Spokój

W tamtych czasach we wsiach nie było śmietników. Nie było też śmieci...

05.05.2006

Czyta się kilka minut

/fot. T. Wiech /
/fot. T. Wiech /

Kupowało się różne rzeczy, ale niewiele po nich zostawało. Po cukrze zostawały papierowe torebki, które można było spalić w piecu albo użyć kolejny raz. Butelki po occie, oleju i wódce można było sprzedać w sklepie z całkiem poważnym zyskiem. Można też było je użyć do przechowywania wiśniowych i malinowych soków wytwarzanych w domu. Patentowe butelki od oranżady i piwa, butelki ze sprężynowym zamknięciem z drutu i porcelany, wykorzystywało się do przechowywania gazowanych, orzeźwiających napojów produkowanych domowym sposobem z drożdży i cukru. Nie było właściwie plastiku, nie było folii, nie było kartonów powlekanych aluminium. Po jedzeniu nic nie zostawało.

Zabijało się zwierzę i zjadało. Kości dostawał pies. Skórę można było sprzedać. Skóra była wtedy droga. Tak samo zresztą jak wełna. Człowiek pozostawiał po sobie niewiele. Te resztki można było spalić albo oddać zwierzętom. Właśnie psom albo świniom, które zjadały wszystko. Nie było śmietników. Nie było śmieci. To pamiętam.

Pod koniec lat sześćdziesiątych, na początku siedemdziesiątych spędzałem w domu dziadków niemal każde wakacje. Autobus z Warszawy jechał około trzech godzin. Jechał na wschód. W środku pachniało wsią. To był zapach czystości sprzed epoki dezodorantów: mydło, świeżo wyprane ubrania, woń naftaliny i ludzki pot. Kobiety wracały z targowisk. Sprzedały swoje sery, śmietanę, kurczęta i teraz ich ciała pachniały tym wszystkim, pachniały krochmalem i wiejską odświętnością. Z przodu autobusu, z miejsca kierowcy snuł się zapach ciemnego tytoniu, ponieważ kierowcy w tamtych czasach mogli palić. Nikt im tego nie zabraniał. Nie mogli tylko rozmawiać. Tak było napisane czarnymi literami na białych tabliczkach: "Rozmowa z kierowcą zabroniona". Pod tymi tabliczkami co raz ktoś przysiadał, jakiś znajomek, kum, krewny, kolega, sąsiad i gadali jak najęci. Przysiadali na masce silnika przypominającej odwróconą wannę i też zaczynali palić. Palili i gadali. Miałem wtedy dziesięć albo dwanaście lat i marzyłem, żeby tam usiąść. To było najlepsze miejsce w całym autobusie: niewygodne, gorące, ciasne, z nogami na bok, zgiętym karkiem i trzeba się było cały czas trzymać jakiejś poręczy, uchwytu, żeby nie spaść.

Miałem dziesięć lat i byłem chłopcem z miasta.

Dom dziadków stał na uboczu. Do najbliższego sąsiada było kilkaset metrów. Do wsi ponad kilometr. Dziadkowie często zajęci byli pracą w polu. Długie godziny spędzałem w samotności. Dom stał w starym sadzie. Był mroczny. Wypełniały go nieznane zapachy. Drewniane podłogi skrzypiały. Chodziłem na palcach, ale ten skrzyp wędrował za mną z pokoju do pokoju. Byłem sam, ale ta samotność w pewien sposób mi towarzyszyła. Na ścianach wisiały święte obrazy i ślubna fotografia dziadków oprawione w solidne ramy. Świętość w ten sposób mieszała się z doczesnością. Dziadkowie stawali się trochę nieziemscy, a Matka Boska bardziej ludzka. Dom wydawał się wielki, chociaż składał się zaledwie z dwóch pokojów i kuchni. Po drugiej stronie mrocznej sieni znajdowało się pomieszczenie, gdzie dziadek przechowywał zboże. Złota pszenica i żółtoszare żyto wypełniały drewniane zagrody. Ziarna były chłodne i śliskie. Zanurzałem w nich ramiona po same łokcie. Przypominały mi się opowieści o ludziach, którzy utonęli w zbożu. Może akurat nie w życie czy pszenicy, ale nasionach lnu. Podobno było tak śliskie, że człowiek tonął w nim jak w wodzie. Po prostu opadał na dno.

