Złe sprawowanie w kosmosie

Żeby się pogapić na gwiazdy, potrzebne jest odpowiednie miejsce. Im ciemniejsze, tym lepiej. Pojechałem w Góry Izerskie, żeby na twardej ławce przed schroniskiem Orle wypatrywać wieczności.

06.04.2020

Czyta się kilka minut

Droga Mleczna widziana spod schroniska Chatka Górzystów  w Górach Izerskich, wrzesień 2018 r. / KRZYSZTOF SIWA / SUDETY PANORAMICZNIE
Droga Mleczna widziana spod schroniska Chatka Górzystów w Górach Izerskich, wrzesień 2018 r. / KRZYSZTOF SIWA / SUDETY PANORAMICZNIE

Jeśli wierzyć Saamom, świat skończy się, gdy Favtna, jedna z jaśniejszych gwiazd nieba, które widać nad Skandynawią, ustrzeli z łuku Boahjenásti, Gwiazdę Polarną. Wtedy nic już nie będzie trzymać niebios w ryzach, gwiezdny szałas z hukiem zwali się na ziemię, a świat stanie w ogniu. Wiemy to dzięki zapiskom Johana Turiego, pierwszej książce napisanej w północnosaamskim, która ujrzała światło dzienne dokładnie 110 lat temu.

Turi zawarł w niej wiele opisów z pierwszej ręki dotyczących tradycji i wierzeń swojego ludu, całość kwitując paroma niezgrabnymi rysunkami. Znalazły się wśród nich dwie schematyczne mapy nieba. Raczej skromne: wyglądają jak wzięta pod lupę wysypka, na jednej jest jeszcze kilka zygzaków. Do tego szereg nazw, które pozwalają nam spojrzeć na niebo tamtymi oczami. Jest więc ptasi szlak, który białą wstęgą przecina je na wskroś. Są łowcy na nartach, czyli Kastor i Polluks z gwiazdozbioru Bliźniąt. Jest stara kobieta z chmarą psów, w której Grecy – a za nimi i my – widzieli Plejady. Saamską apokalipsę też możemy prześledzić gwiazda po gwieździe. Favtna to bardzo jasny Arktur, a cięciwą, z której wypuści strzałę w Polaris, jest dyszel Wielkiego Wozu.

Lonely Planet

Tyle o końcach, w przedwiośniu wszyscy chcą przecież myśleć o początkach. Ich można szukać w Orionie, pod trzema ułożonymi wzdłuż linijki punktami jego pasa. Gołym okiem widać tam wybijającą się z tła jasną plamę. To nawet budujące: stojąc twardo na Ziemi patrzysz na fabrykę gwiazd oddaloną o prawie półtora tysiąca lat świetlnych od ciebie. A może raczej przetwórnię gwiezdnych odpadów?

„Tu, z tego co pozostało po poprzedniej generacji gwiazd, które w potężnej eksplozji stały się supernowymi, tworzą się dziś nowe gwiazdy” – pisze Christopher Potter w „Tu jesteś!”, choć lepszym tytułem byłoby chyba „Lonely Planet”. Tak zresztą myślę o tej książce – jako o praktycznym przewodniku turystycznym po Wszechświecie. Powinni ją sprzedawać z księgarnianych półek wypełnionych litanią nazw własnych. Wenezuela, Węgry, Włochy, Wszechświat. To już nie są podróże palcem po mapie. Raczej po wyobraźni. Jeśli jej brakuje lub ciężko się rozkręca, można się wspomóc zdjęciami z teleskopu Hubble’a. Wielka Mgławica Oriona wygląda na nich jak wiadro, w którym ktoś zamieszał tęczą.

Żeby po amatorsku pogapić się na gwiazdy, potrzeba zresztą niewiele więcej od wyobraźni. Oprócz niej liczy się jeszcze tylko miejsce. Im ciemniejsze, tym lepiej. Pojechałem kiedyś przez pół Polski w Góry Izerskie, żeby na twardej ławce przed schroniskiem Orle wypatrywać wieczności. Astronomom z Wrocławia wyszło, że to jedna z czarnych plam na nocnej mapie Dolnego Śląska, dlatego w 2009 r. powołano tam do życia Izerski Park Ciemnego Nieba. To nie jest żaden rezerwat, raczej przejaw dobrej woli grupy pasjonatów, którzy zadeklarowali dbać o tę ciemność jak o zapomniany skarb.

Była niedziela, środek turystycznego sezonu, a wraz z sygnałami końca pociągu z pola widzenia uszło wszelkie życie, jeśli nie liczyć dwóch aut sierot na parkingu pod zamkniętą na cztery spusty wypożyczalnią rowerów i nart. W Jakuszycach z pociągu wysiadłem tylko ja. Szynobus jechał dalej na południe, w stronę Harrachova i Liberca, a tu na Przełęczy Szklarskiej hulał wiatr. Za torami, u podnóża wieży bazowej sieci komórkowych, droga wchodziła między smreki. Szeroka tak, że zmieściłoby się na niej pół peletonu. Ostre kamienie zamiast asfaltu sugerowały, że to już górski szlak.

