Żonglerka nad przepaścią

Czasem politykowi rozpieszczonemu sukcesami, nagle zawieje w twarz ostry, zimny wiatr. Takie doświadczenie jest dziś udziałem Angeli Merkel.

04.06.2012

Czyta się kilka minut

Prezydent Francji Francois Hollande, prezydent USA Barack Obama, kanclerz Angela Merkel i brytyjski premier David Cameron. Camp David, USA, 19 maja 2012 r. / fot. Mandel Ngan / AFP / East News
Prezydent Francji Francois Hollande, prezydent USA Barack Obama, kanclerz Angela Merkel i brytyjski premier David Cameron. Camp David, USA, 19 maja 2012 r. / fot. Mandel Ngan / AFP / East News

Günter Grass i Thilo Sarrazin: dwóch niemieckich pisarzy postanowiło w tych dniach wmieszać się w najważniejszą dziś dyskusję w Europie: o kryzysie euro. Obaj uczynili to w sposób, który niemiecka kanclerz może interpretować jako pośredni, ale jednak atak – na nią samą i jej politykę.

Grass, który niedawno zasłynął antyizraelskim wierszem, ponownie sięgnął po pióro i znów wysmażył coś, co ma formułę wiersza, ale w istocie jest kolejnym kiczowatym pamfletem politycznym. „Hańba Europy”: w swym utworze Grass bierze w obronę przed bogatymi Europejczykami, a więc także przed Niemcami, ni mniej, ni więcej tylko biedną (jego zdaniem) Grecję. Z kolei Sarrazin, który w ubiegłym roku zarobił grube miliony na bestsellerze opowiadającym o tym, jak to „Niemcy likwidują się same” (tak brzmiał tytuł książki) przyjmując u siebie imigrantów, teraz chce powtórzyć poprzedni sukces: jego nowa książka nosi tytuł „Europa nie potrzebuje euro”.

Choć Grass i Sarrazin występują z różnych pozycji, obaj usiłują połączyć niemiecką politykę wobec kryzysu w strefie euro z niemiecką historią. Krytykując politykę Berlina i Brukseli wobec Aten, Grass sięga po argument, że Niemcy już raz zniszczyli Grecję, tę krainę tysięcy malowniczych wysp, gdy najechali ją zbrojnie, „z tomikami Hölderlina w tornistrach”.

Z kolei Sarrazin, inaczej niż Grass bynajmniej nie sympatyk Greków, atakuje zwolenników euro-obligacji – tych wspólnych papierów dłużnych strefy euro, których domaga się coraz więcej zagrożonych krajów, a przed którymi Berlin jak dotąd się broni. Ci, którzy domagają się euro-obligacji, choć sami krytykują Niemców, w istocie są „napędzani bardzo niemieckim odruchem, wedle którego pokuta za Holokaust i wojnę światową skończy się definitywnie dopiero wtedy, gdy my wszyscy (my, Niemcy – JT) oddamy nasze sprawy i także nasze pieniądze w europejskie ręce” – pisze Sarrazin. Nic dziwnego, że prawicowa polityk z Grecji, Vicky Voulvoukeli, żąda teraz od Niemiec 70 mld euro reparacji za II wojnę światową.

MERKEL W IZOLACJI

W innych okolicznościach takie publikacje jak Grassa i Sarrazina mogłyby się wydawać, patrząc z punktu widzenia Angeli Merkel, co najwyżej czymś uciążliwym. Jednak w tych dniach wpisują się one w polityczny klimat, dla Merkel coraz bardziej niebezpieczny. Po raz pierwszy od wybuchu europejskiego kryzysu wiosną 2010 r. Merkel – kiedyś nazywana „Królową Europy” – sprawia wrażenie, jakby na śliskim unijnym parkiecie nie była już tak suwerenna i tak odporna na ataki, jak jeszcze kilka tygodni wcześniej.

Od momentu, gdy paryski partner pani kanclerz, Nicolas Sarkozy, poniósł klęskę we francuskich wyborach prezydenckich, Niemcy są rzeczywiście w izolacji – przynajmniej jeśli brać pod uwagę wielkie kraje strefy euro. W sytuacji, gdy Francja i Włochy nie chcą już dłużej akceptować niemieckiego „dyktatu oszczędnościowego”, pole manewru Merkel wydaje się coraz mniejsze – o ile nie pożegna się ona ze swymi dotychczasowymi żelaznymi zasadami.

Wraz ze zwycięstwem socjalisty Francois Hollande’a we Francji zmienił się polityczny układ sił w strefie euro. A nawet więcej: strefa euro wydaje się coraz mniej sterowna – a winę za to ponosi niemiecko-francuski spór o dalszą strategię antykryzysową. Przy czym chodzi nie tylko o rytualne już pytanie: pakt fiskalny (jak chce Merkel) czy programy pobudzające wzrost gospodarczy (jak chciałby Hollande). Przedmiotem sporu znów stają się euroobligacje – choć jeszcze niedawno wydawało się, że temat ten odłożono ad acta.

