Prymus wraca z wygnania

Jeśli nawet Kaczyński zechce być liderem jeszcze przez wiele lat, Zbigniew Ziobro i tak ma sporo do ugrania. Np. bycie kandydatem PiS w wyborach prezydenckich.

16.11.2010

Czyta się kilka minut

/ rys. Marek Tomasik /
/ rys. Marek Tomasik /

Jest luty 2007 roku. Premier Jarosław Kaczyński jedzie do Pałacu Prezydenckiego na zaprzysiężenie nowego szefa MSWiA Janusza Kaczmarka. W samochodzie słucha radia RMF. Nominacja Kaczmarka, który zastąpił prominentnego polityka PiS Ludwika Dorna, jest przedstawiana jako przejaw wzmocnienia wpływów Zbigniewa Ziobry, wtedy ministra sprawiedliwości.

Już w pałacu Kaczyński spotyka samego Ziobrę. "Słyszę, że pańskie wpływy rosną, panie ministrze. Niedobrze, niedobrze" - mówi szef wszystkich szefów z charakterystycznym uśmieszkiem. Wciąż młody (37 lat) członek rządu jest u szczytu potęgi. Tajne służby obsadzili jego koledzy, podobnie spółki skarbu państwa i media. Nominacja Kaczmarka rzeczywiście jest odbierana jako jego sukces. A jednak Ziobro się czerwieni. Wie, że to wszystko jest ulotne i zależne od woli jednego człowieka.

Ani panuje, ani rządzi

Trzy lata później jest w gruncie rzeczy tak samo. Przez ludzi z tzw. "PiS-Light" Ziobro bywa przedstawiany jako faktyczny władca partii. To jemu "gołębie" przypisują nie tylko spadające na nich represje, ale cały kurs partii. Wyćwiczył się w tych opowieściach szczególnie Marek Migalski.

Dysydentom wygodniej wojować z Ziobrą niż z prezesem: próbują wykorzystać fakt jego niewielkiej popularności pośród PiS-

-owskiego aktywu. Ale prawda jest bardziej skomplikowana.

Ziobro skorzystał na tym, że zaraz po kampanii prezydenckiej był na miejscu. Że kilka razy dostał się do gabinetu zbolałego lidera w partyjnej centrali na Nowogrodzkiej, że udało mu się z nim przejść na "ty" (dostąpił tego zaszczytu w swoje czterdzieste urodziny; Kaczyński bardzo podkreśla swój dystans wobec ludzi młodych). Że o jego lepsze traktowanie zabiegał u prezesa sam o. Tadeusz Rydzyk. Że gdy Kaczyński mocno przeżywał kwestię upamiętnienia brata, to Ziobro napisał oświadczenie w obronie krzyża na Krakowskim Przedmieściu.

Ale w rzeczywistości Kaczyński wciąż kontroluje sytuację. Ziobro jest dla niego jednym z partnerów. Istotnym, bo symbolicznie pasującym do obecnej twardej linii, więc wysuwanym na czoło. Ale bez wyraźnych zobowiązań w zamian.

- Zbyszek ma akurat tyle siły, żeby zaszkodzić lightowcom. Jeśli Paweł Kowal popadł w niełaskę, to dlatego, że ktoś z Parlamentu Europejskiego (może sam Ziobro) opowiedział Kaczyńskiemu, że dawny wiceminister spraw zagranicznych zbyt często konferuje z Migalskim. Ale tak naprawdę, choć może komuś zaszkodzić, to nie może do niczego Kaczyńskiego zmusić. I z pewnością żadnej wiążącej obietnicy od prezesa nie usłyszał - przekonuje dobrze znający Ziobrę poseł PiS, który nie poszedł z Joanną Kluzik-Rostkowską.

Spiskowe scenariusze

Naturalnie można na to spojrzeć także całkiem inaczej. Jeden z kolegów Ziobry z europarlamentu, dziś w konflikcie z nim, przedstawia mocno spiskową teorię, która jest jednak spójna:

- Zbyszek namawiał Kaczyńskiego do zmiany kursu na bardziej konfrontacyjny w złej wierze. Chciał doprowadzić do spadku partii w sondażach i na fali niezadowolenia sięgnąć w przyszłości po przywództwo. Łatwiej byłoby mu to zrobić, gdyby go z tą twardą linią nie kojarzono. Udaremnił to sam Kaczyński, który powiedział wprost, że Ziobro jest tylko jego narzędziem. I udaremniły to tzw. gołębie, które nazwały po imieniu jego rolę.

Nawet gdyby przyjąć tę czarną legendę, nadal zachowujemy obraz prezesa trzymającego większość kart w ręku. A z drugiej strony słychać, że już nawet ważni politycy z otoczenia Kaczyńskiego zaczynają uważać Ziobrę za głównego rozgrywającego. Że tacy członkowie "zakonu PC", jak Joachim Brudziński, Adam Lipiński czy Mariusz Błaszczak, odczuwają narastający lęk. Każdy z nich ma przecież własne ambicje. A przywołanego z Brukseli dawnego ministra lekceważyć nie sposób. Na pogrzebie prezydenta był jedynym poza Jarosławem Kaczyńskim liderem PiS rozpoznawanym i oklaskiwanym przez życzliwe tłumy.

Jeśli nawet Kaczyński zechce być liderem jeszcze przez wiele lat, Ziobro i tak ma sporo do ugrania. