Zjadłem Bruegla

Nigdy jeszcze obrazy nie były tak blisko. Google Art Project to raj dla krótkowidzów. I dla fałszerzy, oczywiście.

22.03.2011

Czyta się kilka minut

Google Art Project (www.googleartproject.com) - fragment obrazu "Sypialnia" Vincenta van Gogha, Van Gogh Museum /
Google Art Project (www.googleartproject.com) - fragment obrazu "Sypialnia" Vincenta van Gogha, Van Gogh Museum /

W styczniu 2010 r. "Gazeta Wyborcza" donosiła: "Złodziej to 41-letni technik budownictwa. Wbrew podejrzeniom policjantów obrazu nie wywiózł za granicę ani go nie sprzedał. »Plaża w Pourville« przeleżała dziewięć lat w specjalnie zbudowanej skrytce w domu jego rodziców. Okazało się, że wiele lat temu zakochał się w impresjoniście, gdy zwiedzał europejskie muzea. Obraz ukradł w Poznaniu, by czasami wyjąć go zza szafy i ponapawać się nim w samotności".

Biedny facet, który tak niefortunnie ulokował swoje uczucia, odsiaduje już wyrok. A wystarczyło poczekać rok na Google Art Project i napawać się impresjonistami w samotności i do woli.

Apetyt na wszystko

Spowszedniał nam Google ostatnio. Nikt w tym roku nie dostał Oscara za muzykę do filmu o mrocznych początkach Sergeya Brina. Nikt nie twierdzi, że arabska rewolucja zaczęła się od wpisywania w wyszukiwarkę frazy "Jak obalić Mubaraka". Ale - chociaż wszystkie światła skierowano na Facebooka - to Google wciąż jest jak żarłoczna gąsienica z poematu Erica Carle’a (przekład Ernest Bryll):

W poniedziałek

wyżarła jabłka kawałek,

lecz dalej chciało jej się jeść.

We wtorek

w dwu gruszkach wygryzła otworek,

lecz dalej chciało jej się jeść.

Gąsienica Google pożarła już wszystkie dawne, obecne i przyszłe strony internetowe. Pokonując opór wydawców, pochłania właśnie wszystkie książki, jakie kiedykolwiek napisano. Ledwie nacieszyliśmy się, że Google Maps pokazuje satelitarne zdjęcie naszego domu - czy ta plamka to łysina tatusia? - a już mamy Google Street View, gdzie mieszkańcy znacznej części świata mogą obejrzeć panoramę swojej ulicy z uwzględnieniem butelek na mleko, kota sąsiadów i - ależ tak, to tatuś! Ale kim jest ta pani obok?

Tymczasem Google zrobił kolejny krok. Połknął muzea. W serwisie Google Art Project możemy wędrować po 17 słynnych galeriach świata, oglądając obrazy - niektóre w bardzo wysokiej rozdzielczości. 16 w rozmiarze - zaraz, niech sprawdzę - powyżej gigapiksela. Oznacza to płetwala błękitnego wśród obrazków.

Tym razem obyło się bez większych debat. Demon Zła z Kalifornii nie pogwałcił praw autorskich ani naszej prywatności (jakby jeszcze istniała jakaś prywatność!). W prasie pojawiły się najwyżej drobne utyskiwania, że część linków nie działa, przeszukiwanie jest niewygodne, opisy dzieł pozamieniane. I dlaczego tak mało.

Ermitaż 3D

Internet rozwinął się, kiedy zlikwidowano przerwy na papierosa. Służy do tego, żeby oglądać głupoty i odrywać znajomych od pracy, wysyłając im jeszcze więcej głupot. Od czasu do czasu, dla zachowania pozorów, warto jednak zrobić coś wartościowego - zadzwonić do matki przez Skype’a albo zwiedzić muzeum.