Szedł odważnie w górę, trawersem przez jedno z wielu anonimowych przewyższeń. Na mapie miałem napisane „Samolot”. Domyślałem się jakiejś katastrofy, więc szukałem jej śladów, ale były tylko smreki i malownicze wypłaszczenie, za którym droga znów zapowiadała wysiłek. Potem szlak chował się między drzewami. Do Orla doszedłem po trzech kwadransach. Szpiczasta wieża budynku dawnej osady hutniczej Karlsthal kłuła bezchmurne niebo.

Do zachodu były jeszcze dwie godziny, więc postanowiłem zabić czas spacerem do Czech. Granicy na Izerze pilnował św. Jan Nepomucen. Ręka na biodrze, druga na brzuchu, w niej krucyfiks, twarz raczej zasępiona. Tak patrona mostów wyrzeźbił artysta ze Szklarskiej Poręby, gdy w 2005 r. nad rzeką przerzucano któryś już z kolei most łączący dwa światy: ten śląski i ten czeski. Bo niby od paru dekad to była granica przyjaźni, ale taka grodzona drutem kolczastym i strzeżona nie przez „Nepomucka”, lecz wopistów. „Zatrzymanie do wyjaśnienia” na dwie doby skutecznie odstraszało turystów w czasach PRL.

Teraz wszystko wyglądało inaczej, o przyjaźni nikt nie mówił, ona po prostu była. Dawną drogę celną z Orla zamieniono na zielony szlak. Po polskiej stronie w dół doliny prowadziła klatka schodowa z korzeni smreków, w górę, po czeskiej, droga z jasnoszarych kamieni. Kończyła się w Jizerce. Las pachniał ściętym drewnem i padliną, którą przywiało gdzieś znad rzeki.

Dyskoteka

Pierwszy był Księżyc. W nowiu, cienki jak przyrost paznokcia, pojawił się na zachodnim niebie gdzieś nad Bukowcem, a może jeszcze dalej, nad Zielonym Wierchem. Resztą płowiejącego nieba podzieliły się dwa odrzutowce. Jeden leciał z północy na południe, drugi w przeciwną stronę. Ich drogi przecięły się, ale ta roszada nie przyniosła żadnej odmiany w wieczornej partii.

Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się już do ciemności absolutnej, po dłuższej chwili gapienia się przez lornetkę na Drogę Mleczną uświadomiłem sobie, że na każdym skrawku nieba coś się porusza. Że nocne niebo jest dyskoteką, parkietem dla roztańczonych satelitów, których przez parę dekad eksploracji kosmosu wysłaliśmy na orbitę multum. A potem, oglądając zrobione po ciemku zdjęcia zobaczyłem też, że te wszystkie obiekty mają kolory. Błękit, żółć, czerwień. Że to, co na niebie, nigdy nie jest po prostu białym punktem.

Zaadaptowane do ciemności oko widzi ostro, ale monochromatycznie. Wyłącza czopki, receptory odpowiedzialne za widzenie barwne, a do pracy zaprzęga pręciki. Czyli kształty i ruch. Wystarczy 30 sekund ekspozycji w aparacie, by te kolory odzyskać. Vincent van Gogh doszedł do podobnego wniosku w Prowansji. Malował to ciemne niebo, a potem pisał, że noc jest bardziej kolorowa od dnia. „Jeżeli natężysz uwagę, zauważysz, że niektóre gwiazdy są cytrynowożółte, inne otoczone są znów różową poświatą albo zielonym lub błękitnym jak niezapominajki blaskiem. Nie ma potrzeby się nad tym rozwodzić, to chyba oczywiste, że stawianie białych kropek na ciemnoniebieskiej powierzchni nie wystarczy”.

W 1888 r. van Gogh namalował słynną „Gwiaździstą noc nad Rodanem”. Mrok, światło latarni ustawionych na nabrzeżu miasta Arles odbija się w toni rzeki. Para zakochanych już prawie wyszła z płótna. Wzrok przyciąga głównie niebo – nie jest jednorodne, to raczej mur ustawiony z cegiełek o wszystkich odcieniach z cyjanometru. To nie są barwy widziane znad jasnego ekranu smartfona. Wielki Wóz – a raczej ogon i zad Wielkiej Niedźwiedzicy – niczym gwiezdny niszczyciel Imperium z uniwersum „Gwiezdnych wojen” wisi nad jakąś Tatooine.

Ten sam Wielki Wóz miałem teraz namalowany nad głową. Patrzyłem przez lornetkę i nie mogłem się nadziwić, że druga gwiazda jego dyszla to tak naprawdę dwa punkty, a nie jeden. Podobno zastępują astronomom wizytę u okulisty: widzisz Mizar i Alkor, masz zdrowe oczy. Tylko jedną z nich – pora na okulary. Ale to wszystko komplikuje fakt, że przez teleskop w tym samym miejscu na niebie zobaczymy tych gwiazd sześć.

Tajny atlas nieba

Kilkanaście wieków temu Chińczycy dostrzegali tylko jedną. Wiemy to dzięki najstarszemu atlasowi nieba, który przetrwał do dzisiejszych czasów. Powstał w drugiej połowie VII w., a współcześnie światło dzienne ujrzał w roku 1900. Wtedy to w kompleksie jaskiń w Dunhuang w północno-zachodnich Chinach, na Jedwabnym Szlaku, pomiędzy tysiącami starochińskich manuskryptów, odnalazł go pewien mnich.

Dla Chińczyków astronomia to nie były przelewki. Cesarz zatrudniał urzędników, którzy w ramach obowiązków przeczesywali niebo pod kątem wszelkich anomalii. Szukali w nich analogii do tego, co pod nogami. Zapowiedzi triumfów i klęsk. Byli uważnymi i cierpliwymi obserwatorami. Kometę Halleya widać z Ziemi raz na siedemdziesiąt parę lat. Oni zanotowali wszystkie jej obserwacje na przestrzeni trzech tysięcy lat. Katalogowali supernowe – zwali je gwiazdami gościnnymi – które pojawiały się i znikały po raptem paru tygodniach.

Ich mapy nieba były tajne. Te z Dunhuang prawdopodobnie ktoś wyniósł z cesarskiego zaplecza, zachowując je tym samym dla potomności. Dziś znajdują się w Londynie. Na atlas składa się 13 fragmentów nieba, na których łącznie wyrysowano 1345 gwiazd. Mniej więcej tyle samo widać na polskim niebie z dala od większych miast. Wszystkie naniesiono z dokładnością co do kilku stopni.

Północne Chiny to ta sama szerokość geograficzna co południe Europy, można więc bez większych ceregieli porównywać atlas ze sporą częścią naszego nieba. Najłatwiej zacząć właśnie od Wielkiego Wozu. Był taki sam dla Chińczyków, van Gogha, saamskich szamanów wieszczących kataklizmy i jeszcze dla samotnego obserwatora pod nieboskłonem Gór Izerskich.

Zad łosia

„Nie lubimy myśleć o Wszechświecie, bo boimy się bezmiaru, który jest wszystkim” – to ponownie Potter. W swojej książce przyjął jeszcze szerszą perspektywę niż Chińczycy. Nie myślał tysiącami lat, lecz miliardami lat świetlnych. Potrzebował 26 rzędów wielkości, by od jednego metra przenieść się na krawędź widzialnego Wszechświata, do kwazarów, najstarszych znanych nam obiektów kosmicznych, które są „aktywnymi, bardzo starymi galaktykami, w których jądrze znajdują się supermasywne czarne dziury, ściągające całą materię z obszaru swego oddziaływania grawitacyjnego”.

A więc czas, nie dystans. Patrzenie w gwiazdy siłą rzeczy skłania do innego myślenia. Nie ma czegoś takiego jak widok nieba tu i teraz. Każda gwiazda mruga do nas z innej rzeczywistości. Każda ma inne „teraz”, a te wszystkie „teraz” składają się na monstrualną ułudę. Nie ma zapisu jednego konkretnego momentu w historii Wszechświata. Mówimy „kosmos”, czyli porządek, ale to wszystko jest chaosem. Z tego chaosu wyłania się nasz wspólny kosmiczny adres, z którego patrzymy w zupełnie przeciwną stronę. Potter cytuje go wyjątkowo skrupulatnie: „Ziemia, Układ Słoneczny, Ramię Oriona, Droga Mleczna, Grupa Lokalna, Supergromada Panny”.

Kosmiczny savoir-vivre
choć milczy na nasz temat,
to jednak czegoś od nas się domaga:
trochę uwagi, kilku zdań z Pascala
i zdumionego udziału w tej grze
o regułach nieznanych

– konkludowała Wisława Szymborska w wierszu „Nieuwaga”. Wcześniej przyznawała się do złego sprawowania w owym kosmosie („Przeżyłam całą dobę nie pytając o nic / nie dziwiąc się niczemu”). Dobrze jest nie popełniać błędu poetki i postarać się o lepsze sprawowanie z bycia mieszkańcem Wszechświata. Szczególnie że teraz, wiosną, noce robią się cieplejsze i sterczenie z głową w gwiazdach nie mrozi uszu pod czapką. Zresztą wcale nie trzeba się spieszyć, do armagedonu chyba jeszcze daleko.

Wpatrując się w niebo, Saamowie dużą część gwiazd łączyli w wielki gwiazdozbiór łosia. Jego łopatami była Kasjopeja, ciałem Perseusz, a zadem dwie gwiazdy Woźnicy. Żeby zamiast w zwierza trafić w Polaris, gwiezdny łowca Favtna musiałby sporo przestrzelić. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2020