Łąkarstwo

Na łące zdradzi cię każdy krok, każde stąpnięcie, ślad po twoim ciele, po twojej wadze wszystkich wnętrzności i wielkości stopy, ten szlak, którym siebie w łące niosłaś, zostanie.

01.06.2020

Czyta się kilka minut

 / JAN WŁODARCZYK / FORUM
/ JAN WŁODARCZYK / FORUM

Naprawdę nie wiem, jak zacząć to pisanie, więc zrobię to najkrócej i rzeczowo. Mam motocykl. To wyznanie w żadnym wypadku nie oznacza, że będzie tu mowa o motoryzacji. Oczywiście – szkoda. Będzie o łąkach, ale może teraz, na chwilę, jednak nie? Pozwólcie mi, choć trochę, w tym cennym waszym doczytaniu, o tej pięknej hondzie coś napisać.

Bo jest ona cudem i dziedzictwem myśli człowieka. Jest wiarą w termodynamikę i przemiany atomów, w to, że ktoś zwyczajny – jak ja – z całym swoim krwistym ciałem kiedyś będzie tym wszystkim niesiony, niewidzialną energią z mikrowybuchów w cylindrach, eksplodujących szarpnięciami tłoków, które to żywe moje ciało rwać będą i przenosić w inne współrzędne geograficzne. Byle tylko była iskra i czyste paliwo. Więc jest iskra i jest paliwo.

Moja honda jest w typie „naked”, co znaczy, że nie ma w niej plastikowych pokryw, owiewek i niczego innego osłaniającego człowieka przed dynamiką przestrzeni. Ona wszystko, co ma w środku, ma też na wierzchu, zatem ty tę całość widzisz, a także czujesz z każdym mikrośladem – na każdym kawałeczku swojego ciała, które ona dźwiga.

Dwucylindrowy, widlasty silnik, kratownicowa rama, zaciski kół, szkielet konstrukcji. Małe siedzisko, a pod nim schowek jedynie na kluczyki. Bo tu przecież chodzi tylko o jazdę, co ci więcej potrzeba? Waży 170 kg, więc jest ponad trójkrotnością mnie, nie szkodzi. Kocham jej rozdęty biały bak i dźwięk, jakim porykuje śpiewnie, gdy manetką dociskam jej tłoki. Nie sposób nie wielbić tej jej mocy i wrażliwości. Czułość. Oto czułość materii! Motor! Każdy kilometr jazdy z nią to rekolekcje z fizyki i metafizyki w mikroskalach. Całe potoki sił bijących mnie w ramiona, szyję i dłonie, muchy i ptaki, oscylacje silnika, gwizdy wiatru i zapachy materii, którą właśnie tnę. To wszystko czuje się, bo przecież wtedy nie da się czuć nic innego, jak tylko przestrzeń, którą na boki, jak skalpelem, rozpruwam, wprowadzając w jej szczelinę mój motocykl i siebie.

Buduję wtedy nową rzeczywistość, całkiem niedostępną w czasie, gdy zwyczajnie sobie stoję albo idę – gdy wszystko zdąża się za mną zamknąć, zalane spowolniałą galaretą czasu. Tu, w nerwowym stężeniu i zbiciu czasoprzestrzeni, całą ją kosztuję po kropelce, rwąc na szybko, po centymetrze, w sekundach zagęszczonych drogą. Więc bywa to nagrzana sośnina, puchata w żywice i tymianki, lepka i rozświetlona, gdy jadę między dwiema ścianami boru, zmieniając runo, pełne mszaków, borówek i paprotek, w jasnozieloną smugę, w niedowidzenia, w gwałtowne wspomnienia. I kiedy wyjeżdżam stamtąd już, na otwarte przestrzenie, zawstydzająco jasne i gołe, żywe łąki, gdy od razu w powietrzu pojawiają się gęste nasycenia aromatów kumaryny, wiem, że teraz żartów już nie ma.

Jak tu cokolwiek teraz?