Dlatego pewnego popołudnia postanawiam przetestować Google Art. Z menu wybieram Ermitaż, tak na początek. Na ekranie pojawia się panorama carskich sal. Fajne! Mogę poruszać zdjęciem jak obrotową sceną, mogę oglądać sufit i posadzkę, i ściany. Mogę przechodzić z pomieszczenia do pomieszczenia, czemu towarzyszy deformacja przestrzeni rodem z filmów SF.

Jeśli ktoś nie urodził się z iPadem w dłoni, nawigacja może mu sprawiać pewne trudności. Przez dłuższą chwilę kręcę się w kółko. To i tak nie najgorzej, jeden z recenzentów skarżył się, że wypadł za okno. Na szczęście da się też klikać na zamieszczony z boku plan pomieszczeń.

Najważniejsze, że wirtualny Ermitaż jest pusty: nikt się nie tłoczy przed Rembrandtem, krzesełka strażniczek stoją puste. Tak mogłoby wyglądać muzeum w nocy, gdyby nie to, że płoną wszystkie żyrandole.

Od czasu do czasu Google pozwala sobie na drobną niedoskonałość. Na paradnych schodach widzę jakieś cztery postaci - które przy próbie zbliżenia natychmiast znikają. W Rijksmuseum dostrzegam dwóch umundurowanych strażników. Wynajdowanie śladów ludzkiej obecności wciąga i zapewne już wkrótce pojawią się hobbyści, którzy będą je kolekcjonować (museumspotterzy, jak mniemam).

Dodatkowa atrakcja: można wybrać tryb 3D, pożyczyć od dziecka czerwono-niebieskie okulary i napawać się trójwymiarowym widokiem pomieszczeń. "Avatar" to nie jest, ale zawsze.

Aha, byłbym zapomniał. Są jeszcze obrazy.

O szkodliwości rycin i pocztówek

W książce W.G. Sebalda znalazłem wskazówkę: "[Beyle zaleca:] nie należy kupować rycin pięknych widoków oglądanych w podróżach. Albowiem rycina niebawem zajmuje całe miejsce wspomnienia, jakie w sobie nosiliśmy, ba, można wręcz powiedzieć, że je niszczy. Na przykład cudownej Madonny Sykstyńskiej, którą oglądał w Dreźnie, mimo wszystkich wysiłków nie może już sobie przypomnieć, ponieważ przesłoniła ją rycina (...), natomiast liche pastele Mengsa z tejże galerii, na których imitacje nigdy nie natrafił, nadal ma wyraźnie przed oczami" (przeł. Małgorzata Łukasiewicz).

W Centrum Kopernik proponują prosty eksperyment. Trzeba chwilę popatrzeć na - zupełnie banalne - zdjęcie (kobieta, kot, pasiasta bluzka), a potem narysować je z pamięci. Efekty są przygnębiające. Wrażenia wzrokowe ulatują szybko. Jak zapamiętać obrazy? Albo chociaż uczucia, jakie w nas kiedyś wzbudziły? Mija parę lat i pamiętamy tylko, że Gioconda była dziwnie mała i żółtawa. Zostają pocztówki z reprodukcjami kupowane w muzealnych sklepikach (zdziercy!), albumy, notatki albo szkice... A wszystko na nic. Aurę diabli biorą.

Stąd dylematy, które przeżywałem w czasach, gdy do zwiedzania muzeów nie używało się jeszcze laptopa. Obejrzeć wszystko (i tak się nie uda), czy wybrać jeden obraz i przewiercić go wzrokiem na wylot? Skierować się do któregoś z arcydzieł - wypatrzonego już na śmierć przez innych turystów? A może wybrać jakiś skromny niderlandzki obrazek i gapić się tak długo, aż nawiążę z nim głęboką więź (i tym sposobem na zawsze zatrzymam w pamięci kuferku)?

Wspominam z zażenowaniem pajacowanie, jakiego się dopuszczałem. Tak, miałem notesik, w którym robiłem szkice. Mrużyłem oczy. Notowałem. Przeczytałem o "przykładaniu do oczu marmuru zieleni Veroneza" i uczyłem się pilnie nazw barwników - przekonany, że kiedy rozpoznam kraplak i biel ołowiową, to z pewnością przeniknę istotę malarstwa.

