Zaklęta alternatywa

"On się nawet specjalnie nie wahał w sprawie kandydowania. Po prostu przez pierwsze dni po tragedii nikt nie miał odwagi z nim o tym porozmawiać" - opowiada bliski współpracownik Jarosława Kaczyńskiego.

27.04.2010

Czyta się kilka minut

To się może wydawać niezwykłe. Człowiek przygnieciony tak wielką tragedią (która ciągle trwa, pamiętajmy o mamie prezesa PiS w szpitalu) błyskawicznie odzyskuje siły, by wrócić do polityki. Co więcej: w sensie politycznym ta decyzja jawi się jako mocno kontrowersyjna. Jarosław Kaczyński był celem wielkiej kampanii zarówno przeciwników, jak i niektórych zwolenników, którzy przekonywali go na wyprzódki, że kandydować nie powinien. Bo spolaryzuje nadmiernie scenę i narazi ją na zbyt duże wstrząsy, odwołując się do bardzo świeżego mitu śmierci brata (to opinia oponentów). Bo będąc politykiem w ostatnich latach nad wyraz niepopularnym, postawi teraz wszystko na jedną kartę (to z kolei zastrzeżenie wielu sympatyków). Jeżeli w atmosferze takiego współczucia dla jego tragedii przegra z kandydatem Platformy Obywatelskiej, zwłaszcza wyraźną różnicą głosów, obnaży definitywnie słabość swojej formacji i swojej koncepcji. Tymczasem postawienie na jakiegoś szacownego profesora czy kogoś z drugiej linii byłoby szansą na pokazanie nowej twarzy PiS, jego otwarcia na nowe środowiska itd., itp.

Kaczyński jednak musiał

W tych zastrzeżeniach jest sporo racji. A jednak ci, którzy je wypowiadają, nie biorą pod uwagę jednego: Kaczyński nie jest dziś graczem, który w sterylnych warunkach, znanych z podręczników politologii, siada do szachownicy. Jest pod presją rozmaitych okoliczności, które musiały go skłaniać do kandydowania. Nawet gdyby argumentów na "nie" było dwa razy tyle.

Po pierwsze, lider PiS jest naprawdę przekonany, że jego brat chciałby go widzieć jako kontynuatora swojego dzieła. Można się zżymać na prymat argumentów uczuciowo-rodzinnych nad politycznymi, ale przecież znaliśmy od lat naturę relacji obu tych przywódców. Ludziom, którzy zarzucą Jarosławowi Kaczyńskiemu "wykorzystywanie tragedii", radziłbym się zastanowić, czy dobrze dobierają słowa. W umyśle lidera PiS to ostatnia braterska przysługa. I nie musi się to wcale wiązać (choć może) z przybieraniem w kampanii pozy kandydata-mściciela, którą zdążyli już wykreować niechętni mu komentatorzy. Temu człowiekowi pozostało tak naprawdę jedno: wypełnienie tej misji. Czy powinien w takiej chwili poświęcać się właśnie temu? Nie czuję się na siłach, aby to osądzać.

Ponadto Kaczyński pozostaje pod naprawdę silną presją własnej partii. Często w przeszłości powoływał się na mityczną wolę partyjnych dołów, forsując tak naprawdę własną, i tylko własną wolę. Dziś też nikt oczywiście nie będzie go naciskać. Ale jako doświadczony polityk ma on poczucie, że poranieni partyjni koledzy nie wyobrażają sobie pracy na rzecz kogokolwiek innego. To on jako kandydat jest w stanie ich zmobilizować. Każdy inny  pretendent byłby traktowany jako figura sztuczna. Broniona pro forma, bez żaru, na pół gwizdka.

PiS: bez awaryjnych scenariuszy

Jest wreszcie trzeci powód, najbardziej polityczny. Badania przeprowadzone przez partyjnych speców od marketingu potwierdziły oczywistą skądinąd prawdę: rezerwowi kandydaci są albo słabiej rozpoznawalni (senator Romaszewski, profesor Kleiber), albo nie skupiają tak wielkiej uwagi (Zyta Gilowska) jak ten, który wydaje się kandydatem naturalnym. Można zakładać, że ich wystawienie byłoby zgodą na łatwą wygraną Bronisława Komorowskiego, być może już w pierwszej turze. Czy partia powinna takie samobójstwo popełnić? Retoryczne pytanie. Jest oczywiście Zbigniew Ziobro, ale on przy całej swojej popularności nie bardzo pasuje do ściszonej majestatycznej kampanii w cieniu śmierci. Ponadto obaj bracia traktowali go ostatnio, gdy wraz z Jackiem Kurskim został "zesłany" do europarlamentu, jako potencjalnego rebelianta. Trudno, aby teraz został obdarzony aż tak wielkim zaufaniem.

