Życie po brexicie

To wielka niewiadoma nie tylko dla Brytyjczyków, ale również dla obywateli państw Unii, którzy żyją na Wyspach. Powody do obaw mają także Polacy. Odwiedziliśmy ich.
z Worcester (środkowa Anglia)

04.03.2019

Czyta się kilka minut

Sprzedawca w Stokrotce, jednym z polskich sklepów w Worcester, w środkowej Anglii. Luty 2019 r. / RADOSŁAW PIOTROWSKI DLA „TP”
Sprzedawca w Stokrotce, jednym z polskich sklepów w Worcester, w środkowej Anglii. Luty 2019 r. / RADOSŁAW PIOTROWSKI DLA „TP”

Podczas negocjacji w sprawie wyjścia z Unii jednym z trzech głównych punktów – obok ustaleń finansowych i irlandzkiej granicy – było zagwarantowanie praw obywateli krajów unijnych w Wielkiej Brytanii oraz brytyjskich mieszkających w Unii. Tych pierwszych jest 3,5 mln (ok. 6 proc. populacji Wysp), a największą grupę stanowią Polacy: prawie milion.

Przyjechali po 2004 r., gdy z chwilą akcesji Polski do Unii otworzył się dla nich brytyjski rynek pracy. Krótki wyjazd zarobkowy często zamieniał się w dłuższy, paroletni, po czym podejmowali decyzję, by zostać.

Polacy stanowią dziś w Wielkiej Brytanii największą mniejszość urodzoną poza granicami brytyjskimi – jest ich więcej niż Hindusów czy Irlandczyków. I w przeciwieństwie do innych nacji przybywających na Wyspy osiedlają się nie tylko w dużych miastach, ale też na prowincji.

Kłopoty w szczegółach

Od początku brexitowych negocjacji Polacy i inni imigranci z krajów Unii słyszeli zapewnienia, że nie będą musieli opuszczać Wysp. Teraz poszanowanie ich praw jest powiązane z zapewnieniem praw Brytyjczyków na kontynencie i zagwarantowane w wynegocjowanym porozumieniu.

Jednak, jak to często bywa, diabeł tkwi w szczegółach. Polacy i inni obywatele Unii mogą zostać, ale muszą zwrócić się o przyznanie im statusu „osiedlonego” (settled), jeśli są dłużej niż pięć lat, lub „wstępnie osiedlonego” (pre-settled), jeśli mniej niż pięć lat. W teorii nie powinni mieć z tym problemu – ówczesna minister spraw wewnętrznych Amber Rudd mówiła przed rokiem, że ma być to równie proste jak zakupy online.

Właśnie – online. Wniosek można złożyć głównie przez aplikację na smartfonie, gdyż w całej Wielkiej Brytanii ma działać tylko 13 punktów, gdzie będzie go można złożyć osobiście. Z czego np. w całej Szkocji tylko jeden, w Edynburgu. Dla osób starszych, które nie korzystają z zaawansowanej technologii i mieszkają np. w małych wioskach na północy, trwająca cały dzień podróż do szkockiej stolicy może być sporym wysiłkiem.

Bo choć w kontekście brexitu mówi się głównie o młodej imigracji, to kwestia statusu dotyczy niemal wszystkich obywateli Unii – również osób w podeszłym wieku, pochodzących z różnych krajów, które w Wielkiej Brytanii mieszkają nawet od kilkudziesięciu lat. Niektórzy, choć spędzili tu całe życie, założyli rodziny i wychowali dzieci, nie mają brytyjskiego obywatelstwa. Albo nie sądzili, że kiedyś to będzie problem, albo nie mogli go uzyskać, gdyż niektóre kraje (np. Holandia) nie pozwalają na podwójne obywatelstwo.

Europejski Windrush?

