Królowa bez ziemi

Angela Merkel walczy o przetrwanie. Choć jest najpopularniejszym niemieckim politykiem, wcale nie jest pewne, czy w latach 2013–2017 to ona będzie nadal rządzić krajem.

04.02.2013

Czyta się kilka minut

Pani kanclerz podczas imprezy karnawałowej w Berlinie, 29 stycznia 2013 r.  / Fot. Odd Andersen / AFP / EAST NEWS
Pani kanclerz podczas imprezy karnawałowej w Berlinie, 29 stycznia 2013 r. / Fot. Odd Andersen / AFP / EAST NEWS

Wstępna przygrywka do wielkiego wyścigu – do roku wyborów, który właśnie zaczął się w Niemczech – miała miejsce w Dolnej Saksonii. W tym wielkim kraju związkowym, położonym między Morzem Północnym i górami Harzu, który jest największym rolniczym landem Niemiec i równocześnie ważnym ośrodkiem przemysłowym (swą siedzibę ma tu choćby koncern Volkswagena), w połowie stycznia wybierano nowy landtag, parlament krajowy. Traktowano to jako test nastrojów przed zaplanowanymi na wrzesień wyborami do Bundestagu. Konstelacja polityczna w Hanowerze, stolicy Dolnej Saksonii, była bowiem podobna jak w Berlinie: chadecy i liberałowie tworzyli lokalny rząd, zaś socjaldemokraci i zieloni byli w opozycji. Pytanie brzmiało, czy taki układ się utrzyma i czy słabnąca ostatnio partia liberałów (FDP) w ogóle wejdzie do hanowerskiego landtagu.

Koniec końców, układ rządzący wprawdzie się nie utrzymał, ale uznana już prawie za martwą partia liberałów dostała niemal 10 proc. głosów. Spore straty odnotowała natomiast – równie nieoczekiwanie – chadecja (CDU) choć w jej kampanię zaangażowała się osobiście kanclerz Angela Merkel, najpopularniejszy dziś polityk w Niemczech. Wprawdzie chadecja pozostała najsilniejszą partią w landtagu, ale po trzymającej w napięciu powyborczej nocy okazało się, że lewicowy sojusz SPD-Zieloni ma większość. I choć jest to większość zaledwie jednego mandatu, to jednak większość.

TREND, CZYLI BRAK TRENDU

Wybory w Dolnej Saksonii nie przyniosły więc jasnej odpowiedzi na pytanie, kto ma większe szanse rządzić Niemcami w latach 2013–2017. Niemniej były klarownym sygnałem, że walka o berliński Urząd Kanclerski będzie o wiele bardziej zawzięta, niż życzyłaby sobie tego Angela Merkel. Był to też kubeł zimnej wody na głowy tych chadeckich polityków, którzy sądzili, że triumf „czarnych” i „żółtych” (kolory partyjne CDU i FDP) w Hanowerze będzie poniekąd antycypacją triumfu koalicji rządzącej w Berlinie. Tymczasem, choć Merkel i jej formacja zajmują cały czas pierwsze miejsce w sondażach, nadal nic nie jest pewne.

Ale także sojusz „czerwono-zielony”, choć w Dolnej Saksonii zwycięski, nie ma powodów do przedwczesnego świętowania. Bo jeśli na początku tego roku jest w Niemczech jakiś wyraźny polityczny trend, to jeden: że takiego trendu nie ma. Odpowiedzialnie stwierdzić można tylko rzecz dość oczywistą: że naprzeciw siebie stoją dwa niemal równie silne obozy polityczne: „czarno-żółty” i „czerwono-zielony”. Dwie mniejsze formacje, o których wcześniej sądzono, że odegrają istotną rolę – Partia Lewicy (zlepek postkomunistów z byłej NRD i zachodnioniemieckich lewaków) oraz Partia Piratów – obecnie się nie liczą. Pytanie, kto zdobędzie większość i jak dużą, staje się w tym momencie czymś w rodzaju matematycznej łamigłówki. „To nie jest równowaga strachu, lecz straszna równowaga” – żonglował słowami magazyn „Der Spiegel”.

