Andre Gide “Lochy Watykanu", przekład: Tadeusz Boy-Żeleński, adaptacja, reżyseria i opracowanie muzyczne: Jan Klata, scenografia i reżyseria świateł: Justyna Łagowska, kostiumy: Mirek Kaczmarek, ruch: Maciej Prusak, premiera w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu, 9 stycznia 2004

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2004