No więc samotność. Całe dnie w ciszy i samotności. W półmroku starego sadu. W pogodne dni słońce przedostawało się przez gałęzie jabłoni i rozświetlało zielony cień. Złociste plamy tworzyły labirynt. Szło się i w trakcie powolnej przechadzki można było poczuć na skórze dotyk ciepła i chłodu. Krok-dwa i robiło się jaśniej i cieplej, i zaraz znowu półmrok i wilgoć rosy, która w niektórych miejscach nigdy chyba nie wysychała.

Z okna kuchni widać było podwórko. Stodoła, stajnia, chlew, letnia kuchnia zwana murowańcem i dom tworzyły czworobok. Tutaj też rosły drzewa. Kilka starych strzelistych topól rzucało cienie na podwórze. Wraz z upływem dnia cienie przesuwały się. Wydeptany przez bydło, rozgrzebany przez kury prostokąt ziemi stawał się czymś w rodzaju skomplikowanego zegara słonecznego. Czasami w świetlistej plamie pojawiał się kot, kogut albo stadko wróbli. Potem znikały gdzieś na skraju cienia. To było też coś w rodzaju nieregularnej szachownicy. Rzeczy i zwierzęta to się na niej pojawiały, to znikały, jakby brały udział w jakiejś skomplikowanej grze, w której stawką było istnienie. Siedziałem w oknie i godzinami patrzyłem na ten powolny, niemal nieruchomy spektakl. Na zegar słoneczny i szachy. W lipcu i w sierpniu. Niemal każdego roku w późnym dzieciństwie i wczesnej młodości.

Niektóre rzeczy jednak się wyrzucało. Na przykład dziurawe garnki. Nic się nie dało z nimi zrobić. Do niczego się nie nadawały. Niektóre po prostu pękały. W innych przepalały się dna. Nie używano jeszcze powszechnie aluminium. Garnki zrobione były z kruchego żeliwa albo z kiepskiej podatnej na korozję blachy powleczonej białoniebieską emalią.

Za letnią kuchnią było coś w rodzaju śmietnika. Nie jest to jednak dobre słowo na określenie tego miejsca. Powiedzmy, że wśród zarośli i pokrzyw znajdowało się coś w rodzaju cmentarzyska rzeczy. Chociaż nie, bo przecież przedmioty, które tam się znajdywały, nie były do końca martwe. Garnki, owszem, przestały być użyteczne, ale przecież nie utraciły swojej formy. Wciąż zawierały w sobie ukształtowaną przestrzeń, wciąż coś przechowywały, nawet jeśli było to jedynie obojętne powietrze, kurz albo białe pędy roślin kiełkujące w dziurawych i zacisznych wnętrzach skorup.

Los garnków dzieliły latarnie naftowe, tak zwane wozówki. Używało się ich do oświetlania furmanek podczas wieczornych powrotów do domu. Pomagały również poruszać się w ciemnościach stajni i stodoły. Nie dawały zbyt wiele światła, ale ich płomień nie gasł na największym wietrze i był stosunkowo bezpieczny. Bo w tamtych czasach i w tamtych stronach nie było jeszcze elektryczności.

Czasami wieczorem zaglądałem do obory, gdzie babka doiła krowy. Panowała tam prawie zupełna ciemność. Lampa ledwo rozświetlała swoje najbliższe otoczenie. Świeciła tylko dla siebie. Czułem ciepło i zapach zwierząt, słyszałem ich oddechy, ale nic nie widziałem. Babka coś pomrukiwała do zwierząt. Słyszałem strumyki mleka dźwięczące o wiadro. Ale nic nie było widać. Może tylko w miejscu, gdzie stała lampa, mrok stawał się o ton jaśniejszy, jakieś cienie się tam poruszały, jakiś chwilowy zarys pojawiał się w ciemności i zaraz się w nią zapadał. To było trochę straszne, trochę dziwne i bardzo piękne. Stałem w drzwiach, w obłoku bydlęcego ciepła, i wyobrażałem sobie, że noc nie ma granic, że nigdzie się nie kończy i będzie trwała wiecznie. To było łatwe.