Niemniej, skąpe, bo skąpe, ale zwycięstwo w Dolnej Saksonii zdaje się uskrzydlać przywódców opozycji. Jest „wielka szansa”, by wraz z Zielonymi zmienić wektory niemieckiej polityki – mówi szef SPD Siegmar Gabriel. „Zmiana jest możliwa” – wtóruje przewodnicząca Zielonych Claudia Roth. Takiego pozytywnego „kopniaka” potrzebowali zwłaszcza socjaldemokraci: ich kandydat na kanclerza, Peer Steinbrück (były minister finansów), zaliczył bowiem wcześniej bolesny falstart swej kampanii. Zresztą z własnej winy: dyletanckie, arogancko-agresywne wystąpienia 65-letniego polityka rodem z Hamburga odstraszyły początkowo wielu wyborców. A kiedy jeszcze ujawniono, że jako poseł do Bundestagu Steinbrück został milionerem – głównie dzięki sowicie opłacanym wykładom, które wygłaszał przed szefostwami banków czy koncernów – jego popularność spadła gwałtownie.

GWIAZDA ANGELI

Tymczasem, gdyby spojrzeć na sondaże popularności, można postawić tezę, że Angela Merkel nie ma dziś żadnego godnego siebie przeciwnika. Steinbrücka bije na głowę: gdyby Niemcy mogli wybierać przywódcę swego państwa w bezpośrednich wyborach, 65 proc. zagłosowałoby na Merkel, a zaledwie 25 proc. na kandydata socjaldemokratów.

Mimo to pani kanclerz ma problemy. Z ostatniego sondażu telewizji publicznej ARD wynika bowiem, że nie miałaby z kim rządzić: wprawdzie kanclerska chadecja (CDU i jej „siostrzana” bawarska CSU) może liczyć na solidne 42 proc. głosów, zaś SPD tylko na liche 28 proc., ale socjaldemokraci mają mocnego partnera w postaci Zielonych (13 proc.), podczas gdy koalicyjni liberałowie spadają w tym sondażu poniżej progu wyborczego (4 proc.). Gdyby takie miały być faktyczne wyniki – w Bundestagu znalazłaby się jeszcze Partia Lewicy (6 proc.) – wówczas Merkel stanęłaby wprawdzie na czele najsilniejszej frakcji parlamentarnej, ale, pod nieobecność FDP, nie miałaby z kim stworzyć rządu.

W jednym ze swoich ostatnich wystąpień w Bundestagu Angela Merkel powiedziała o sobie zdanie, które mogłoby świadczyć o niezwykłej pewności siebie: „To najbardziej skuteczny rząd od czasu zjednoczenia Niemiec”. Cóż: wprawdzie jej koalicja chadecko-liberalna, od chwili jej powstania jesienią 2009 r., rzadko kiedy sprawiała wrażenie zgodnej. I wprawdzie mało kto z członków jej rządu – za wyjątkiem doświadczonego ministra finansów Wolfganga Schäublego i solidnego ministra obrony Thomasa de Maizière – dał się poznać jako wyjątkowo kompetentny bądź charyzmatyczny. Niemniej to prawda: wizerunek Angeli Merkel jest niemal bez zarzutu. Wyjaśnieniem tej pozornej sprzeczności niech będzie zgrabna maksyma, której użył kiedyś w swej kampanii (i to skutecznie) Bill Clinton: „It is the economy, stupid!” („Gospodarka, głupcze!”). Jeśli idzie o kondycję gospodarczą, Niemcy mają się nieźle – czegóż chcieć więcej w dzisiejszych czasach?