Podczas ostatniego brukselskiego „obiadu na szczycie” Merkel chciała rozmawiać o reformach strukturalnych, a Hollande (wspierany przez premiera Włoch Montiego) o euro-obligacjach. Tymczasem postulat euroobligacji może się stać ładunkiem wybuchowym z opóźnionym zapłonem, podłożonym pod euroland.

SPÓR O EUROOBLIGACJE

Jak dotąd kraje strefy euro pożyczają pieniądze na rynkach finansowych, emitując własne narodowe obligacje z różnym oprocentowaniem, którego wysokość zależy od wiarygodności kredytowej danego kraju. Wprowadzenie wspólnych obligacji oznaczałoby, że państwa strefy euro pożyczają pieniądze wspólnie i wspólnie odpowiadają wobec wierzycieli.

Znaczyłoby to także, że kraje, które dziś cieszą się większym zaufaniem rynków – jak Niemcy czy Finlandia, a w przyszłości, po wejściu do strefy euro, zapewne także Polska – musiałyby płacić większe odsetki niż dziś. Ich straty finansowe może dałoby się jeszcze jakoś znieść. Ale gdy w grę wchodzi pożyczanie pieniędzy, kluczową rolę odgrywają nie tylko koszty, ale też psychologia.

Tymczasem można się obawiać, że wprowadzenie euroobligacji podważy zaufanie do strefy euro – w tym sensie, że od tego momentu zniknie poczucie, iż euroland wyciągnie kiedykolwiek lekcje z kryzysu i usunie jego przyczyny. Euroobligacje nie zachęcą bowiem Grecji i innych „zagrożonych” krajów do reform. Przeciwnie – mogą zachęcić je do bezczynności: w końcu po co reformować, po co modernizować systemy socjalne, rynki pracy i administracje państwowe, skoro mamy nowe źródło łatwego pieniądza?

Hollande twierdzi prostodusznie, że istniejące dziś różnice w oprocentowaniu obligacji są „głęboko niesprawiedliwe”, a euroobligacje mogą być dla strefy euro impulsem wzrostowym. Nie jest jednak wcale pewne, że tak będzie. Pomijając już taki szczegół, że wprowadzenie euroobligacji wymaga zmiany unijnego traktatu, co zwykle trwa latami.

Zatem – co dalej? Na ustąpienie wobec Hollande’a w sprawie euroobligacji Merkel nie może sobie pozwolić. Nie tylko dlatego, że przeciw euroobligacjom opowiedziały się właśnie, po dłuższym wahaniu, również dwie główne partie niemieckiej opozycji, socjaldemokraci (SPD) i Zieloni, gdy Merkel potrzebuje ich głosów, aby przeprowadzić w Bundestagu ratyfikację paktu fiskalnego (do czego potrzebna jest większość dwóch trzecich). Równie istotne jest i to, że wedle najnowszych sondaży aż 79 proc. Niemców jest przeciwnych euroobligacjom. A jakby na to nie patrzeć, Merkel potrzebuje Niemców, ich głosów, jeśli chce znów wygrać wybory w 2013 r.

PECHOWY MIESIĄC MAJ

Czy wygra? W tym momencie nie jest to pewne, bo pozycja pani kanclerz chwieje się także na podwórku wewnątrzniemieckim. Można nawet powiedzieć, że maj był dla niej szczególnie pechowy, wręcz katastrofalny. Polityczną katastrofę poprzedziła afera i dymisja prezydenta Christiana Wulfa (niegdyś nominata Merkel) i wybór nowego prezydenta, popularnego w społeczeństwie eksszefa „niemieckiego IPN” Joachima Gaucka (który nie był już jednak nominatem Merkel).

Gdy zaś nastał ów feralny maj, kanclerska chadecja (CDU) przegrała kolejne wybory do parlamentów krajowych (landtagów) – najpierw w Szlezwiku-Holsztynie, a potem w Północnej Nadrenii-Westfalii, najludniejszym landzie Niemiec. W konsekwencji Merkel musiała wyrzucić z hukiem ze swojego rządu ministra ochrony środowiska – wprawdzie Norbert Röttgen należał kiedyś do jej zaufanych współpracowników, ale pani kanclerz uznała najwyraźniej, że nie może sobie pozwolić na słabość w sytuacji, gdy to Röttgen, lider CDU w Północnej Nadrenii-Westfalii, ponosił odpowiedzialność za fatalny wynik jej partii.

Wyrzucając Röttgena, Merkel podziękowała mu kurtuazyjnie za to, że „stworzył podwaliny pod reformę energetyczną” w Niemczech, zaznaczając, że do wykonania pozostało tu „jeszcze trochę pracy”. Druga część tej wypowiedzi zabrzmiała bardziej niż fałszywie – w sytuacji, gdy pojęcie „reforma energetyczna” (może należało by powiedzieć: energetyczna rewolucja) to dziś słowo-klucz w niemieckiej polityce.