Potem zostawiałem babkę samą. Nie lubiła towarzystwa podczas dojenia. Uważała, że krowy są wtedy niespokojne. Czekałem na nią w domu. Zjawiała się po pewnym czasie. Wychodziła ze skąpo oświetlonej sieni. Mleko w wiadrze było białe i nierzeczywiste. Ta biel nie pasowała do ciemności nocy, do czarnego prostokąta drzwi wiodących do obory. Ale potem, gdy babka już odcedziła mleko i dostawałem swój cowieczorny kubek, wszystko powracało na swoje miejsce. Ciepły, gęsty napój zawierał w sobie ciężką, senną zwierzęcość. Pochodził wprost stamtąd, z samego środka nocy wypełnionego bydlęcymi oddechami.

Latarnie tak jak garnki lądowały w zaroślach. Gdy je odnajdywałem, były już na wskroś przetrawione rdzą i kruche. Ogień i nafta widać przepalały je na wylot. Blacha załamywała się pod dotykiem jak papier. Po naftowym zapachu nie został nawet ślad.

Były jeszcze zegary. Zwyczajne mechaniczne budziki. Zdaje się, że dość tandetne, skoro dziadkowie wciąż musieli kupować nowe i wyrzucać stare. Może jeden budzik wystarczał na jeden rok? Może osiem tysięcy siedemset sześćdziesiąt godzin przeżerało ostatecznie prosty sprężynowy mechanizm? Nie wiem. Niewykluczone, że moja pamięć miesza się z wyobraźnią i powiększa liczbę porzuconych zegarów. Może było ich zaledwie kilka: dwa, najwyżej trzy?

Ktoś musiał je wcześniej rozebrać, jakby ciekawił go powód nagłego zamilknięcia i nieruchomości. Ich wnętrza wykonane były z jakichś nierdzewnych stopów, albo też zabezpieczone galwaniczną powłoką. W każdym razie dość dobrze znosiły deszcze i śniegi i jeszcze długo połyskiwały ni to żółtawo, ni to złociście. Te kruche i precyzyjne mechanizmy wyglądały smutno i dziwnie, porzucone wśród pokrzyw, kamieni i żeliwnych czerepów. Zwinięte w spiralę sprężyny z wysokogatunkowej stali w swojej geometrycznej precyzji były nieskończenie samotne wśród chaosu śmietniska. Nigdy nie spytałem dziadków o zegary. Zdaje się, że przyjmowałem ich obecność w chaszczach za letnią kuchnią jako coś zupełnie naturalnego. W tamtych czasach i w tamtym miejscu rzeczy i zdarzenia były jak najbardziej naturalne i zarazem ze wszech miar dziwne.

Dzisiaj wiem, że zegary, blaszane budziki, były najbardziej złożonymi mechanizmami w domu dziadków. Ale tak samo jak z garnkami nic się nie dało z nimi zrobić, gdy milkły. Stawały się kompletnie nieprzydatne. Mierzyły czas i w rezultacie same stawały się czymś w rodzaju trochę zmaterializowanej abstrakcji. W prawdziwym życiu nie miały nic do roboty. Leżały wśród pokrzyw i padał na nie deszcz.

No więc długie godziny w samotności i ciszy. W tamtych czasach było znacznie mniej dźwięków. Kilka razy dziennie w oddali przejeżdżał autobus. Można było dostrzec jego sylwetkę na odległej szosie biegnącej w szpalerze drzew. Gdzieś porykiwała krowa. Gdzieś szczekał pies. Wszystkie odgłosy były wyraziste i wyraźnie od siebie oddzielone. Pomiędzy nimi panowało absolutne milczenie. Jakby rzeczywistość od czasu do czasu wstrzymywała oddech i opuszczała powieki. Słychać było, jak w oddalonym o kilkaset metrów gospodarstwie obraca się kołowrót studni, odwija łańcuch i wiadro opada w głąb cembrowiny. Czasami dźwięki niosły się z bardzo daleka. Gdzieś spoza horyzontu, z głębi nieba, nie wiadomo skąd. Raptem w ciszy zastygłego, upalnego południa zjawiał się strzęp czyjejś rozmowy. Rozedrgane powietrze niczym płyta rezonansowa albo struna przenosiło odległe ludzkie głosy, stukot narzędzi, skrzyp konnego wozu. Ale wokół, w zasięgu wzroku, nie działo się zupełnie nic i wszystko pozostawało nieruchome.