Obaw związanych z procedurą uzyskiwania statusu „osiedleńca” jest sporo. Testy systemu wykazały problemy, np. zawodziła opcja identyfikująca paszport. Aplikacja działa dotąd tylko na systemie Android (na iPhonie już nie); nie działa też za granicą. Obawy budzi również bezpieczeństwo danych. Jest jednak nadzieja, że to faza testowa i błędy można poprawić. Mówi się też o zwiększeniu liczby punktów konsultacyjnych.

Choć czasu zostało mało: system musi wejść w życie z końcem marca, gdy kraj opuści Unię (jeśli wszystko pójdzie planowo, bo ostatnio coraz częściej mówi się o przesunięciu daty brexitu).

Czas to w ogóle poważna kwestia. Na uregulowanie swego statusu w Wielkiej Brytanii – w przypadku brexitu z porozumieniem – unijni obywatele mają tylko nieco ponad dwa lata, do końca czerwca 2021 r. Potem każdy, kto nie przeszedł procedury, będzie uznany za nielegalnego imigranta. To automatyczne pozbawienie praw budzi najwięcej obaw.

Eksperci od imigracji ostrzegają rząd, że tak skonstruowany system grozi skandalem na miarę Windrush. „Pokoleniem Windrush” określa się mieszkańców Karaibów (Jamajki, Trynidadu czy Tobago), którzy przybyli na Wyspy po II wojnie światowej; uzyskiwali wtedy pozwolenie na pobyt jako pochodzący z brytyjskich kolonii.

Nie wydano im jednak potwierdzających to dokumentów – nie były potrzebne. Aż do 2012 r., gdy zaczęto ściślej kontrolować imigrację i o dokumenty poproszono. Wtedy okazało się, że papierowe karty zejścia na ląd urzędowo zniszczono. Nie mogąc udowodnić momentu, w którym przybyli (i co za tym idzie: prawa do pobytu), ludzie z „pokolenia Windrush” zaczęli być deportowani, odmawiano im świadczeń i opieki zdrowotnej.

Tymczasem część osób testujących brexitową aplikację dowiedziała się z niepokojem, że ministerstwo nie może odnaleźć dokumentów dotyczących ich pozwolenia na pobyt...

Gorsi obywatele

– Potencjalne problemy techniczne to jedna sprawa, a druga to koszty. Dopiero niedawno premier May poinformowała, że zostanie zniesiona opłata rejestracyjna, wynosząca 65 funtów – mówi Tomasz Piotrowski, który od 13 lat mieszka w Worcester, w środkowej Anglii. – Przede wszystkim jednak sam fakt, że obywatele Unii muszą się rejestrować, nie jest w porządku. Przecież już raz to robili i przebywają tu legalnie. To wielka krzywda dla Polaków i innych.

Choć sam ma obywatelstwo brytyjskie i nie musi się martwić o swoje prawa, Piotrowski zwraca uwagę na inne sprawy, stawiające unijnych obywateli na gorszej pozycji. – Nawet w przypadku uregulowanego brexitu, na podstawie porozumienia z Unią, nie wiadomo, czy obywatele unijni zachowają prawo do udziału w wyborach samorządowych – mówi.

– To szczególnie ważne, bo skoro tu mieszkamy i płacimy podatki, dlaczego mielibyśmy tracić wpływ na to, jak te pieniądze są wydawane? A co będzie, jeśli nastąpi twardy brexit bez porozumienia? My i nasze prawa jesteśmy zakładnikami polityków – dodaje Tomasz.

W przypadku wyjścia z Unii bez porozumienia, unijni obywatele musieliby uregulować swój status szybciej: do 31 grudnia 2020 r. Natomiast w ostatnich dniach brytyjscy posłowie zwrócili się do rządu, aby część porozumienia z Brukselą – ta dotycząca praw obywateli unijnych – została przyjęta i wdrożona bez względu na dalszy przebieg negocjacji, i to jeszcze przed brexitem. To może poprawić ich sytuację, choć nie zwolni z obowiązku rejestracji.

