Gusta i kalkulacje

Były to Oscary wyjątkowe. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów było o co kruszyć kopie, a ekscytację wzbudzało coś znacznie więcej niźli tylko parada dekoltów czy liczba zer na koncie producentów.

14.03.2006

Czyta się kilka minut

Ang Lee /
Ang Lee /

W szranki o najlepszy film roku stanęły tytuły, które uciekają od hollywoodzkiej bajki. Które traktują widza jak dorosłego. Oglądając nominowane filmy, mogliśmy się czuć zaproszeni do rozmowy o rzeczach najważniejszych. O prawach i obowiązkach artysty ("Capote"); o relacjach międzyludzkich w społeczeństwie wielorasowym ("Miasto gniewu"); o dziennikarskiej uczciwości ("Good Night, and Good Luck"); o skuteczności walki z terroryzmem ("Monachium"); o zakazanej miłości i jej konsekwencjach ("Tajemnica Brokeback Mountain"). Szkoda tylko, że sama uroczystość rozdania nagród obróciła te ważkie kwestie w mniej czy bardziej niewybredne żarty, podporządkowując wszystko wymogom telewizyjnego widowiska.

Członkowie Amerykańskiej Akademii Filmowej w większości postawili na "Miasto gniewu", film najbardziej spośród wyżej wymienionych poprawny, opatrzony słusznym przesłaniem, artykułujący lęki bogatych mieszkańców wielkich miast

(z których przecież rekrutuje się większość typujących...). Reżyser Paul Haggis zasłynął w roku ubiegłym jako scenarzysta nagrodzonego Oscarem "Za wszelką cenę" Clinta Eastwooda. Tym razem stanął za kamerą, by zrealizować film o współczesnym Los Angeles, pokazanym jako etniczne piekło, w którym codzienne życie zdominowane zostało przez wściekłość i przemoc. Biali i czarni, Latynosi i Azjaci, biedni i bogaci, policjanci i gangsterzy, zwykle zamknięci (dosłownie bądź w przenośni) w swoich gettach, nagle w wyniku wypadku samochodowego stają oko w oko. Ujawniają się skrywane uprzedzenia i kompleksy.

Rasistami są tutaj wszyscy. Amerykański tygiel kultur zostaje pokazany jako istna beczka prochu, której nie jest w stanie spacyfikować żadna polityczna poprawność czy akcje afirmatywne. Nadzieja pozostaje w samych ludziach, którzy dopiero pod wpływem głębokiego wstrząsu zaczynają zmieniać swoje nastawienie wobec innych.

Haggis opowiedział tę historię barwnie i dynamicznie (Oscary za scenariusz oryginalny i montaż), wykorzystując popularną formułę mozaiki filmowej w mistrzowski sposób uprawianą przez Roberta Altmana, uhonorowanego w tym roku Oscarem za całokształt twórczości. "Miasto gniewu" nie dorównuje niestety Altmanowskiemu "Na skróty"; zbytnio też kojarzyć się może z "Magnolią" Paula Thomasa Andersona. Konserwatyzm Akademii nie polegał więc na tym, że odrzuciła film o miłości homoseksualnej, nagradzając film prawomyślny, ale na tym raczej, że zdecydowała się nagrodzić film opowiedziany w sposób tak perfekcyjnie schematyczny, odwołujący się do sprawdzonej recepty na zaangażowane społecznie kino. Niby gniewne i gorzkie, ale jednak z optymistycznym wydźwiękiem.

O wiele ciekawsze, znacznie bardziej prowokujące i odważne w zadawaniu nękających nas dzisiaj pytań było dla mnie "Monachium" Stevena Spielberga, film haniebnie pominięty w ostatecznym rozdaniu. Prowokacje nie są jednak w cenie podczas oscarowych rozgrywek. Stąd też "Tajemnica Brokeback Mountain" Anga Lee, do niedawna oscarowy czarny koń, musiał zadowolić się statuetkami niższymi rangą.