Oczywiście pytanie o Jarosława Kaczyńskiego w kampanii to także pytanie o to, na ile on sam będzie do niej pasował. Może być jej atutem, jako powściągliwy, dotknięty nieszczęściem człowiek, który wszakże unika epatowania nim. I może ją obciążyć własnymi emocjami i stracić sympatię Polaków. Sympatię, która uczciwie mówiąc nie jest, pomijając żelazny elektorat, zbyt ugruntowana. Na jego korzyść działa ogólna zmiana tonu debaty. Znika na dłuższą chwilę "antykaczyzm" jako wypróbowana metoda politycznej walki. Ale to wcale nie musi oznaczać, że zawsze bardzo impulsywny, a dziś na dokładkę znękany lider musi wykorzystać ten moment do rozstrzygnięcia na swoją korzyść.

Na razie nie zdarzyło się nic takiego, co pozwoliłoby sądzić, którą z tych dróg wybierze. Ludzie mu bliscy zapewniają, że przez pierwsze tygodnie kampanii, to znaczy do czasu prezydenckich debat, nie zabierze w ogóle głosu. Że nie sięgnie po spiskowe teorie dotyczące ewentualnej winy Rosjan czy rządu Donalda Tuska za katastrofę. Że zostanie otoczony ludźmi o miłych wizerunkach i umiarkowanych poglądach. I że ma pełną świadomość niebezpieczeństw, jakie teraz będą na niego czyhać każdego dnia. Z ofiary łatwo można się zmienić w irytującego odcinacza kuponów od własnego nieszczęścia.

Czy potrafi zapanować nad własnymi emocjami w punkcie kulminacyjnym kampanii? A, to już inna sprawa.

PO: egzamin z empatii

Trudności Kaczyńskiego są niczym wobec podstawowego kłopotu kandydata PO. Ma on nadal przewagę w sondażach, choć przecież są one rozchwiane jak nigdy - w tych partyjnych PiS wspiął się znacząco do góry. Ma też sympatię mainstreamowych mediów i opiniotwórczych środowisk. A jednak marszałek Bronisław Komorowski nie ma szczęśliwej miny. Jego kłopot wyraził najbardziej lapidarnie polityk SLD, europoseł Marek Siwiec, nazywając go na swoim blogu aktorem w serialu, którego scenariusz właśnie przestał istnieć. To nawet nie o to chodzi, że marszałek popełnił podczas żałoby kilka niezręczności - usiłując np. zbyt szybko obsadzać osierocone instytucje (z czego zresztą się wycofał). Ani o to, że przed wystąpieniem na sobotniej Mszy żałobnej (17 kwietnia) musiano go specjalnie uczyć smutnego tonu głosu, co uczyniło go w efekcie jeszcze bardziej sztucznym. Rzecz jasna, umiejętność okazywania empatii jest ważną umiejętnością polityka, ale też klasyczna żałoba właśnie się kończy. Można zakładać, że Komorowski jako polityk inteligentny i doświadczony z jej mniej zaawansowanymi formami jakoś sobie poradzi.

Kłopot jest inny. Kampania była pomyślana jako gra do jednej bramki. Impulsywny a niezbyt popularny prezydent dotychczasowy miał się tłumaczyć ze swoich pięciu lat, przedstawianych jako czas wpadek, braku odpowiedzialności i awanturnictwa. Rozliczać miał go trochę paternalistyczny, a trochę jowialny marszałek Sejmu, przedstawiany jako "siła spokoju". Ta koncepcja wzięła w łeb. Rozliczanego nie ma, a jego prezydenturę ocenia dziś pozytywnie ponad 80 proc. Polaków badanych przez OBOP. Cóż z tego, że w dużej mierze pod wpływem współczucia, czasem przemieszanego ze spóźnioną sympatią i wyrzutami sumienia? To będzie bardzo trudne do odczarowania. A brak empatii może się okazać dodatkowym obciążeniem ułatwiającym popełnienie nietaktu.

Można się zżymać na taką kampanię, którą Tomasz Lis zdążył już ochrzcić, nie bez pewnej racji, "kampanią na miny". Ale przecież nikt tego nie wymyślił, ona jest produktem straszliwego ciągu zdarzeń, więc natrętne odczarowywanie dymów kadzideł wydaje mi się tyleż stratą czasu, co zwykłym nietaktem. Możliwy jest zresztą także inny scenariusz: odarta z marketingu, cicha kampania mogłaby być okazją do przypomnienia ważnych merytorycznych różnic między obiema partiami. Okazją do debaty nad nimi, nawet jeśli prezydentura nie jest głównym instrumentem rządów nad państwem.