W takie samotne upalne dni, gdy babka i dziadek pracowali w polu, miałem poczucie, że biorę udział w czyimś śnie.

Wchodziłem do stodoły i ostrożnie zamykałem za sobą drzwiczki z surowych desek. Wewnątrz panował półmrok. Stodoła miała dach kryty strzechą i nawet w najgorętsze dni było w niej chłodno. Przez szczeliny między deskami szalunku wpadały ukośne smugi światła. Wirował w nich złocisty kurz. Wchodząc w głąb cienistej przestrzeni raz po raz kruszyłem świetliste rozedrgane płaszczyzny, które zaraz po moim przejściu na powrót się scalały. Pachniało zbożem i sianem. Kury grzebały w rozrzuconych źdźbłach w poszukiwaniu ziaren. Kot czatował na mysz. Na belkach pod dachem przysiadały wróble i czekały, aż kot gdzieś przepadnie i wtedy będą mogły dołączyć do kur.

Styliska dwuzębnych wideł do podawania snopów zboża były gładkie, chłodne i śliskie. Próbowałem sobie wyobrazić, ile razy musiała je dotknąć dłoń dziadka i babki, by leszczynowe drewno osiągnęło taką gładkość. Sto tysięcy dotyków? Milion? Powierzchnia drewna była delikatna i miała matowy połysk. W gruncie rzeczy przypominała powierzchnię ludzkiego ciała. To wydawało się całkiem naturalne, bo z biegiem czasu coraz mniej była drewnem, a coraz bardziej upodobniała się do człowieka. Tak samo było z drewnianymi grabiami. Jeśli dobrze się z nimi obchodziło, stawały się praktycznie niezniszczalne. Od czasu do czasu łamał się w nich ząb, ale bez trudu można go było wymienić na nowy, wystrugany i wetknięty w miejsce starego. Z jakiegoś powodu rzeczy służyły wtedy znacznie dłużej. Można powiedzieć, że dosłużyły do śmierci, do śmierci ze starości. Bez trudu można było sobie wyobrazić narzędzie, które za sprawą dotyku materii, za sprawą własnej funkcji stopniowo zamieniło się nicość.

Zresztą nie trzeba był sobie niczego wyobrażać. Pamiętam długi nóż z ebonitową rękojeścią. Ostrze miało ponad dwadzieścia centymetrów długości. Kiedyś było szerokie na jakieś trzy centymetry, lecz teraz pozostał z niego wąski, półtoracentymetrowy pasek stali. Kamień, osełka, pilnik oraz naturalne zużycie wyjadły, wyszczerbiły, zeszlifowały metal i teraz ten poręczny wiejski nóż przypominał sztylet skrytobójcy albo mizerykordię. Bardziej nadawał się do zadawania śmiertelnych pchnięć niż do czegokolwiek innego. Jednak dziadek z uporem ostrzył go, ponieważ uważał, że stal noża jest wyjątkowej jakości "i dziś już takich nie robią". Nie wiedziałem, ile lat miał nóż. Nigdy o to nie spytałem. Niewykluczone, że pochodził z jakichś zamierzchłych, niemal legendarnych, "przedwojennych" czasów, z czasów, gdy rzeczy były solidniejsze i raczej miały człowieka przeżyć niż go osierocić. I wcale bym się nie zdziwił, gdyby ten nóż mojego dziadka należał jeszcze do jego ojca, czyli mojego pradziadka, którego nie znałem.

Świat składał się z nieograniczonej ilości czasu i z materialnej rzeczywistości. Prawie nie było w nim ludzi oraz zdarzeń ułożonych według praw dramaturgii. W cieniu, w długie lipcowe dni, w ciszy wszystko działo się równocześnie. Obrazy zawisały w przestrzeni i mogły trwać w nieskończoność. Czasami pękały pod naporem powietrza, ale zaraz zasklepiały się z powrotem. Wydawało mi się, że mogę bez kłopotu powrócić do tego, co było godzinę albo dzień, dwa wcześniej. I zdaje się, że bez przerwy to robiłem. Może nawet zastawałem samego siebie przy minionych czynnościach?

Teraz wydaje mi się, że doświadczałem wtedy czegoś w rodzaju wieczności. Po prostu. Dostąpiłem łaski.

