Samobójstwo ze strachu przed śmiercią

Za kilka miesięcy Niemcy będą innym krajem. Ale nie tylko dlatego, że na czele rządu stanie - po raz pierwszy w niemieckiej historii - kobieta. Zmiany zapowiadają się w gospodarce, polityce zagranicznej i życiu publicznym: na emeryturę odchodzi pokolenie roku 1968.

05.06.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Kiedy przed paroma tygodniami Jan Rokita przyjmował zaproszenie od Fundacji im. Konrada Adenauera (zbliżonej do opozycyjnej dziś w Niemczech chadecji; CDU), aby wygłosić w Berlinie odczyt pt. “Polska przed politycznym przełomem", lider Platformy Obywatelskiej nie przypuszczał, że gdy w miniony wtorek przybędzie do stolicy Niemiec, przed politycznym przełomem staną także Niemcy.

Rokita, przedstawiany w Berlinie jako kandydat na premiera Polski, wiedział, że dwa dni wcześniej w największym niemieckim landzie, Północnej Nadrenii-Westfalii, wybierany był lokalny parlament (Landtag). I wiedział też to, co w Niemczech wiedzieli wszyscy: że wybory te wygra bezapelacyjnie chadecja (CDU), a socjaldemokracja (SPD) przegra je z kretesem. Jednak ani Rokita, ani nikt z niemieckich polityków i obserwatorów nie mógł przypuszczać, że te regionalne było nie było wybory wywołają polityczne trzęsienie ziemi w całych Niemczech: że doprowadzą do przedterminowych wyborów do Bundestagu i w konsekwencji - wszystko na to wskazuje - do przedwczesnego końca czerwono-zielonej koalicji, rządzącej w Berlinie pod wodzą kanclerza Gerharda Schrödera od 1998 r. A także, że to polityczne trzęsienie ziemi, które niemiecka polityka przeżyła w minionym tygodniu, może być - jak w filmach Alfreda Hitchcocka - wstępem do wstrząsów jeszcze poważniejszych.

Wygląda również na to, że - jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem (bo przedterminowe rozwiązanie Bundestagu jest trudne z formalnego punktu widzenia, o czym za chwilę) - wybory parlamentarne odbędą się w Niemczech i w Polsce niemal równocześnie, we wrześniu, a być może nawet równocześnie, 25 września. I że w obu krajach władzę przejmą koalicje centro-prawicowe: w Niemczech pod kierunkiem chadecji, a w Polsce Platformy Obywatelskiej.

Jak do tego doszło?

Ucieczka do przodu

Północna Nadrenia-Westfalia to nie tylko największy land w Niemczech (16 mln mieszkańców), ale także ośrodek tradycyjnego przemysłu (kopalnie i huty Zagłębia Ruhry). SPD rządziła tu od 39 lat i traktowała land niemal jak swoją własność. Teraz, gdy CDU zdobyła niemal 45 proc. głosów, a SPD jedynie 37 proc., i landem rządzić będzie koalicja chadecko-liberalna CDU-FDP, oczywistości się skończyły.

Ale klęska lewicy w jej politycznym mateczniku uderza także w rząd w Berlinie. Dla kanclerza Schrödera i szefa MSZ Joschki Fischera (z partii “Zielonych") to ostatni z licznych sygnałów, że czerwono-zielony gabinet ma związane ręce i nie jest w stanie przeforsować ani jednej istotnej ustawy (choć ma w Bundestagu nieznaczną większość), jeśli nie zgodzi się na to chadecja. Czyli opozycja.

Niemiecki system polityczny skonstruowany jest bowiem tak, że większość ustaw - w tym wszystkie dotyczące finansów - które przyjmuje izba niższa (Bundestag), musi następnie zostać przyjęta przez izbę wyższą (Bundesrat), w której zasiadają reprezentanci władz landów. Już przed wyborami w Północnej Nadrenii-Westfalii chadecja miała w Bundesracie większość i mogła zablokować każdą inicjatywę Schrödera. Ale teraz, po klęsce w Düsseldorfie (stolica landu), koalicja SPD i “Zielonych" nie ma już w Bundesracie ani jednego głosu. Bo choć SPD współrządzi w kilku landach - w “wielkiej koalicji" z CDU (np. w Brandenburgii), z postkomunistami z PDS (np. we władzach stolicy) bądź w koalicji z FDP (Nadrenia-Palatynat) - to w Bundesracie przedstawiciele tych landów muszą wstrzymać się od głosu.

