Zwyciężyły kobiety

Oscary, mimo sezonowych mód i prób nadążania za duchem czasu, nadal promują kino bezpieczne i społecznie użyteczne.

09.03.2010

Czyta się kilka minut

Przed pisaniem o tegorocznych Oscarach można było zawczasu przygotować sobie dwa skrajnie różne gotowce. Gdyby zatriumfował "Avatar" Jamesa Camerona, film-hologram będący tyleż technicznym popisem, ile zręcznym przetworzeniem bardzo wytartych klisz, relacja z gali w Kodak Theatre musiałaby utrzymać się w tonie pożegnalno-futurystycznym. Potwierdzałaby głoszony od pewnego czasu zmierzch tradycyjnej technologii obrazu i triumfalne wejście kina w trzeci wymiar. Mówilibyśmy ze smutkiem o zwycięstwie kina jarmarcznego albo z radością - o powrocie kina do samej jego esencji, którą już u zarania była ucieczka od rzeczywistości w wyimaginowane światy, będące kompensacją naszych pragnień czy przepracowaniem odwiecznych mitów.

Tymczasem członkowie Amerykańskiej Akademii zadecydowali inaczej. Nagradzając w najważniejszych kategoriach "The Hurt Locker. W pułapce wojny" Kathryn Bigelow, odwołali się do zupełnie innej tradycji kina: zamiast fantastycznych wizji tworzonych przez pierwszego sztukmistrza kina Georges’a Méli?sa, wybrali ścieżkę bliższą raczej braciom Lumi?re. Kino "wierzące w rzeczywistość" pokonało tym samym kino obrazu, a kino nieczystego sumienia Ameryki zdystansowało najbardziej kasowe widowisko wszech czasów.

***

Czy jednak tego rodzaju przeciwstawienia oddają istotę rzeczy? Wszak zwycięski film Kathryn Bigelow to również widowisko, w którym obcą planetą jest okupowany Bagdad, zamiast niebieskich stworów z plemienia Na’vi i awatarów, mamy groźnych tubylców tudzież amerykańskich saperów balansujących na granicy życia i śmierci, a cały film służy przede wszystkim odczuciu na własnej skórze ich strachu i morderczej determinacji.

Również przesłania obu filmów pozostają wcale nie tak odległe. "Avatar" próbuje odkupić grzechy białego człowieka, który od wieków budował swoją potęgę przez podbój innych cywilizacji, podczas gdy w "The Hurt Lockerze" antywojenny przekaz sprowadza się w gruncie rzeczy do abstrakcyjnych rozważań o absurdzie wojny, o zarażeniu nią czy syndromie uzależnienia - unika jednak otwartej politycznej konfrontacji.

Tak więc podczas tegorocznych Oscarów główny pojedynek rozegrał się pomiędzy dwoma formami kina przygodowego, z których pierwsza chce być przede wszystkim czystą rozrywką, nieświadomie kreując nową, oczyszczającą mitologię, druga zaś ostrożną krytykę irackiej ofensywy próbuje uatrakcyjnić budowaniem suspensu i tworzeniem iluzji bezpośredniego uczestnictwa w zdarzeniach.

***

Polityczna poprawność królowała zresztą niepodzielnie w Teatrze Kodaka, próbując podreperować samopoczucie wytwornej widowni. "Precious" Lee Danielsa, opowieść o otyłej, czarnoskórej i w dodatku niepiśmiennej dziewczynie z Harlemu, która doświadcza wszelkich możliwych krzywd i upokorzeń ze strony najbliższych, uhonorowana została dwoma ważnymi statuetkami: dla najlepszego scenariusza adaptowanego i za drugoplanową rolę żeńską dla Mo’Nique, grającej rolę toksycznej matki.

W "The Blind Side" nagrodzona Oscarem (a zarazem Złotą Maliną dla najgorszej aktorki) Sandra Bullock wcieliła się w autentyczną postać Leigh Anne Tuohy, która na przekór wszystkiemu przyjęła pod swój dach bezdomnego czarnoskórego chłopca, przyszłą gwiazdę futbolu amerykańskiego. Antyrasistowskie treści odnaleźć można było w wielu filmach nominowanych: od futurystycznego "Dystryktu 9" Neilla Blomkampa po animowaną "Księżniczkę i Żabę".

Nie ulega jednak wątpliwości, że tegoroczny werdykt Akademii przejdzie do historii z innego powodu: po raz pierwszy przyznano Oscara za reżyserię kobiecie (Bigelow), a wśród dziewięciu filmów nominowanych do głównej statuetki znalazł się jeszcze jeden tytuł zrealizowany kobiecą ręką, czyli "Była sobie dziewczyna" Lone Scherfig. Ktoś powie, że w ten oto sposób różnica pomiędzy tak zwanym kinem kobiecym a tym uznawanym za stricte męskie powoli się zaciera. Nic bardziej błędnego: zarówno uroczy film duńskiej reżyserki o dziewczęcej inicjacji w życie i budowaniu niezależności, jak i brutalny "The Hurt Locker" wnoszą do kina nieco inne spojrzenie na to, co pochopnie zwykliśmy uznawać za męskie czy kobiece. Zarówno Scherfig, jak i Bigelow, opowiadają przy wszystkich różnicach o tym samym: o brutalnym końcu niewinności, czy to w zetknięciu z machiną wojny, czy z radosnym, beztroskim życiem w konsumpcyjnym społeczeństwie.