Bo kumaryna, ten zapach wygrzanych pól, jest straszna. Ona oszałamia, ona wnika w twoje szczeliny, wiązką aromatów wprost z rozwijających się kwiatostanów tomki, niepozornej, lekkiej trawki – z tej zielonej czupryny łąk. I rządzi ona tobą, a ty nic już nie poradzisz, bo te oddechy musisz brać. Wyłazi z kwiatków i listków, trafia wprost w powietrze i do wszystkich, których zaraża. Owija smugami atomów tych, co biorą ją w płuca. I właśnie teraz, kiedy jadę między łąkami, rozwiązują się wszystkie z tych trawek, niewinne sznureczki kumaryny, pachnące niewidzialnie, trafiające aż pod moją skroń. Rozpoznam je z daleka, niezależnie czy są jeszcze echem życia na łące, czy leżą w stosie snopka albo w arkuszach zielnikowych, kiedy wywlekam ją, przeglądając, smużką podmuchu.

Kumaryna. Żółty narkotyk łagodności. Szalony aromat. Masz mnie całą, obezwładniający benzopironie. Masz mnie. Ty usypiasz, ty spowalniasz żywych, zamazujesz widzenie, penetrujesz płuca, mącisz krew. Ludzie śpią w twoich stężeniach, w ciętych łąkach, w sianie. Upajasz ich. Upajasz mnie. Właśnie teraz. Jadę przez łąkę letnich końców liści traw. Szaleństwo woni. Jeszcze się opieram. Zamykam usta, wstrzymuję oddech. Nie za długo tak się da, mówi mi krew. Więc otwieram się w łące. Otwieram usta. Kumaryny penetrują mój kask, kuszą, wypełniają, aż wreszcie wpuszczam je do siebie. Upajam się żółtymi źdźbłami i kłoskami przewietrzonych łąk.


Urszula Zajączkowska, botaniczka i poetka: Dlaczego człowiek odpoczywa patrząc na zieleń? Bo w niej siedzieliśmy miliony lat. Dlaczego znaki „stop” są czerwone? Bo mamy wypalone w głowach, że czerwona jest krew.


 

Wyłączam silnik, bo jak tu cokolwiek teraz? Cała ubrana w kombinezon, kask, rękawiczki i buty. Wszystko to trzeba teraz nieść. Wszystko to uwiera. Zatrzymuję się na polnej dróżce, gdzie otwarta jest łąka. Cicho strasznie. Stawiam stopy na ziemi. Jak kosmonautka. Sztywno stąpam po piachu, ciężko oddycham przez hełm. Rozpinam kurtkę, ściągam kask. Gwałtownie objawia mi się szeroki pejzaż, w radiacjach słońca, podgrzany. Wydaje się, że jest tu tylko powietrze, światło łąki i zapach. Idę po obcym i rozczochranym firmamencie ziemi, pod rozdmuchaną stratosferą chmur.

Wystarczyło zdjąć kask. Wszystko w nadmiarze widzę i słyszę, bardzo ostrożnie kładę stopy w ziemię. Jakbym nie była u siebie. Ale tu one, rośliny, rosną strasznie gęsto. Za gęsto. Nie pasują do mojego ciała, ja tu nie pasuję. Łodyga przy łodydze, ździebełka przytulone, wszystkie okropnie żywe. Więc nie wiadomo, jak tu robić to, jak tu pójść gdziekolwiek, w tę łąkę wejść. Przecież każde moje ciała wstąpienie to ich w piekło strącenie. Przeklinam znaną mi biomechanikę, odkształcenia i znane mi wyboczenia Eulera, gdy gnie się strukturę, bo, niestety, ja wiem, co znaczą te przekroczone naprężenia krytyczne w tkankach źdźbeł, gdy tak zwyczajnie butem przełamię je, by iść. Więc jak tam pójść, na ten łagodny usyp rozświetlony, dalej tam, w ten drgający wiechlinami pagórek, iskrzący? Jak iść?

Niby znam te działania człowieka na lesie, znam te trzebieże, rębnie, gdzie wyżyna się gołe placki w drzewostanie, gdzie ryje się wszystko, co żywe, do ziemi mineralnej. Z poziomu chmur to drobne ślady. Dziury, wgniecenia, po rębni sosen. A przecież ja to teraz robię. Każdym stąpnięciem gniotę, zagarniam, z ziemią mieszam tysiące roślin. Tylko idąc.

