Burzymurki

Co robić z pięknymi budynkami, które pozostawiła PRL? Architekci rysują, deweloperzy maksymalizują zyski, a konserwator umywa ręce: wygląda na to, że czeka nas rzeź powojennej architektury.

25.02.2013

Czyta się kilka minut

Westybul kina „Wars” / Fot. Paweł Giergoń / SZTUKA.NET
Westybul kina „Wars” / Fot. Paweł Giergoń / SZTUKA.NET

Sezon polowań rozpoczęty. W roli zwierzyny znów wystąpią zabytki powojennej architektury.
A już wyglądało, że coś się zmienia na lepsze... Określenie „soc-modernizm” robiło karierę. Gazety recenzowały książkę o architekturze źle urodzonej. Rozchwytywano dzieło o warszawskich dworcach kolejowych, a Muzeum Sztuki Nowoczesnej wprowadziło się do pawilonu „Emilia”, modernistycznego budynku z końca lat 60. W ten sposób dawny sklep meblowy stał się jednym z modniejszych miejsc w stolicy.
I to był początek kłopotów. Wkrótce potem miasto postanowiło sprzedać „Emilię” nowemu inwestorowi, a pracownicy ratusza zadbali, żeby pawilon trafił do ewidencji zabytków.
Umieszczenie w takim wykazie daje budynkowi wstępną ochronę konserwatorską (pełnym bezpieczeństwem cieszą się tylko obiekty wpisane do rejestru zabytków). Rzecz w tym, że akcja „Wpis” odbyła się w ostatniej chwili i potajemnie. Tym sposobem nowy właściciel został wystrychnięty na dudka. Zamiast placu pod kolejny wieżowiec nabył nieusuwalny relikt socjalistycznego projektowania z instytucją kultury w środku.
Jeżeli fani modernistycznej architektury poczuli satysfakcję, to ich radość trwała krótko. Wybuchł skandal i po kilku tygodniach pawilon wykreślono ze spisu. Jak doniosła „Gazeta Wyborcza”: „wojewódzki konserwator nie odnalazł w »Emilii« takich walorów, jakie dostrzegł jego stołeczny odpowiednik”.
Ale to był dopiero początek.

Gra w burzenie trwa już od lat. Jej reguły wyjaśnia mi znajomy warszawski architekt:
– Jeżeli kupujesz działkę ze starym budynkiem, to musisz natychmiast, pierwszego dnia, rozebrać wszystko do gołej ziemi. Inaczej zaczną się kłopoty. Dam ci przykład. Był inwestor, architekt i działka. Na tej działce stała rudera, XIX-wieczna, ale tysiąc razy przebudowywana i bez żadnej wartości. Inwestor poskąpił paru złotych i zaczął się spierać z wykonawcą, kto pokryje koszty rozbiórki. W efekcie obrońcy zabytków zdążyli wpisać ruinę do rejestru. I koniec. Minęło parę lat, a w tamtym miejscu dalej jest brudne podwórze i pustostan, który będzie stał, aż się zawali.
– Nie masz wrażenia, że w protestach chodzi o brak zaufania? – pytam. – Mieszkam w Warszawie i jestem przeciwny rozbiórkom, bo nie wierzę, że w miejscu po zburzonej kamienicy czy pawilonie powstanie coś lepszego. Architekci robią, co im każe deweloper, nie dbają o miasto...
– A co może architekt? Mój klient mówi: „Stary, właśnie zmieniliśmy twój projekt. Masz teraz dwa wyjścia. Jeżeli zaakceptujesz zmiany, to dalej będziesz dla mnie pracować”.
– Architekt przestał być zawodem zaufania publicznego?
– W tym określeniu chodzi także o zaufanie między projektantem a klientem. Jeżeli pracuję dla dewelopera, to nie mogę wychodzić ze swojej roli i występować jako obrońca publicznych interesów.
– A odpowiedzialność wobec społeczeństwa?
– Słuchaj, architekt ma pracownię. Ludzi, którym daje pracę. Ci ludzie mają rodziny, dzieci. To jest odpowiedzialność... Reszta jest rolą miasta. Miasto powinno to wszystko wziąć za mordę, ustalić jakieś reguły. Teraz z dziesięciu projektów udaje mi się zrealizować jeden. Mam 40 lat, od 15 uprawiam tę partyzantkę i czuję, jak życie ucieka mi przez palce. Mam już dość.

– Mam dość tej sytuacji – mówi również mój kolejny rozmówca, prof. Waldemar Baraniewski, historyk sztuki i specjalista od powojennej architektury. – Mam dość zabierania głosu w tej sprawie. To do niczego nie prowadzi. Po historii z „Emilią” rozważam sens dalszego pełnienia funkcji przewodniczącego wojewódzkiej Rady Konserwatorskiej. W statucie mamy zapisane, że rada jest organem doradczym wojewódzkiego konserwatora zabytków i tylko konserwator może ją zwołać. W efekcie odbyło się tylko jedno zebranie – 14 marca 2012 r., a więc prawie rok temu, na którym wojewoda wręczył nam nominacje... Widać, że konserwator wojewódzki nie ma potrzeby konsultowania się z Radą. Co stawia pod znakiem zapytania sens jej istnienia.
Baraniewski uważa, że tryb, w którym próbowano chronić „Emilię”, był niedopuszczalny i ośmieszający procedury wpisu do rejestru zabytków. Gorzej, że zamiast wyrzucić odpowiedzialnego urzędnika, władze poświęciły budynek. Ale najgorsze, że w następstwie „skandalu z »Emilią«” generalny konserwator zabytków (i wiceminister kultury w jednej osobie) polecił oczyścić ewidencję z obiektów architektury PRL.
– To kolejna nieprzemyślana i chaotyczna decyzja, wynikająca z poprzednich chaotycznych decyzji – komentuje Baraniewski. – Wiceminister wpada w pułapkę, którą sam na siebie zastawia. Ustawa nie określa, ile lat musi mieć zabytek. 20, 30, 50? Obowiązująca definicja mówi tylko o wyjątkowych wartościach artystycznych lub historycznych. W tak ogólnej definicji mieści się także „Emilia”. Tymczasem wiceminister wydaje okólnik i podkreśla rozróżnienie na zabytki oraz dobra kultury, czyli powojenne obiekty, które figurują na liście dziedzictwa opracowanej przez stowarzyszenie architektów SARP...