POLITYCZNE PUŁAPKI ENERGETYCZNEJ REWOLUCJI

Za pojęciem energetycznej reformy (rewolucji) kryje się bowiem gigantyczny projekt gospodarczo-technologiczny – i zarazem największa wewnątrzpolityczna słabość Merkel. Także dlatego, że to ona była jego inicjatorką: wychodząc naprzeciw lękom Niemców, po katastrofie nuklearnej w Fukuszimie wiosną 2011 r. zdecydowała się na radykalny krok – postanowiła, że Niemcy zrezygnują w ogóle z energii atomowej.

Projekt energetycznej reformy (rewolucji) przewiduje też, że za kilkadziesiąt lat ogromna większość energii zużywanej w Niemczech – w jednym z najbardziej uprzemysłowionych krajów świata, a więc konsumującym najwięcej energii – będzie pochodzić z tzw. źródeł odnawialnych. A że jest to operacja na żywym organizmie, pytanie brzmi: jak tego dokonać, nie doprowadzając do tego, że niemieckiej gospodarce nagle zabraknie prądu?

Jednym z najtrudniejszych punktów okazuje się dziś budowa nowych linii przesyłowych, tzw. energetycznych autostrad, które będą transportować energię np. z elektrowni wiatrowych, budowanych na wietrznej północy Niemiec, aż na wysoko uprzemysłowione południe. Na razie budowa prawie nie ruszyła z miejsca i Merkel może mówić o wielkim szczęściu, że minionej zimy udało się – ledwo, ledwo – uniknąć niedoborów prądu. Dostrzegając niebezpieczeństwo (także polityczne), pani kanclerz zdecydowała teraz o szybkim zainwestowaniu około 20 mld euro w rozbudowę 3,8 tys. kilometrów nowych sieci przesyłowych.

KRES KRÓLOWEJ EUROPY?

Tymczasem socjaldemokraci i Zieloni, zwycięscy w Szlezwiku-Holsztynie i Północnej Nadrenii-Westfalii, ostrzą sobie zęby na przyszłoroczne wybory do Bundestagu – z nadzieją, że w tym czasie kanclerska chadecja nie przełamie trendu spadkowego. W niektórych sondażach chadecy mogą liczyć na 35 proc., inne dają im jedynie 31 proc. Tak czy inaczej to za mało, aby utworzyć ponownie rząd z (neo)liberałami z FDP – w sytuacji, gdy partia ta powinna się cieszyć, jeśli w przyszłym roku uda jej się przekroczyć 5-procentowy próg.

Czy jest to więc początek końca rządów Angeli Merkel? Na takie prognozy jest zdecydowanie za wcześnie – także dlatego, że niemiecka scena partyjna podlega dziś postępującemu rozdrobieniu i nawet zbierając jedną trzecią głosów, chadecja może się okazać największą siłą polityczną. Niemniej sytuacja, gdy od 2013 r. w Bundestagu będzie aż sześć partii – obok dwóch pierwszoligowych (chadeków i socjaldemokratów) także cztery mniejsze: Zieloni, FDP, postkomunistyczna Partia Lewicy i nowa Partia Piratów – sprawia, że możliwe lub konieczne staną się nowe koalicje.

Zwłaszcza wybory w Północnej Nadrenii-Westfalii pokazały dobitnie, że niemieckie społeczeństwo coraz bardziej przesuwa się na lewo: partie mniej lub bardziej lewicowe – a więc: SPD, Zieloni, Piraci i Lewica – zdobywają dziś łącznie prawie dwie trzecie głosów. W takiej konstelacji – i w sytuacji, gdy Piraci i postkomuniści uchodzą (w oczach i chadeków, i socjaldemokratów) za ugrupowania pozbawione tzw. zdolności koalicyjnej – wariantem teoretycznie możliwym staje się znów Wielka Koalicja chadecko-socjaldemokratyczna, w której SPD odgrywać będzie rolę partnera słabszego. I w której, dodajmy, kanclerzem będzie znowu Merkel. Jednak SPD kategorycznie odrzuca taki scenariusz i stawia na sojusz z Zielonymi oraz, jeśli będzie to arytmetycznie konieczne, z liberałami. I to najbardziej prawdopodobny wariant – już bez „Królowej Europy”.

***

Angela Merkel ma przed sobą jeszcze rok czasu, by odzyskać utracone terytorium. Musi podołać dwóm zadaniom, obu prawdziwie herkulesowym: przeprowadzić pomyślnie reformę energetyczną i doprowadzić do tego, by niemiecko-francuski „motor” nie tylko znów zaskoczył, ale pracował zgodnie z oczekiwaniami jej wyborców. Tylko wtedy Merkel może pozyskać na nowo zaufanie Niemców – rozmiłowanych w ekologii i coraz bardziej bojących się o stan swych finansów, prywatnych i publicznych.

Czy to się jej uda? Pewne jest jedno: kto nie docenia Angeli Merkel, ten już przegrał. 


PRZEŁOŻYŁ WP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2012