Dla Schrödera taki układ sił oznaczał, że przez najbliższe 15 miesięcy - tyle zostało do września 2006 r., gdy planowo miały odbyć się wybory do Bundestagu - będzie kanclerzem malowanym, a jego rząd będzie wegetować w politycznej agonii.

Aby do tego nie dopuścić, kanclerz i jego najbliższy współpracownik, przewodniczący SPD Franz Müntefering postanowili dokonać “ucieczki do przodu". Trudno powiedzieć, kiedy podjęli decyzję; wiadomo, że nie poinformowali o niej “Zielonych". Wieczorem 22 maja, gdy tylko zamknięto lokale wyborcze i na ekranach telewizorów słupki sondaży obwieściły czerwono-zielony blamaż, w berlińskiej centrali SPD Müntefering wyszedł do dziennikarzy i zapowiedział na jesień wybory do Bundestagu: “Nadszedł czas, by sytuacja w Niemczech uległa wyjaśnieniu. Obywatele powinni się wypowiedzieć, kto ma nimi rządzić". Wkrótce potem głos zabrał Schröder, w podobnych słowach.

Równocześnie Schröder i Müntefering poinformowali o swych zamiarach prezydenta Horsta Köhlera, gdyż zgodnie z konstytucją tylko on może rozwiązać Bundes-tag przed końcem kadencji i to tylko wtedy, jeśli urzędującego kanclerza nie poprze większość posłów podczas głosowania nad wotum nieufności. W tym przypadku oznacza to, że gdy 1 lipca (jak chce Schröder) odbędzie się takie głosowanie, wówczas - aby Köhler mógł rozwiązać Bundestag - przeciw kanclerzowi muszą podnieść rękę posłowie z jego własnej partii. A że uczynią to z jego woli, cała procedura jest w opinii wielu prawników karkołomna i wątpliwa.

Niemniej, precedens jest: podobnie postąpił Helmut Kohl. Tylko okoliczności były inne: jesienią 1982 r. rozpadła się koalicja SPD-FDP kanclerza Helmuta Schmidta i FDP postanowiła wejść w sojusz z opozycyjną chadecją. W efekcie wolty liberałów kanclerzem został Kohl, detronizując Schmidta. Wszelako były kanclerz zarzucał Kohlowi, że choć formalnie wszystko było w porządku, to nie ma on legitymacji od wyborców. Aby pokazać, że nie boi się głosu obywateli, Kohl doprowadził więc do rozwiązania Bundestagu i przedterminowych wyborów wiosną 1983 r. - i wygrał je w cuglach.

O czym Schröder może tylko marzyć.

Wstrząsów ciąg dalszy

Jednak emocje, które wywołała deklaracja Schrödera, są tylko zwiastunami tego, co nadejdzie. W stronę Niemiec zmierza coraz szybciej fala prawdziwego politycznego tsunami. Za kilka miesięcy Republika Federalna będzie innym krajem: z rządem mającym tak silne oparcie w Bundesracie, jak żaden gabinet do tej pory; z socjaldemokracją zepchniętą na margines; z czerwono-zieloną wizją polityczno-społeczną odesłaną przez wyborców na karty historii. I z pierwszą kobietą jako szefem rządu w historii Niemiec. Do tego pochodzącą z byłej NRD.

Chyba nikt nie ma wątpliwości, że to ona, Angela Merkel - przewodnicząca CDU i murowany kandydat chadecji do urzędu kanclerskiego - wygra wrześniowe głosowanie i stworzy rząd razem z liberałami z FDP. Sondaże mówią same za siebie: chadecja (CDU i jej bawarska odmiana CSU) może liczyć na 45 proc. (niektóre badania opinii mówią nawet o 50 proc.), a SPD jedynie na 30 proc. (FDP i “Zieloni" po 7 proc., postkomunistyczna PDS na granicy progu wyborczego). “Czarni" i “Żółci" (kolory CDU i FDP) mieliby komfortową przewagę.

Tym bardziej nasuwa się pytanie: dlaczego? Schröder nie jest szaleńcem, ale kalkulującym na zimno “człowiekiem władzy". Rzucając hasło przedterminowych wyborów odwrócił uwagę od klęski i przeszedł z defensywy do ofensywy. To dla niego ostatnia szansa uratowania tego, co można uratować. Konkretniej: stoczenia decydującej bitwy i wygrania wyborów. Kanclerz, który nie może polegać w pełni na własnych szeregach (jego politykę kontestuje “lewe skrzydło" SPD) nie zdradził nikomu, jak chce tego dokonać.