Na widoku

Więc w łące nie schowasz się nigdzie. Jesteś w całkowitym obnażeniu. Cała ty. Na widoku całego świata. Sterczysz, wystajesz. Co innego las. Tam, po kilku metrach, sekundach, zapadasz się w jego gęstwinie i już zaraz cię nie ma. Jesteś niewidzialna, całkiem zazieleniała. Więc w lesie idziesz, jakbyś wcale nie szła. Co znaczy takie drobne twoje ciało tam? Na łące zdradzi cię każdy krok, każde stąpnięcie, ślad po twoim ciele, po twojej wadze wszystkich wnętrzności i wielkości stopy, ten szlak, którym siebie w łące niosłaś, on zostanie. Więc jest to drobna smużka pochylonych traw i kwiatów, gdzie na końcu wyprostowana jesteś ty i wszystko to, dokąd zaraz pójdziesz. Odwracam głowę i widzę tę ścieżkę. Po sobie. Niby myślę: „to nic dziwnego”. Tylko idę. Ale i wstydzę się, że muszę ubijać to żywe, mieszać, rwać i łamać, w szelestach, przedzierając się przez gęstwiny źdźbeł i rozdygotanych kwiatostanów. By iść.

Więc schylam się najniżej, kucam, chowam się, na ile można, i zanurzam twarz między zielone łodygi. Porzucam ary i hektary, niekończące się łany, na możliwie najmniejsze do uchwycenia detale. Na wszystko jestem tu za duża. Jak Guliwer w krainie Liliputów – niedopasowana. W lesie jestem za mała, tu w łące jednak zbyt wyrośnięta. Poza tym nic się nie zmienia. Zatrzymuję się na centymetrach kwadratowych i jak nurek zanurzam się pod powłokę czupryn wiechlin i kłosówek, pod baldachami wrotyczy i jastrzębców, żółtych jaskrów, chowam się. Wystarczy zakres moich ramion.


Urszula Zajączkowska: To jednak niespotykane, wyciąć kawał ziemi i nieba. Stworzyć przestrzeń łaskawą, w której będą rosły kwiaty i drzewa, gdzie możesz wejść, nie musząc się z nikim witać i żegnać. Rezerwat Homo sapiens, kotlina zadumy. Park.


 

Czuję wilgoć ziemi, wreszcie przestał mną szarpać wiatr znad łąki. Cichuteńko. I nagle tu, w naręczu łodyg łąk, w mroku liści, najniżej, gdzie widać żywą glebę, rozpoznaję porządki, jakie znam z lasu. Więc niczym się to nie różni, poza moim wymiarem. Bo tu też są rośliny nachalne, śmiałe, stłaczające te słabsze, spychające je w potok zjawisk – wprost do zniszczenia. Dominują nad wszystkimi innymi, prężą się. Ich korzenie, splątane, zwłókniałe dorzecza, wymieszane z glebą, one też zajmują więcej ziemistej przestrzeni, a w powietrzu ich naprężone liście też rozpychają się mocniej od innych, ich kwiaty sięgają również wyżej niż inne, są zauważone pierwsze, są zapylone pierwsze.

To przecież je widziałam prosto z drogi. Nie tę marność przyziemną, która już ginie, gnije. Naprężone wierzchołki z macierzy łanu łąki. Dominują. Pozostałe precz. Jak zawsze. Kucam jeszcze niżej i chowam się do niezauważenia. Jestem kretem, jestem jeżem, żabą, muchą na liściu. Wszyscy mamy krew. Widzę, jak wiele tu już dawno temu ustanowiło się. Jakieś porządki, które ciężko mi rozpoznać. Na pewno zauważam grupy roślin z gatunków najtrwalszych, cały czas czekających na najgorsze, na późne i suche lata, jak ludzie w kącie z założonymi rękami, cierpliwi. Zakwitną późnym latem, kiedy te wcześniejsze, promieniście majowe, otwarte i szczere dla wiosennego słońca, zmienią się już w siano. Oddycham powietrzem, które łąka w środku swego łanu aromatyzuje, nasącza alkaloidami, gorczycami i podgrzewa olejami. Promieniuje. Kumaryna. A jednak. Wzięła mnie. Teraz to mogłabym tu zostać już na zawsze.