O zmierzchu opadała rosa i krowy wracały z pastwiska. Z czasem dziadek pozwalał mi je przypędzać. Kończył się sad i dalej ciągnęła się łąka. Teren lekko opadał i potem się wznosił. Na środku łąki ktoś kiedyś wykopał studnię. Zamiast ostatniej, wystającej ponad ziemię cembrowiny było szalowanie z pozieleniałych, próchniejących desek. Czasami w południe poiło się tutaj bydło. Nie było żurawia ani kołowrotu. Wystarczał długi drąg z hakiem, na którym opuszczało się wiadro. Ta studnia w istocie przypominała naturalne oczko wodne od niechcenia ogrodzone butwiejącym drewnem. Jego brzegi porastała trawa. Wyglądało to tak, jakby ziemia dobrowolnie się tutaj rozstąpiła, by ukazać zimną, zielonkawą źrenicę wód. Trochę bałem się tej studni. Jej obecność w krajobrazie stanowiła wyzwanie. To była studnia niczyja. Nie należała do żadnego domu ani obejścia. Nikt nie był jej panem. Dlatego z obawą zaglądałem w głąb i czułem, jak kruche, jak tymczasowe jest drewno, które oddziela ją od reszty pejzażu. Jej woda była trochę mętna i miała obcy metaliczny smak.

Wyciągałem stalowe szpikulce z ziemi i krowy ruszały wlokąc za sobą łańcuchy. Teraz, od strony łąki, dom, sad i całe gospodarstwo wyglądały potężniej. Nadciągał mrok. Drzewa i budynki na wzniesieniu stawały się czarne i stapiały się w jeden kształt. Na tle ciemniejącego nieba obejście wyglądało jak wejście do gigantycznej pieczary. Szedłem za krowami. Łańcuchy z delikatnym szelestem sunęły wśród zimnych, mokrych traw. W gasnącym blasku dnia stal połyskiwała granatowo. Obejście zbliżało się i ogromniało. Ta ciemność miała nas pochłonąć, mieliśmy, ja i bydlęta, wejść w nią i znaleźć schronienie na resztę nocy. Krowy znały drogę. Przechodziliśmy wskroś czarnego pierścienia drzew i zatrzymywaliśmy się wewnątrz czworoboku zabudowań. Odpinałem krowom łańcuchy, zwijałem je i wieszałem na ścianie obory. Na podwórzu było trochę jaśniej i cieplej. Naga wydeptana ziemia oddawała ciepło nagromadzone w ciągu dnia. Z chlewa snuły się smugi świńskiej woni i zastygały nad podwórzem niczym pasma mgły. Było tak cicho, że słyszałem, jak konia w stajni przebiega dreszcz. Było pusto. Zwierzęta odpoczywały na swoich miejscach.

Czułem, że jestem sam na świecie, i sprawiało mi to radość. Pod ciemnym niebem nocy, wśród bydlęcej woni, gdzieś na końcu świata odczuwałem własne istnienie tak mocno, jak nigdy przedtem i nigdy potem.

Czasami babka wysyłała mnie do sklepu po chleb.

Wychodziłem z sadu na otwartą przestrzeń. Lato było oślepiająco jasne. Dojrzewało zboże. Skowronek w niebie śpiewał swoją, monotonną, hipnotyczną piosenkę. Upał, jasność i jednostajny dźwięk w absolutnej ciszy. Wszystko było znieruchomiałe. Żywe, ale niezmienne. Ściskałem w dłoni pieniądze, maszerowałem miedzami pól i miałem pewność, że nigdy się nic nie zmieni, że to, co widzę i odczuwam, pozostanie takie, jakie jest na wieki. Że będę mógł tu wrócić za dziesięć lat i wejść na tę samą ścieżkę. I nawet po mojej śmierci ten pejzaż, świat i błękitna falująca linia horyzontu miały na mnie czekać.

A potem zamierało mi serce, bo ścieżka prowadziła wskroś kępy starych drzew. Tam miał być cmentarz choleryczny z zeszłego wieku. Wśród kolczastych zarośli trudno było cokolwiek dostrzec, ale było wiadomo, że to dawny cmentarz. Wszyscy tak mówili. Wstrzymywałem oddech i przyspieszałem kroku. Wydawało mi się, że wśród zarośli i drzew jest jeszcze ciszej i jeszcze goręcej. Szedłem szybko, ale za nic w świecie nie zmusiłbym się do biegu. Za plecami czułem czyjąś obecność, ale nie chciałem się z tym zdradzić.