Tymczasem polityczno-ideowy sojusz SPD i “Zielonych" zużył się. Trudno oczekiwać, że większość Niemców po raz trzeci powierzy mu władzę. Zresztą już w 2002 r. wydawało się, że Schröder przegra. Wtedy uratowała go wielka powódź na Łabie latem 2002 r. (kanclerz wykorzystał ją po mistrzowsku do zdobycia punktów w byłej NRD) i zbliżająca się wojna z Husajnem (ze sprzeciwu wobec planów amerykańskiej interwencji Schröder uczynił leitmotiv swej kampanii). Ale dziś Łaba raczej nie wyleje. Nie zanosi się też na nową wojnę na Bliskim Wschodzie, skoro stara jeszcze się nie skończyła. Jeszcze mniej prawdopodobny jest znaczący spadek liczby bezrobotnych. A nagły wzrost gospodarczy? Przy obecnej czerwono-zielonej polityce - zero szans.

Pewien komentator napisał ironicznie, że posunięcie Schrödera to samobójstwo ze strachu przed śmiercią. Inny komentator, ze zbliżonego do CDU dziennika “Die Welt", konstatował: “Kto sięga po tak drastyczny i eksponowany środek jak przedterminowe wybory, ten musi wiedzieć, że nie sygnalizuje kontynuacji tego, co było, ale polityczną cezurę". Müntefering i Schröder wiedzą - dowodzi “Die Welt" - co oznacza ich klęska w Północnej Nadrenii-Westfalii: że oto kończy się nie tylko długa historyczna tradycja SPD, ale także polityczna przygoda socjaldemokratów z “Zielonymi", która w Düsseldorfie trwała 10 lat, a w Berlinie siedem. I że kończy się też - a może przede wszystkim - werbalny i programowy szpagat, jaki towarzyszył rządom Schrödera i Fischera.

Bilans siedmiu lat

Już jakiś czas temu socjaldemokraci powinni byli dostrzec, że sojusz z “Zielonymi" przyniósł im więcej szkód niż pożytku. SPD, lewicową partię mas, opuszczali i wyborcy i członkowie (w 1998 r. SPD miała ich 775 tys., w 2002 r. - 650 tys., z tendencją malejącą), podczas gdy społeczna baza “Zielonych" pozostawała w miarę stabilna. Przyczyną tej rozbieżności jest struktura socjalna obu partii: elektorat SPD wywodził się głównie spośród robotników i innych pracowników najemnych, czyli z grup, które najbardziej dotyka bezrobocie i odchudzanie państwa opiekuńczego. Elektorat “Zielonych" - nauczyciele, pracownicy instytucji publicznych, ludzie wolnych zawodów - ma sytuację bardziej ustabilizowaną i pewną.

Niemniej i wśród “Zielonych" coś się zmieni: rok 2005 oznaczać może koniec nie tylko rządu, ale też pożegnanie z pokoleniem, które przez ostatnich kilkadziesiąt lat współkształtowało Niemcy. Chodzi o “pokolenie roku 1968", o ludzi, którzy podczas tamtej studenckiej rewolty występowali przeciw starym strukturom społecznym i pokoleniu rodziców, szukając własnych sposobów na życie. W 1998 r. pokolenie to - reprezentowane symbolicznie przez Schrödera i Fischera - objęło odpowiedzialność za kraj. Patrząc na minione siedem lat, trudno powiedzieć, by ich bilans był pozytywny.

Kiedy w 1998 r. Schröder został kanclerzem, ogłosił, że miarą skuteczności jego polityki będzie to, o ile spadnie liczba bezrobotnych. Bezrobocie nie spadło, ale rośnie i w tym roku osiągnęło najwyższy poziom od 1945 r. Wzrost gospodarczy jest rachityczny (około jednego procenta). Co roku w budżecie państwa pojawia się “dziura". Po raz trzeci z rzędu Berlin łamie kryteria ekonomiczne, mające stabilizować strefę euro. Niemcy, kiedyś gospodarczy gigant, stały się słabeuszem. A do tego doszły błędy uwarunkowane ideologicznie, co dotyczy zwłaszcza “Zielonych". Np. pospieszne zamknięcie elektrowni atomowych jeszcze bardziej uzależniło Niemcy od tradycyjnych surowców i ich importu, a stawiane na nizinach północnych Niemiec niezliczone wiatraki (elektrownie wiatrowe) okazały się za drogie, mało efektywnie i o destrukcyjnym wpływie na krajobraz, na tak chronioną przez “Zielonych" naturę.