Z lupą na Giorgiona

Inną manierą, której ulegałem - z pewnością irytującą dla obserwatorów - było podchodzenie do płótna możliwie najbliżej, tak żeby zobaczyć grudki pigmentu, pęknięcia (krakelury - co za piękne słowo!), ślady pędzla. "Zawsze kiedy chcę obejrzeć jakiś obraz z bliska, to zaraz włącza się alarm" - skarżył się pewien znajomy, który stosował tę samą metodę zwiedzania.

Wędrując z Google Art Project po muzealnych salach, widzimy na ścianach setki obrazów. Tylko najpopularniejsze z nich da się oglądać w najwyższej rozdzielczości. Może to być nieco przykre, gdy ktoś lubi kontemplować zapoznane dzieła wiszące gdzieś w kącie i nieściągające uwagi tłumów. Ale i tak mamy do dyspozycji około tysiąca szczegółowych reprodukcji (i żadnego strażnika, który przybiega, gdy dotkniemy nosem werniksu). Nigdy jeszcze obrazy nie były tak blisko. Google to raj dla krótkowidzów. I dla fałszerzy, oczywiście.

Wreszcie dostrzegamy bohaterów trzeciego planu. Owieczki pasące się u Belliniego (ciekawe, czy sam to malował, czy jakiś pomagier). Kafle na ścianie u Vermeera. Jakieś trawki, listki, chmurki.

Jednak ze wszystkich artystów to Pieter Bruegel najlepiej przewidział rozwój technologii. Gdyby do sieci miało trafić tylko jedno dzieło, powinny to być "Przysłowia holenderskie". W każdym razie moje dzieci były oczarowane.

Powiększamy dalej. Kilka kliknięć i owieczki znikają, i możemy analizować każdy ślad pędzla, każdy włosek z borsuczego ogona, splot płótna. Docieramy do miejsca, gdzie nie ma już żadnych stylów, manier czy epok. Jest tylko czysta materia malarstwa. A potem zmniejszamy z powrotem. I jeszcze raz powiększamy. I jeszcze.

Chcesz o tym porozmawiać?

Samotne zwiedzanie ma swoje zalety. Ale trochę przykro, gdy nie ma się z kim podzielić wrażeniami.

Józef Czapski towarzyszył Pankiewiczowi w przechadzkach po Luwrze, żeby zapisywać refleksje w rodzaju: "Ależ panie, Botticelli ładnie rysuje, ale to manierzysta, te dziewczęta to jakieś girlsy". Art Buchwald opisał pewnego, mniej wnikliwego Amerykanina, którego wyprowadzili strażnicy, gdy "głośno powiedział w obecności grupy turystów oglądających Monę Lizę: »Znam faceta, który ma oryginał«".

Jasne, obraz na wyświetlaczu LCD to tylko iluzja. Brakuje zapachu muzealnych sal. Przed komputerem nie ogarnia nas muzealna gorączka, nie wytężamy uwagi, by zrozumieć i zapamiętać to, co widzimy. Za to, jeśli chodzi o komentowanie, internet jest środowiskiem idealnym. W Google Art Project każdy obraz (i każdy fragment obrazu) możemy zapisać i opublikować na Facebooku, opatrując swoimi uwagami i czekając na opinie przyjaciół. Spodziewam się lawiny wpisów.

Inna rzecz, że wśród siedemnastu muzeów objętych projektem nie ma jeszcze Luwru. Ale tym bym się raczej nie martwił. Żarłoczna gąsienica Google połknie także i Francuzów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1972 roku. Grafik z wykształcenia, eseista i autor książek dla dzieci. Laureat Nagrody Literackiej „Nike” za książkę „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” (2018) oraz Paszportu Polityki w kategorii literatura (2017). Przez wiele lat autor cotygodniowych… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2011