Zielna

Niebo jest bezchmurne i słońce stoi wysoko.

12.08.2013

Czyta się kilka minut

Wydaje się wtedy, że panuje zupełna cisza. Ale to złudzenie, ponieważ ogłuchliśmy. Powietrze drży i wibruje od miliarda twardych dźwięków. Podnoszą się z wysokich traw kłujące i niewidzialne. Najpierw je słychać, a potem znieczulają niczym dźwięczna novocaina. Ile jest owadów w trawie? Więcej niż gwiazd na nocnym niebie. To pewne. Ale do nocy jeszcze daleko i stoi nieruchomy upał, w którym odgłosy rezonują podwójnie i potrójnie, i gdy zatrzymać się na chwilę i wsłuchać, to zaczyna się halucynacja.

Jako dziecko oczywiście bałem się duchów, nieboszczyków i Borisa Karloffa. Ale najbardziej bałem się południc. W nocy – porze duchów i wampirów – zazwyczaj byłem w swoim łóżku, pod kołdrą, bezpieczny. Natomiast możliwość, że nadprzyrodzone zastąpi mi drogę w środku dnia, napełniała mnie rzeczywistym lękiem. Lęk miał słodki smak. Działo się to najczęściej podczas wiejskich wakacji. Dom dziadków stał w pewnym oddaleniu. Mówiło się na to „kolonia”. Suche i żółte łany zboża stały nieruchomo. Wydawało się, że to one promieniują gorącem i ten gorąc stapia się ze słonecznym żarem. Powietrze było gorące i właściwie aż mineralne. Połyskiwało w świetle jak ceramika i można go było dotknąć. Szedłem miedzami zupełnie sam. Kolory chabrów, kąkoli i maków były od tego wysokiego światła niemal czarne. Nic się nie poruszało, nie było nikogo prócz mnie. Ale wydawało mi się, że pejzaż wstrzymuje oddech. Tak jak ja wstrzymywałem w oczekiwaniu na dziwne, niejasne i straszne, które miało nadejść. Wyglądałem południc. Czekałem, aż pojawią się gorące i zarazem martwe. Piękne i trupie. Ale najbardziej przerażała mnie pustka południa wokół. Bałem się, że nie będzie nikogo, tylko one i ja. Wdychałem pylistą woń dojrzewającego żyta i czekałem. Może nawet przystawałem kusząc los. Ale nigdy nie nadeszły. Zostawiałem za sobą opustoszały do granic pejzaż i wchodziłem w chłód obejścia, w cień wysokich topól.

Trochę mniej boję się południc, ale nieruchome od upału dni wciąż napełniają moje serce lekką trwogą. Jakby napięta powierzchnia miała pęknąć i obnażyć wnętrze świata. Akurat koszę łąki i prócz żaru w powietrzu wisi woń ziół i traw. Mąci się od tego rozum. Nie na żarty. Światło, gorąco i zapachy sięgają jakiegoś zenitu, jakiegoś kresu możliwości. Strach myśleć, co może być potem, po drugiej stronie. Błogosławione są te polskie cztery pory roku, a my, obywatele tej strefy klimatycznej, niewdzięczni i niemądrzy jesteśmy w narzekaniu na zmienność aury. Tymczasem to jest spektakl, to jest przedstawienie wielkie jak opera albo i symfonia. Proszę sobie przypomnieć uporczywą nudę długiej zimy z jej bielą, szarością i czernią, i zamarzniętym przez tygodnie słupkiem rtęci. To prawie jak śmierć wcielona w krajobraz. Traci się nadzieję, że świat kiedykolwiek odtaje. Ale jak zwykle cud następuje i zaczyna się meteorologiczne crescendo. Narastają zjawiska. Błoci się, odwilża, tapla, wieje, dżdży, burzy, kaprysi nieprzewidywalnie, tylko z grubsza stosując się do kalendarza. Lecz jest w tym żywotność, niespożytość sił, biologia jakaś nieokiełznana, która doprowadza nas do rozpaczy. Zwłaszcza gdy wykupimy sobie wczasy nad naszym morzem. Ale w końcu nadchodzi ten dzień, to południe, gdy pogoda sięga szczytu. Staje się tak doskonała, że jeszcze krok, a zmieni się w nadpogodę i przejdzie w inny wymiar. Wtedy południce zjawią się na miedzach, wyjdą z wysokich łanów, z oślepiającego blasku, i spełni się sen dwunastoletniego chłopca.

Piszę ten felieton w pewnym pośpiechu, ponieważ numer ma się zamknąć wcześniej z powodu święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Zawsze jednak bardziej przemawiało do mnie Matki Boskiej Zielnej. Pewnie z racji zmysłowości tej drugiej nazwy. Ta „zielność” późnego lata niosła bowiem w sobie to wszystko, o czym próbowałem właśnie opowiedzieć. Gęste światło, woń skoszonych traw, obfitość kwiatów po ogrodach, ciężar dojrzałości, pewien rodzaj słodkiego schyłku, pogranicze halucynacji i wszystko zanurzone w gęstym jak miód upale. I przez ten krajobraz tyleż wyobrażony, co i na przykład podlaski albo beskidzki, idzie kobieta, Matka Boska. Stąpa powoli, z naturalną gracją. Zielna, odkąd ją usłyszałem, wywoływała w mojej dziecięcej wyobraźni chrzęszczący odgłos suszonych ziół. Jakby szła depcząc wiązki, wianki i bukiety, które ktoś – lud? wierni? – rzucił do jej stóp. I gdy tak szła, krok za krokiem, chrzęst za chrzęstem, to z tych ziół i spod jej stóp podnosiła się narkotyczna woń skoszonych łąk. Niewykluczone, że wówczas, w drodze do dziadkowego domu, gdy cienie są najkrótsze, Zielna stawała się w chłopackiej wyobraźni kimś w rodzaju południcy. Bądź odwrotnie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2013