W polityce zagranicznej czerwono-zielony rząd początkowo miał sukcesy. Schröder i Fischer wysłali niemieckich żołnierzy - w sojuszu z innymi państwami Zachodu - na pierwsze od 1945 r. wielkie operacje militarne, w Kosowie i Afganistanie. Wszelako potem jedna katastrofa zaczęła gonić drugą. Schröder mógł nie zgodzić się na udział Niemiec w wojnie z Husajnem, a George Bush (sam doświadczony w walce o głosy) by to zrozumiał. Jednak kanclerz posunął się dalej. Czyniąc z antyamerykanizmu i z werbalnych ataków na prezydenta USA swój “znak firmowy", Schröder zniszczył to, co od powstania Republiki Federalnej było żelazną zasadą niemieckiej polityki zagranicznej: solidny sojusz z USA. Potem było kilka prób reanimacji, mało przekonujących.

Można uważać wojnę w Iraku za błąd. Ale trudno zrozumieć, jakie racjonalne intencje przyświecały kanclerzowi, gdy zdecydował się uczestniczyć w przedziwnej “osi" francusko-niemiecko-rosyjsko-chińskiej, która w istocie zafunkcjonowała jako przeciwwaga dla USA. Także trudno wytłumaczalna w racjonalnych kategoriach intymna przyjaźń Schrödera z Władimirem Putinem przysłużyła się głównie do podważania pozycji Niemiec jako godnego zaufania partnera w oczach tych krajów Europy Środkowej i Wschodniej, które do 1989 r. pozostawały pod sowiecką dominacją.

Zmiana, tylko jaka?

Co zmieni się jesienią? Co zrobi Angela Merkel? Pytanie dla przyszłej pani kanclerz trudne, gdyż największe problemy czekają na nią w tych sferach, w których wyborcy bardziej ufają CDU niż SPD: w polityce gospodarczej i finansach. Z berlińskiej centrali CDU dochodzą głosy, że najpierw trzeba zrobić “inwentaryzację", a potem podejmować decyzje; że w planach jest reforma podatków i zmiany w emeryturach oraz w służbie zdrowia. Tylko czy CDU odważy się na kroki niepopularne, jak np. uelastycznienie rygorystycznego (z punktu widzenia pracodawców) prawa pracy? Taki krok doprowadziłby do konfliktu ze związkami zawodowymi, w Niemczech silnymi.

Więcej powiedzieć można o tym, co zmieni się w polityce zagranicznej. Merkel i przewodniczący frakcji FDP w Bundestagu Wolfgang Gerhardt (o którym mówi się, że zostanie szefem MSZ) zapowiadają, że naprawią relacje z USA. Zmiany nastąpią też w polityce wschodniej: choć rząd CDU-FDP będzie chciał zachować dobre kontakty z Rosją, to jednak określać będzie je głównie interes gospodarczy. To koniec “męskiej przyjaźni" Berlin-Moskwa. A stosunki polsko-niemieckie? Aby coś się ruszyło, potrzeba wspólnych inicjatyw. Tu nie wystarczy sam fakt, że w Warszawie i Berlinie rządzić będą gabinety centro-prawicowe (w ostatnich latach niewiele wynikało z tego, że u steru stali Schröder z SPD oraz Miller i Belka z SLD).

Jan Rokita chyba ma tego świadomość. Przemawiając w Berlinie, gość Fundacji im. Adenauera płynnie zmienił temat swego wykładu i zamiast mówić o Polsce, zajął się polityką zagraniczną w Europie, nie szczędząc krytyki urzędującemu jeszcze kanclerzowi, także za jego umizgi do Putina. A jeśli “wyborcy i dobry Pan Bóg" tak zdecydują, mówił Rokita, i jeśli od jesieni w Niemczech rządzić będą chadecy, a w Polsce koalicja kierowana przez Platformę Obywatelską, wtedy trzeba będzie zająć się poprawą polsko-niemieckiej współpracy.

Berlińską centralę Fundacji im. Adenauera od siedziby CDU dzieli kilka minut drogi piechotą. Tam Rokita i Merkel odbyli dłuższą rozmowę. Nie ujawnili, o czym rozmawiali. Być może było to pierwsze spotkanie dwojga przyszłych szefów rządów, Polski i Niemiec.

Przełożył Wojciech Pięciak

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2005