– Jeżeli jakiś budynek miał nieszczęście znaleźć się na liście SARP-u, to teraz wypada z ewidencji?
– To się już dzieje. Rafał Nadolny, mazowiecki konserwator zabytków, wykreśla kolejne pozycje z listy. Argumentuje przy tym, że ma związane ręce, bo tak mówi prawo, a minister napisał okólnik...
– Będzie rzeź powojennej architektury?
– W teorii najcenniejsze obiekty powinny być chronione przez zapisy w miejscowych planach zagospodarowania przestrzennego. Tylko że planów nie ma! W Warszawie uchwalono je dla jednej czwartej czy jednej piątej powierzchni miasta... W ścisłym centrum nie ma planu. To znaczy, że Rotunda, Pawilon Cepelii, Ściana Wschodnia, wszystko, co stanowi o tożsamości historycznej tej części Śródmieścia, może zostać natychmiast zniesione z powierzchni ziemi...
– I tak się stanie?
– Wszystko na to wskazuje, bo przecież, jak słyszymy, urzędnicy mają związane ręce.
– Może obecny mechanizm ochrony zabytków jest anachroniczny?
– Świeższą substancję miały chronić plany miejscowe. Ale nie chronią, bo ich nie ma.
Dlatego jedynym sposobem ochro­ny jest wpisanie do rejestru zabytków. A to coś szalenie kategorycznego. Taki wpis separuje, wyklucza obiekt z przestrzeni, izoluje od naturalnego środowiska.
Tak jest w przypadku Centralnego Domu Towarowego. Do rejestru wpisano tylko część budynku i tam inwestor nie wbije gwoździa bez zgody konserwatora. Tymczasem tuż obok może zrobić wszystko, zmieniając i niszcząc kontekst przestrzenny.
CDT to zresztą godna uwagi historia. Do rejestru wpisano główny budynek, ale już nie część administracyjną od strony ulicy Brackiej i Szpitalnej. To jakby wpisać korpus pałacu w Wilanowie, pomijając skrzydła boczne. Oczywiście chodzi o to, żeby inwestor mógł rozebrać połowę CDT-u i postawić kubaturę, która zrekompensuje mu straty wynikające z tego, że nie wolno zburzyć całości... To jest skandaliczne, ale pokazuje, jak działają służby konserwatorskie.

– Z kolei inwestorzy i architekci skarżą się na obrońców zabytków.
– Rzeczywiście, wpisy do rejestru odbywają się w trybie dość histerycznym. Zbiera się grupka „ochroniarzy” i protestuje przeciwko wszystkiemu. Każdy murek, każdy płotek, każda stara fabryka jest tak samo ważna. To dodatkowo osłabia cały mechanizm. Zaciera naturalne kryteria. Brakuje przestrzeni dyskusji, uzgadniania stanowiska. Czy oficyna na Pradze jest warta tego, żeby się przykuwać łańcuchami?
– W efekcie chronimy te XIX-wieczne murki, ale wielu ludzi nie rozumie, jak architektura z lat 50. czy 70. XX wieku może zostać uznana za zabytek.
– Trudno ludziom wytłumaczyć, że Wawel i Dom Partii to jest to samo. Niemcy podchodzą do tego inaczej. W ich katalogu zabytków znajdziesz zarówno średniowieczne kościoły, jak i współczesne budynki, które zdobyły nagrody w konkursach architektonicznych. Przy czym obowiązuje ciekawe rozróżnienie. Jest Denkmal, czyli pomnik, oraz Sehenswürdigkeit – rzecz godna uwagi. I pewnie tym tropem należałoby pójść tworząc nową polską ustawę.
– Na razie rządzi chaos.
– Najgorsze, że nie ma reguł. Czesław Bielecki mówi, że miastem powinny rządzić Trzy Pe: prawo, pieniądze i przypadek. Nam zostały tylko pieniądze i przypadek. Nie ma prawa! Nie ma jasnych przepisów gry w miasto.

Obie rozmowy dotyczyły Warszawy, ale przypuszczam, że w innych miastach jest podobnie. Architekci rysują, deweloperzy maksymalizują zyski, a konserwator umywa ręce.
Tu już nie chodzi o dawny sklep meblowy na atrakcyjnej działce. Sprawa „Emilii” pokazuje mechanizmy, które sprawiają, że bezpowrotnie niszczymy przestrzeń swojego kraju.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1972 roku. Grafik z wykształcenia, eseista i autor książek dla dzieci. Laureat Nagrody Literackiej „Nike” za książkę „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” (2018) oraz Paszportu Polityki w kategorii literatura (2017). Przez wiele lat autor cotygodniowych… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2013