– Cokolwiek pójdzie nie tak, czy z tą aplikacją, czy z całym porozumieniem, żyjący tu Europejczycy z kontynentu mogą nagle stać się nielegalnymi imigrantami. Bez prawa pobytu, za to z hipoteką wziętą na dom oraz z dziećmi chodzącymi do miejscowej szkoły – wyjaśnia Piotrowski.

Burmistrz chce rozmawiać

Worcester to niespełna stutysięczne miasto w środkowej Anglii, blisko Birmin­gham. Słynie z pięknej średniowiecznej katedry, w której pochowano XIII-wiecznego króla Jana bez Ziemi (to on podpisał Wielką Kartę Praw). Słynie też z korzennego sosu: to sos worcestershire lub po prostu sos angielski.

Również w Worcester mieszka sporo Polaków.

W sobotnie popołudnie ulice w centrum tętnią życiem. Na ulicznych straganach słodycze, indyjskie jedzenie. ­Zabytki sąsiadują z nowoczesnymi budynkami. – W grudniu zawsze organizowany jest Wiktoriański Jarmark Bożonarodzeniowy, przyjeżdża mnóstwo ludzi. To naprawdę świetne miejsce – mówi Tomasz Piotrowski.

Tomasz Piotrowski, Worcester, luty 2019 r.

W powietrzu czuje się już wiosnę, liczni goście siedzą przy kawiarnianych stolikach wystawionych na zewnątrz.

Na High Street, przed ratuszem, mężczyźni w mundurach z różnych epok zapraszają na historyczne widowisko, które odbędzie się za kilka dni. W ratuszu – imponującej budowli, wyglądającej raczej jak muzeum, pełnej obrazów i zabytkowych ciężkich mebli – urzęduje burmistrz Jabba Riaz.

Dziś przyjmuje interesantów. Bezpośredni, wierzy w wartość rozmowy. – W Worcester mieszkają ludzie z różnych krajów, nie tylko unijnych. Musimy nauczyć się być razem mimo różnic – mówi. – A najlepszym sposobem jest opowiadanie o sobie: dlaczego tu jesteśmy, skąd jesteśmy, jacy jesteśmy. Prowadzimy teraz taki projekt: „Mów do mnie”.

Kilka miesięcy temu, gdy przez Worcester chcieli przemaszerować członkowie English Defence League, w proteście przeciw planom budowy meczetu, burmistrz wyszedł do nich na ulicę. Próbował rozmawiać. Mówił: „Tak, wolałbym, żeby was tu nie było. Ale macie do tego prawo. Zapraszam do ratusza na rozmowę”.

– Kiedy ludzie lepiej się znają, przestają się siebie obawiać – mówi teraz Jabba Riaz. – Jeśli o tym zapomnimy, mogą się zdarzyć takie rzeczy jak w Bośni, gdy sąsiedzi zwrócili się przeciw sąsiadom. Nie grozi nam oczywiście wojna, ale nienawiść już tak.

– W ubiegłym roku razem z burmistrzem i kilkoma osobami byliśmy w Sarajewie, to było przejmujące – opowiada Tomasz Piotrowski. – Teraz w Worcester obchodzimy nie tylko Dzień Pamięci Holokaustu, ale też Dzień Pamięci Srebrenicy [w 1995 r. wojska serbskie zamordowały tam ponad 8 tys. muzułmańskich Bośniaków – red.].

Czuję, że tu przynależę

The Hive, czyli Ul, to architektoniczna duma Worcester. Nowoczesny budynek, który w formie przypomina faktycznie złoty ul, powstał osiem lat temu i stał się jednym z punktów orientacyjnych miasta. Mieszczą się w nim niektóre miejskie wydziały, biblioteka miejska i uniwersytecka, archiwum, a także przestrzeń dla wystaw i kawiarnia. Na parterze stanowiska komputerów, z których można swobodnie skorzystać. Obok czytelnia dla dzieci: w labiryncie niskich półek z książkami wbudowano siedziska jak dziuple, można się zaszyć z lekturą. Kolory, przyjazna atmosfera.