Przecież program PiS wcale nie składa się z samych emocji. Nie ma racji Jan Rokita, sprowadzający go w poprzednim numerze "TP" do romantyczno-sarmackiego mitu, nawet jeśli mówi o tym aprobująco. Był to kiedyś, i w deklaracjach jest nadal, program wzmocnienia instytucji państwowych, jakiego nie powstydziliby się stańczycy. A i Platforma Obywatelska nie składa się tylko z PR-owskiego pudru. Mogłaby skorzystać z okazji, aby powiedzieć, w jakim jest miejscu, gdy chodzi o modernizowanie polskiej gospodarki i polskiego społeczeństwa. Pytanie tylko, czy pogrążony w smutku Jarosław Kaczyński i zdezorientowany zmieniającymi się okolicznościami Bronisław Komorowski będą w stanie popchnąć kampanię w takim kierunku.

Zwłaszcza że towarzyszyć im będą ogromne emocje. Zwolenników IV RP, którzy w następstwie tragedii wyprostowali kręgosłupy, stali się pewniejsi swego, ale też szukają moralnej satysfakcji, wyrażanej kolejnymi tekstami prof. Zdzisława Krasnodębskiego. I ideologicznych "antykaczystów", którzy trochę przycichli, ale kto wie, czy nie spróbują pod koniec tej kampanii wrócić na scenę. Poirytowani, że logika nieszczęścia pozbawia ich bezwzględnej dominacji w mediach i w świecie szeroko rozumianej popkultury.

Sami na placu boju

Jedno jest pewne: będzie to w znacznej mierze gra między dwoma zawodnikami. Krótka i nagła kampania dodatkowo uderzyła we wszystkich pozostałych zawodników. Znikają podmioty szukające w kampanii prezydenckiej okazji do promowania się, poza silnym lokalnymi strukturami kandydatem PSL Waldemarem Pawlakiem. Lewica wskazała na całkiem nieprezydenckiego kandydata, lidera tej formacji, którego w start wepchnęli w dużej mierze nieżyczący mu dobrze wewnątrzpartyjni oponenci. Grzegorz Napieralski sam się uskarżał, że nie miał wyboru: połowę sali dokonującej wyboru stanowili ludzie mu życzliwi, połowę - wrogowie. I jedni, i drudzy chcieli, aby kandydował. Stosunek do niego lewicowych autorytetów dobrze wyraża tytuł wywiadu z Aleksandrem Kwaśniewskim w "Gazecie Wyborczej": "Jak wrócę, to mu pomogę". Były prezydent powiedział tak przed wyjazdem do USA.

Na początku owej niezwykłej żałoby miałem wrażenie, że atmosfera chwilowej jedności będzie sprzyjała jakiemuś pretendentowi niepartyjnemu, w typie Andrzeja Olechowskiego. Dziś widzę, że tożsamości zaczynają wygrywać z jednością, więc dystansujący się od politycznych maszyn dżentelmeni będą mieli raczej niewiele do powiedzenia, zwłaszcza przy tak skróconych terminach. Symboliczny pojedynek zranionego PiS i spętanej rolą potencjalnej monopolistki PO może przybrać postać starcia niszczącego, wręcz kataklizmu, i może się rozegrać nieomal w ciszy. Ale z tej zaklętej alternatywy nie wyjdziemy. Samo wzywanie do tego brzmiałoby dzisiaj jak absurd.

Nie sposób przewidzieć ostatecznego wyniku. Jarosław Kaczyński jest w stanie sięgnąć po zwycięstwo, zwłaszcza że jego nowi, pozyskani w następstwie katastrofy zwolennicy nie będą skłonni przyznawać się do zmienionych preferencji. Sondaże są więc dziś mniej użyteczne niż kiedykolwiek w ostatnich latach. Możliwy jest jednak również specyficzny remis. Bronisław Komorowski jako kandydat tych bardziej wyziębionych, tych, którzy tragedię i żałobę obserwowali z domów, odnosi minimalne zwycięstwo i zdobywa prezydencki pałac. Ale porażka Jarosława Kaczyńskiego jest niewielka, można by rzec: honorowa (może 40, może 45 proc. w drugiej turze). To byłby symboliczny dowód na żywotność tej formacji. Wzmocniony w ten sposób Kaczyński umocniłby pozycję niekwestionowanego lidera PiS, nie musiałby opuszczać swojej partii, bardziej niż kiedykolwiek potrzebującej silnego lidera, i mógłby w efekcie sięgnąć po dobry wynik w przyszłych wyborach parlamentarnych. A pamiętajmy - smoleńska tragedia może go też odczarować jako koalicjanta, uczynić jego alians z PSL czy z SLD łatwiejszym niż kiedykolwiek.

Oczywiście wiele zależy od kolejnych zwrotów akcji. Wydarzenie w Smoleńsku pokazało, że w polityce, w której pozornie wszystko jest ułożone i dograne, najbardziej logiczne plany mogą być wywrócone w jednej chwili. A "kampania na miny" będzie obfitowała w niespodzianki. Liderzy są w niej skazani na saperską czujność. Po takiej tragedii zaś trudniej być czujnym.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2010