Salomonowy werdykt przyznał Tajwańczykowi nagrodę za reżyserię, a współscenarzyści: Larry McMurtry i Diana Ossana otrzymali statuetkę za przeniesienie na ekran opowiadania Annie Proulx. Przejmujący motyw muzyczny autorstwa Gustavo Santaolalli, który nucili chyba wszyscy, wychodząc z seansu "Tajemnicy Brokeback Mountain", a odegrany zamaszyście podczas oscarowej gali przez Itzchaka Perlmana - również znalazł uznanie w oczach szacownych akademików. Finał był jednak ciosem dla tych wszystkich, którzy nie tylko kibicowali "Tajemnicy" jako filmowi najlepszemu, ale też głęboko ten film przeżyli.

Nie dokonała się więc obyczajowa rewolucja, jaką byłoby niewątpliwie nagrodzenie "gejowskiego melodramatu" (choć sam temat pojawiał się już w nagradzanych wcześniej filmach, by wspomnieć choćby rolę Toma Hanksa w "Filadelfii" Jonathana Demme'a z 1993 roku). Sęk jednak w tym, że film Anga Lee wcale nie głosi pochwały miłości homoseksualnej, ale miłości w ogóle. Homoseksualizm jest dla bohaterów filmu przekleństwem - choćby ze względu na społeczny ostracyzm. Taka love story nie mogła mieć happy endu. Wiele w niej wzniosłości i współczucia, ale bohaterowie ostatecznie przegrywają. Co zatem zwyciężyło: czy rzeczywiście konserwatyzm akademików czy może raczej bezduszna machina promocyjna, która w przypadku "Miasta gniewu" okazała się sprawniejsza?

Jakkolwiek by odpowiedzieć, nagrody Akademii zawsze rządziły się swoimi prawami i nikogo dziś nie dziwi fakt, że statuetkę dla najlepszego filmu odbierają na scenie producenci. Oscary przypominają nam nieubłaganie, że film jest biznesem - głównie amerykańskim zresztą - który tylko czasem bywa sztuką. Biznes ten dba jak mało który o własną legendę, przypomina nieustannie o swych najlepszych tradycjach, fetuje dawne gwiazdy, oddaje hołd tym, którzy odeszli. Celebrowanie własnej legendy to nieodmiennie najciekawsze momenty uroczystości wręczania Oscarów, czy będzie to przezabawny montaż fragmentów starych westernów sugerujący ich seksualną (a właściwie homoseksualną) dwuznaczność, czy składanka najbardziej magicznych scen z klasyki amerykańskiego filmu noir.

Tegoroczna, siedemdziesiąta ósma z rzędu edycja Oscarów, nawet jeśli jej finał był pewną niespodzianką, okazała się bardzo przewidywalna. "Wyznania gejszy" Roba Marshalla, twórcy nagrodzonego przed dwu laty "Chicago", jak przystało na wystawne egzotyczne widowisko, dostrzeżono w kategoriach stricte wizualnych: zdjęcia, scenografia, kostiumy. Nikt też nie wątpił, że zwalisty Philip Seymour Hoffman, znany z wyrazistych ról drugoplanowych w "Magnolii", "Boogie Nights" czy "Utalentowanym panu Ripleyu", musi zostać dostrzeżony w kapitalnej, idącej na całość kreacji Trumana Capote'a, a najbardziej dziś kasowa amerykańska aktorka Reese Witherspoon wreszcie wyłamie się ze stereotypu "legalnej blondynki" i wyśpiewa swojego Oscara jako żona Johnny'ego Casha w filmie "Spacer po linie".

Sześciotysięczne gremium Akademii zagrało więc w tym roku wyjątkowo rozważnie. Publiczność - sądząc po reakcjach na film Anga Lee i pooscarowych komentarzach - okazała się znacznie bardziej romantyczna.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2006