W kawiarni gwar i sporo ludzi, ale wraz z Basią, Tomaszem, Ewą i kilkoma innymi Polakami udaje się nam zająć duży stół.

Basia mieszka na Wyspach od 10 lat. Przyjechała na studia i już została. – Studiowałam „budowanie potencjału ludzkiego i organizacyjnego” – mówi. – Pracowałam przy wielu projektach rządowych i międzynarodowych, również migracyjnych. Teraz pracując dla urzędu miasta odpowiadam m.in. za projekt „Mów do mnie”. Jednym z celów projektu jest dotarcie do nowych przybyszów w Worcester.

Basia zajmuje się też kwestiami mieszkaniowymi związanymi z migracją: – Moje zadanie to wychwytywanie problemów, jakie mają nowi przybysze.

Wcześniej mieszkała w 300-tysięcznym Bradford. – To takie imigracyjne zagłębie, mieszanka wielu kultur, więc moja specjalność była bardzo na miejscu – mówi.

Cztery lata temu trafiła do Kidderminster koło Worcester. Po 1945 r. osiedlało się tu wielu żołnierzy Armii Polskiej na Zachodzie, którzy woleli nie wracać do ojczyzny rządzonej przez komunistów. Dalej żyje w Kidderminsterze sporo Polaków, jest parafia rzymskokatolicka, do niedawna był klub polski.

Ewa przyjechała przed 13 laty. Pochodzi z wioski w Świętokrzyskiem. Po roku dołączył do niej mąż z kilkuletnim synem Mateuszem. Teraz Mateusz ma 18 lat i wybiera się na studia. Zna polski, ale woli mówić po angielsku, w języku, którym posługuje się na co dzień. – Czuję, że przynależę tutaj. Tu chodzę do szkoły, tu mam przyjaciół – mówi.

– I jest wyróżniającym się studentem, ma oferty ze świetnych uniwersytetów – dodaje Tomasz. – Zawsze stawiam takich ludzi jak Ewa i jej rodzina za przykład. Gdy przyjechaliśmy, zaczynaliśmy od najprostszych prac: ja zmywałem garnki, Ewa sprzątała. Sami opłaciliśmy sobie potem szkoły. Ja skończyłem prawo, Ewa właśnie została dyplomowaną pielęgniarką. Nie ma mowy o zasiłkach i obciążaniu państwa.

– Zwłaszcza że służba zdrowia opiera się na imigrantach – śmieje się Ewa. W Anglii aż 10 proc. lekarzy i 7 proc. pielęgniarek to obywatele kontynentalnych krajów Unii.

Z kolei Rafał trafił na Wyspy 11 lat temu. – Przyjechałem z dziewczyną, teraz już żoną – opowiada. – Myśleliśmy o kilku krajach, wybraliśmy Wielką Brytanię. Nie znałem języka, próbowałem mówić po niemiecku. Nikt oczywiście mnie nie rozumiał, ale ludzie byli bardzo życzliwi.

Chłodniejsze relacje

Wszyscy, którzy siedzą teraz przy kawiarnianym stoliku w Ulu, zgadzają się, że w czerwcu 2016 r. – gdy nieco więcej niż połowa Brytyjczyków zagłosowała za opuszczeniem Unii – zmieniło się wszystko.

– Nigdy wcześniej nie czułam się obcokrajowcem. Aż do tego referendum. Teraz w każdej rozmowie czuję, że ktoś zwraca uwagę na mój akcent. Choć często ludzie biorą mnie za Niemkę czy Austriaczkę, odczuwam to, że nie jestem stąd – mówi Basia. – Chłodniejsze stały się relacje z sąsiadami. Są tacy, którzy starają się ze mną nie rozmawiać, jeśli nie muszą.


Czytaj także: Patrycja Bukalska: Brexit box


– Nigdy nie zapomnę poranka po referendum. Po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, jak to będzie, gdy pójdę do sklepu i poproszę o mleko – mówi Tomasz. – A przecież przed laty wyjeżdżałem do USA nie znając języka, więc wiem, co to znaczy bać się otworzyć usta. Ale wcześniej nigdy mi się to nie zdarzyło. Anglia przed i po referendum to olbrzymia różnica.