KRAINA (PRAWIE) KWITNĄCA

Nieźle to nie znaczy świetnie. Ale w kontekście wstrząsów, jakie przeżywa strefa euro, i w porównaniu z większością krajów Europy, nawet niewielki wzrost gospodarczy – 0,7 proc. wzrostu w 2012 r. – może wydawać się osiągnięciem wcale przyzwoitym. Także niemiecki budżet jest po raz pierwszy od dawna na plusie: dzięki niezłej koniunkturze państwo zbiera więcej pieniędzy, niż wydaje. Również niskie (znów: w porównaniu z resztą Europy) bezrobocie – 6,7 proc. – sprawia, że Niemcy uchodzą za przykład dla reszty kontynentu.

Nawet radykalne zmiany społeczno-polityczne – jak choćby tzw. rewolucja energetyczna (niem. Energiewende), czyli stopniowe odchodzenie od energii atomowej na rzecz energii ze źródeł odnawialnych – postrzegane są przez przynajmniej niektórych sąsiadów Niemiec jako godne naśladowania. I to pomimo że decyzja Merkel o tej zmianie była motywowana czysto populistycznie (po katastrofie w Fukuszimie) i fatalnie przygotowana. Dziś skutki tego nieprzemyślanego kroku są coraz bardziej odczuwalne. Ponieważ linii energetycznych, transportujących energię na terenie Niemiec, jest za mało, w ośrodkach przemysłowych na południu dochodzi do „wąskich gardeł” w zaopatrzeniu w energię. A zwykli konsumenci muszą znosić coraz bardziej rosnące ceny energii.

Podobnie rzecz ma się z pośpieszną likwidacją obowiązkowej służby wojskowej. Choć tworzenie armii zawodowej jest dziś być może uzasadnione i racjonalne, to jednak rząd – także z powodów czysto populistycznych – nie zamierza zwiększać budżetu na obronność. Skutek jest taki, że Niemcy, ekonomiczny gigant, rzadko kiedy są w stanie spełniać międzynarodowe oczekiwania. Tak było kiedyś w przypadku żenującego wstrzymania się od głosu w Radzie Bezpieczeństwa ONZ w sprawie Libii i tak jest dziś, gdy Niemcy wprawdzie deklarują, że pomogą swemu francuskiemu partnerowi w interwencji w Mali, ale bez przekonania, oferując śmiesznie małe środki.

Problemy są wreszcie w sferze polityki wewnętrznej i socjalnej. Ciągle jeszcze związki zawodowe walczą o gwarantowaną płacę minimalną; w wielu miastach czynsze rosną w gwałtownym tempie; wiele firm, jak np. linie lotnicze Air Berlin albo dom bankowy Commerzbank, chcą zwalniać personel. Koncerny z tradycjami, jak Opel, zamierzają nawet zamknąć część zakładów na terenie Niemiec.

W BUTACH ADENAUERA

Teraz, od wyborów w Dolnej Saksonii, Angela Merkel uważana jest za „królową bez ziemi”. Bowiem po klęsce w Hanowerze, chadecja utraciła większość w Bundesracie – izbie wyższej parlamentu, w której reprezentowane są landy; większość z nich jest dziś rządzona przez koalicje „czerwono-zielone”. To bardzo ogranicza pole manewru pani kanclerz, gdyż ustawy uchwalone w Bundestagu przez „czarno-żółtą” większość będą mogły być teraz blokowane w Bundesracie przez tamtejszą większość „czerwono-zieloną”.