Potem ścieżka biegła przez pastwiska. W oddali było widać pierwsze domy.

Gdy wchodziło się do wsi, wszystko nieco szarzało. Podwórza były piaszczyste i ten piasek wypełzał, wylewał się na skraj szosy. Domy stały blisko siebie i traciły przez to na wyrazistości. W większości były wtedy drewniane. Drewno brązowiało od słońca i deszczów. Dzisiaj nie przypomniałbym sobie kształtu żadnego z nich. Pamiętam raczej przestrzeń, która je rozdzielała, te nagłe przerwy w zabudowie, uskoki, zatoczki podwórek, to wszystko "pomiędzy", to wszystko, co nie było "wsią jako taką", ale właśnie pustą przestrzenią, która nadawała ludzkim siedzibom sens.

Pachniało drzewnym dymem. Najczęściej sosnowym. Ale czuć też było osikę i topolę. Węgla używano w zimie. Latem żywiczny aromat mieszał się z kuchennymi woniami. Tak pachniały żywe ludzkie domostwa: dym, rozgrzany olej, smalec, smażona cebula, gotujące się ziemniaki, czasami skwierczące na tłuszczu mięso. To wszystko mieszało się z pylistym zapachem drogi i z bydlęcą wonią ciągnącą z obejść, z uchylonych stajennych wrót i z chlewików. W żaden sposób nie dało się w tej rozpalonej letniej przestrzeni rozdzielić ludzkiego i zwierzęcego. Nieruchomy upał lipca roztapiał rzeczywistość jak wosk. Świat miał półpłynną, halucynacyjną konsystencję. W takiej stojącej pogodzie czasami pojawiał się powietrzny wir. Unosił kurz i śmiecie w spiralnym splocie, ciągnął środkiem drogi i rozpływał się w nicości tak samo nagle, jak się z niej wynurzył. Stare kobiety robiły wtedy znak krzyża, ponieważ Złe zjawiało się nie tylko o północy. Równie dobrze mogło się zjawić w południe. Na płotach schły wyszorowane i odwrócone dnem do góry garnki. Miałem dziesięć lat i byłem chłopcem z miasta.

Nie pamiętam twarzy ludzi. Nie pamiętam twarzy babki ani dziadka. Pamiętam ich wizerunki utrwalone na staroświeckich fotografiach. Kiedy próbuję sobie ich przypomnieć, muszę sobie ich wyobrażać. Muszę siłą woli sprawić, by sepiowe fotografie nabrały życia, by przemówiły. A przecież spędzałem z nimi godziny, dni i tygodnie. Wydaje mi się, że pamiętam ich gesty, ich ruchy. Widzę babkę, jak siada po ciężkim dniu na skraju łóżka, splata dłonie na podołku i patrząc gdzieś w głąb zmierzchu, gdzieś za okno, zaczyna mówić, zaczyna opowiadać jakąś historię pozornie nie związaną z bieżącą chwilą. Wtedy w drzwiach zjawia się dziadek. Przysuwa sobie stojący obok pieca niewielki stołek. Wchodzi na niego i jak zwykle o tej porze zapala zwisającą z sufitu naftową lampę. Wtedy babka przerywa na chwilę swoją opowieść, wstaje, idzie do białego kredensu i wyjmuje talerze. Rozstawia je na stole.

Gdy dziadek zajęty jest już jedzeniem, ona powraca na swoje miejsce na łóżku i powraca do przerwanej opowieści. Dziadek nie odzywa się. Pochylony nad talerzem je powoli, z namaszczeniem, je z dostojeństwem, je niemal religijnie, ponieważ należy do pokolenia, dla którego głód był czymś zwyczajnym i oczywistym.

Miałem dziesięć lat. Siedziałem blisko pieca i przyglądałem się ich życiu. Byłem chłopcem z miasta i wydawało mi się, że to, co widzę, nigdy nie przeminie. Być może dlatego dzisiaj tamte obrazy nawiedzają mnie jak powracający sen. Albo jak wieczność, dzięki której pamięć odzyskuje siły i wiarę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2006