– Podzieliło się całe społeczeństwo. Wcześniej były jakieś dyskusje, ale nie było takiego podziału – mówi Rafał. – Po referendum obudziłem się w innym kraju.

– A mnie znajomi Brytyjczycy przepraszali za wynik. Choć czułam się nieco... niechciana – Ewa zastanawia się chwilę nad właściwym słowem.

– Moi przyjaciele są zwolennikami brexitu. Czemu? Nie wiem, chyba to wpływ mediów. Byli za młodzi, by głosować w 2016 r. – opowiada Mateusz. – Raczej o tym nie rozmawiamy i nie sądzę, by zdawali sobie sprawę, że to, co się dzieje, może dotknąć również mnie.

Ojciec Mateusza i mąż Ewy, także Rafał, pracuje w fabryce w pobliskim Evesham. Tam zmianę dało się odczuć od razu. – Koledzy nas pytali: „To wy jeszcze tu jesteście?”. Niby taki żart, ale chyba tylko trochę – mówi. – Ktoś przecież za tym brexitem głosował.

W fabryce pracują z nim Brytyjczycy, Polacy, Litwini i Rumuni. W Evesham imigrantów z Europy Środkowej i Wschodniej jest więcej niż w Worcester.

W całym Worcestershire za brexitem głosowało 57 proc., o pięć procent więcej niż w skali kraju. W samym mieście Worcester brexit poparło 53 proc. głosujących.

Wrócić, wyjechać, zostać

Im bliżej brexitu, tym większa niepewność.

Tomasz, już z brytyjskim paszportem, nie martwi się o siebie, ale o mamę. W Worcester mieszka też jego brat, niedaleko zaś siostra z rodziną, natomiast mama została w Polsce. – Niepokoję się, że w razie czego trudniej będzie jej pomóc czy przywieźć tutaj – kiwa głową.

– Nie mam obywatelstwa. Jestem z tych zagrożonych – mówi Basia, ale śmieje się przy tym głośno. – Mieszkałam już w wielu miejscach. Ostatnio potrzebowałam odmiany, więc wyjechałam na osiem miesięcy do Malezji. Mogę wyjechać z Anglii, to nie jest dla mnie problem.

– Nie mam obywatelstwa i może powinnam się czuć niepewnie, ale tak nie jest – mówi Ewa. – Nie boję się i już. Bez względu na to, co przyniesie przyszłość. Bo przecież powrót do Polski, do ojczyzny, to nie jest jakiś straszny wyrok.

Jej mąż Rafał także nie ma wątpliwości. – Wrócić do Polski? Mogę nawet jutro – stanowczo deklaruje. – Tylko dzieci mnie tu trzymają.

– No właśnie, dzieci... Chciałabym, żeby dla nich to się jakoś dobrze ułożyło, bo one, tak jak my, nie mają obywatelstwa brytyjskiego. Innymi rzeczami nie zamierzam się jednak zamartwiać – mówi Ewa.

Basia zwraca uwagę, że w swojej pracy spotyka się z imigrantami, którzy nie przyjechali sami, lecz z całymi rodzinami, z babciami, dziadkami. W dawnej ojczyźnie posprzedawali domy. Spalili mosty. Dla nich konieczność powrotu to olbrzymi problem i zaczynanie wszystkiego od nowa. – Nie mają do czego wracać. Nie mają tam już nawet znajomych – mówi.

Problemy, które stwarza brexit, najmocniej uderzają w osoby najsłabsze.

– Prowadzę fundację Yellow Scarf [nazwa pochodzi od tytułu filmu „Żółty szalik”], która pomaga ludziom zmagającym się z alkoholizmem, bezdomnością, wykluczeniem społecznym – mówi Rafał. – Nasza pomoc jest skierowana szczególnie w stronę imigrantów z Europy Wschodniej. Czasem wystarczy jedno niepowodzenie, by potknąć się i nie móc się samemu podnieść. Teraz dochodzi jeszcze ta niepewność i presja na imigrantów...