***

Pomni niedawnych sukcesów wywrotowego kina braci Coen ("To nie jest kraj dla starych ludzi" - Oscar 2008) czy Anga Lee ("Tajemnica Brokeback Mountain" - Oscar 2006), w tym roku mieliśmy prawo zapytać o nieobecność na podium takich tytułów jak "A Serious Man" Ethana i Joela Coenów czy "Bękarty wojny" Quentina Tarantino. Ten ostatni musiał się zadowolić jedynie nagrodą dla Christopha Waltza w roli charyzmatycznego nazisty. Wizja odwróconej historii drugiej wojny światowej, w której Żydzi biorą odwet na hitlerowcach, a pomaga im w tym cudowny wynalazek kina, okazała się, jak widać, zbytnio wywrotowa.

Podobnie rzecz się ma z filmem Coenów, który jest dwudziestowieczną wariacją wokół historii biblijnego Hioba, pytaniem o "funkcjonalność" religii, a także osobistą wyprawą twórców w głąb własnego judaistycznego dziedzictwa. "A Serious Man" - film zabawny i śmiertelnie poważny, prosty, a zarazem zachęcający do obierania go z kolejnych warstw, to drugi największy przegrany tegorocznej ceremonii. Zignorowanie tego tytułu było zarazem przypomnieniem, czym są Oscary z definicji - a są przede wszystkim nagrodami amerykańskiego przemysłu filmowego. Nie przypadkiem statuetkę dla najlepszego filmu odbierają nie reżyserzy, ale producenci. Podczas polskiej transmisji z Los Angeles komentujący w studiu Canal Plus Kuba Mikurda trafnie dopatrywał się w Oscarach celebracji Amerykańskiego Snu w swojej najczystszej postaci. Kiedy bogowie filmowego Olimpu w kreacjach za tysiące dolarów ze łzami w oczach dziękują swoim bliskim - stają się na moment jednymi z nas. Przekonują, że w Ameryce, nawet tej nękanej kryzysami, nadal wszystko jest możliwe.

***

Mimo to, w czasie okołooscarowej gorączki pielęgnujemy złudzenie, że kino liczy się nie tylko w rankingach sprzedanych biletów. I że nie musi służyć wyłącznie bezpiecznemu przyswajaniu najbardziej bolesnych problemów dnia dzisiejszego: wojny w Iraku, społecznego wykluczenia, rozmaitych uzależnień i ułomności. Dla tych, którzy oczekują od Oscarów nie tyle wcielania marzeń milionów, ale rzetelnej weryfikacji artystycznych dokonań, tegoroczna gala mogła przynieść jeszcze kilka momentów bolesnego otrzeźwienia. Nie tylko z powodów patriotycznych żal krótkiego dokumentu "Królik po berlińsku" Bartka Konopki. Czyżby dla amerykańskich akademików śmieszno-straszna opowieść o Europie podzielonej berlińskim murem była już tematem przebrzmiałym? A może ubranym w zbyt wyrafinowaną formę - filozofującej przypowiastki, w dodatku przewrotnie udającej film oświatowy?

Podobne wątpliwości budzi nagroda dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego: czy rzeczywiście argentyński "El secreto de sus ojos" Juana José Campanelli przebija "Białą wstążkę" Michaela Hanekego i "Proroka" Jacques’a Audiarda? A może nagroda dlań jest tylko przekornym gestem wobec naszych europejskich wyobrażeń o tym, czym jest prawdziwe kino? A przy okazji pokazaniem języka wielkim europejskim festiwalom, które wspomniane dwa tytuły uhonorowały najwyższymi trofeami?

Trudno też wybaczyć całkowite zlekceważenie przez Akademię znakomitego filmu "W chmurach" Jasona Reitmana, posiadacza aż sześciu istotnych nominacji, a zakwalifikowanego najwyraźniej do kategorii "filmów kryzysowych", choć twórca "Juno" nakręcił raczej przenikliwy obraz międzyludzkich związków w dobie technologicznego przyspieszenia. Jedno jest pewne: hollywoodzkie Oscary pomimo kilku wierzgnięć na przestrzeni swojej historii, mimo sezonowych mód i prób nadążania za duchem czasu, nadal promują kino bezpieczne i społecznie użyteczne. Miażdżące zwycięstwo "The Hurt Lockera" nad "Avatarem" wynikiem 6:3 (przy czym temu ostatniemu przypadły znacznie mniej prestiżowe nagrody "techniczne") potwierdza to zjawisko, jakkolwiek w tym zestawieniu nastraja raczej optymistycznie. To jednak inna kategoria wagowa. Wybór pomiędzy tymi dwoma filmami wyznacza dwa różne kierunki, którymi podążać będzie kino jutra. Chyba że Cameron i Bigelow zejdą się jeszcze kiedyś na planie i udowodnią, iż różnica w gruncie rzeczy tkwi tylko w użytych narzędziach.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2010