Żonkile

W Wołominie sami stwarzamy naszą łąkę, pod okapem brzóz. Trawy, dzikie trawska, chwasty, kwiaty polne, sadzonki ziół. Na gruzowisku. Niech stanie się jakieś odżywanie. Wszystko dla pamięci o naszych sąsiadach, Żydach, wymordowanych w getcie. Kilka tysięcy ludzi. Setki tysięcy roślin. Nazwaliśmy to Gajem Pamięci Wołomińskich Żydów. Bo było u nas getto. Teraz, na tym miejscu jest stadion, gdzie bawimy się i ćwiczymy muskuły.

Co można zrobić z tą prawdą? Niczego nie zmienisz, poza tym, co teraz. Więc możesz pokazać kilka zdań wyrżniętych na piaskowcu-pomniku i zaraz pomóc schować się człowiekowi, który je przeczyta – z tym wstydem, jaki znam sama, gdy wreszcie dowiedziałam się. Człowiek może się tu ukryć w łące i jej roślinach. Właśnie ją sadzimy. Pierwszy rok żyje. Mamy też tam trzy ławki, kamienną ścieżkę, a poza tym już tylko krwawniki, kłosówki, łopiany, złocienie, łubiny. Cichuteńko dla każdego, kto zechce podejść do kamienia i poznać mrok.

Zeszłej jesieni umówiliśmy się, by zasadzić żonkile. Uzbieraliśmy ich tysiąc. Dostaliśmy dary. Śliweczkę z sadu prababci, wiecheć z Beskidu pełną nasion, obdarowali nas ekorolnicy i biolodzy z SGGW nasionkami dzikich traw, kwiatuszków łąkowych. Więc sialiśmy, sadziliśmy w środku miasta, naszą awangardową łąkę. Kilkaset bylin, jako dar od wołomińskich przedsiębiorców. Posadzone.


Czytaj także: Coraz częściej przestajemy uważać wymuskaną do przesady zieleń za coś wartościowego. Stawiamy za to na dzikość, która z przytupem wraca do miast.


 

Wiem, że wciąż sieją ludzie w nocy, rankiem. Nawet nie wiem, kto to jest. Pielą. Pani burmistrz ustanowiła, że w czasie najgorszej suszy przyjadą strażacy i podleją – i tak się dzieje, leją, na żywo kropelkują te młódki zielone, najdelikatniejsze listki, fiołki przywiezione na rowerku przez pana Henryka. Oblewają to wodą, by zechciały żyć. Więc próbują, dla siebie, dla tych stamtąd i dla tych z dziś. Jak pamięć 92-letniej Ludwiki, z którą rozmawiałam, słuchałam, opowiadając o Gaju, Żydach, drzewkach, łące i naszych walkach, by rośliny na tych gruzach żyły. Rozeszłyśmy się i już więcej pani Ludwika ze mną nie rozmawiała. Zmarła zeszłej jesieni. Ale gdy latem ostatniego roku, późnym jego wieczorem, wyszłam do ogródka, tylko na kilka oddechów, zauważyłam dziwną siatkę wiszącą na furtce. W kubeczkach po jogurcie rosły rozsady jej łubinu, a do tego była też karteczka. „Kochałam chłopca. Ludwika”.

Od razu kupiliśmy żyzną ziemię i hydrożel. Poszliśmy w nocy z kolegami sadzić tę miłość. Przyjechali panowie. „Co wy tu robicie?”. Wyciągnęli odznaki z kieszeni portek. „Sadzimy rośliny”. „W nocy?”. Po pracy, przecież. Było okropnie czarno. Policjanci włączyli reflektory w aucie, byśmy szybciej skończyli. I czekali aż do końca.

Niedawno byłam tam znowu. Widzę, że wszystko się przyjęło, to znaczy gruz w siebie je wziął, a łąka wzięła gruz. Będą kwitły krwawniki, wrotycze, złocienie, do końca lata, i trawki łąkowe falować będą. Gruzowiska i młode liście. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23-24/2020

Artykuł pochodzi z dodatku „Chwalcie łąki!