Pogorszyć może się dla nich dostęp do państwowej pomocy społecznej, bardziej będą narażeni na dyskryminację w pracy, a także to właśnie ta grupa może mieć problem z rejestracją statusu. – Większość ludzi sobie radzi i poradzi, ale nie wszyscy – podkreśla Tomasz.

Zbieracze truskawek

Tacy Polacy jak Basia czy Ewa nie mają wątpliwości, że sobie poradzą bez względu na to, co stanie się po 29 marca.

Pytanie, jak poradzą sobie pracodawcy, którzy opierają się na imigrantach. Sezonowi pracownicy z Europy Środkowej i Wschodniej stanowili dotąd główną siłę roboczą na polach truskawek czy kapusty. W samym hrabstwie Worcestershire potrzeba ok. 2,5 tys. pracowników sezonowych. Kto ich zastąpi?

Koło Evesham jest gospodarstwo Bala Paddy, jedyna na Wyspach farma truskawkowa prowadzona przez ludzi pochodzących z Azji. – Padda to fantastyczny człowiek– mówi Tomasz. – Pracowaliśmy przy projektach charytatywnych, np. organizacji meczów piłki nożnej dla imigrantów. Nic tak ludzi nie zbliża jak sport.

Na farmie, o której pisał ostatnio nawet tygodnik „Economist”, pracują głównie Rumuni i Bułgarzy, ostatni beneficjenci otwartych unijnych granic. Przed nimi byli to Polacy i Litwini, a wcześniej Hindusi i Pakistańczycy. Bal Padda więc wie, że ludzie przychodzą i odchodzą, w miarę jak rosną ich aspiracje i możliwości. Jego ojciec przyjechał z Indii w latach 60. XX w., pracował w odlewni. Bal Padda już tu się urodził, prowadzi wielką farmę.

Jeśli obywatele Unii odejdą, na Wyspy przyjadą inni – po referendum migracja z krajów Unii zaczęła gwałtownie spadać, a spoza Unii rosnąć. Padda i inni przedsiębiorcy martwią się jednak, że ci nowi niekoniecznie mogą chcieć pracować na farmie, bo są coraz lepiej wykształceni.

Pozaeuropejskie pochodzenie imigrantów to jedna zmiana. Druga to zaskakujący fakt, że negatywny stosunek Brytyjczyków do imigracji – uważanej za jedną z przyczyn decyzji o brexicie – powoli, ale jednak maleje.

– Przyjechało bardzo dużo ludzi w bardzo krótkim czasie – mówi Tomasz. – To tak, jakby w moim rodzinnym Sandomierzu osiedliło się naraz dwa tysiące cudzoziemców, którzy posłali dzieci do szkół, otworzyli swoje sklepy itd. Potrzeba czasu, by ludzie przywykli do takiej zmiany, ale niektórym politykom było wygodniej podkreślać różnice, niż mówić o czasie potrzebnym na integrację.

Życzenia

Czego życzą sobie Polacy w Worcester?

– Większej klarowności. Żebyśmy wiedzieli, co się stanie. O resztę będziemy się później martwić. Z każdej sytuacji jest jakieś wyjście – mówi Ewa.

– Ewa przyjechała jako pesymistka, a stała się optymistką – uśmiecha się Tomasz.

– Zawsze byłam optymistką! – oburza się Ewa. – Wierzę, że chaos może być twórczy. Może coś z tego dobrego wyjdzie. A Polacy zawsze sobie poradzą.

Wątpliwości co do tego nie ma również Basia. Właśnie dołączyła do niej siostra. Może na kilka miesięcy, może na dłużej.

– Zawsze czułem się i czuję Europejczykiem – mówi Rafał. – Nie ma powodu, aby to się zmieniło. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2019