A mimo to komentator dziennika „Die Welt” konstatował niedawno, że „tylko katastrofa nuklearna mogłaby wstrząsnąć władzą Merkel”. Trafna to ocena. W ósmym roku jej urzędowania – pierwsze cztery lata w Wielkiej Koalicji z SPD, potem w sojuszu z FDP – pozycja Merkel w fotelu kanclerskim wydaje się niewzruszona. Ów „fenomen Merkel” opisywano już mnóstwo razy, także w „Tygodniku”. Fenomen, bo w gruncie rzeczy Merkel, z wykształcenia doktor fizyki, jako polityk bynajmniej nie jest szczególnie porywająca: trudno doszukiwać się u niej charyzmy, w jej przemówieniach brakuje retorycznych fajerwerków; mówi się, że ma naturę właśnie trzeźwego, suchego wręcz naukowca, fizyka, do tego bez jakiejś wizji. Ona sama i tylko ona jest jej programem.

„Żadnych eksperymentów” – brzmiało kiedyś hasło wyborcze pierwszego kanclerza Republiki Federalnej, Konrada Adenauera (co było wówczas także aluzją do komunizmu). Dokładnie taką linię realizuje Angela Merkel, już od lat. Najwyraźniej Merkel doszła do wniosku, że Niemcy za niczym tak nie tęsknią, jak za kontynuacją i stabilnością – tej jakże głębokiej (choć pozornie banalnej) prawdy najwyraźniej nie umie pojąć Peer Steinbrück. Większość Niemców przyzwyczaiła się do pani kanclerz – i najwyraźniej sądzi, że „mama” Merkel skutecznie odsunie od Niemiec widmo chaosu, kryzysu i nieprzewidywalności, które ogarniają Europę i świat.

Tymczasem również dziś, w roku 2013, najtrudniejszym zadaniem Merkel pozostaje kryzys w Europie i jedność Unii. Mimo kolejnych „pakietów” i „parasoli ratunkowych”, ciągle źle się dzieje w krajach południa kontynentu – od Grecji po Włochy i Hiszpanię, gdzie zadłużenie lub/i bezrobocie biją nowe rekordy. Francja, najbliższy partner Niemiec, musi wykonać nie lada szpagat: z jednej strony oszczędzać, z drugiej rozruszać gospodarkę. Teraz dochodzi jeszcze groźba premiera Camerona, że Londyn mógłby opuścić Unię.

WARIANTY I ALIANSE

Angela Merkel nie jest wprawdzie kanclerzem Europy, ale jest kobietą, na którą patrzy cała Europa. Żaden niemiecki kanclerz przed nią nie miał tak mocnej pozycji na kontynencie. Ale równie wielkie są oczekiwania wobec niej – i wobec Niemiec, najsilniejszej gospodarki Europy. Oczekuje się, że nie tylko wyprowadzi Wspólnotę z kryzysu, ale że pchnie naprzód polityczną reformę strefy euro. A to zadanie herkulesowe – akurat w roku wyborów.

Trudno sobie wyobrazić, aby Angela Merkel nie stanęła po raz trzeci na czele niemieckiego rządu. Pytanie tylko, z kim jako koalicjantem? Możliwe są tu różne warianty. Jeśli liberałowie przekroczą 5-procentowy próg i wejdą do Bundestagu, mogłaby trwać obecna koalicja, choć zapewne słabsza – to wariant najprostszy, ale mało realny. Wariant drugi to sojusz CDU/CSU i Zielonych – rzecz nowa i niezwykła, ale nie nierealna, od kiedy niegdysiejsza partia „rewolucjonistów” przesunęła się znacząco w stronę mieszczańskiego centrum. Bardziej prawdopodobny jest jednak kolejny wariant: powtórka, jak w latach 2005-09, Wielkiej Koalicji chadeków i socjaldemokratów (nawet jeśli dziś SPD nie chce o tym słyszeć). Taka konstelacja nie tylko sprawdziła się cztery lata temu, ale najbardziej chyba odpowiada też pragnieniu wyborców.

A zatem – znowu Merkel, na kolejne cztery lata? Tak, to prawdopodobne. Choć wola wyborcy jest przecież nieobliczalna. A jak pokazuje właśnie przykład Dolnej Saksonii, koniec końców o wszystkim zadecydować może niewielka nawet większość.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2013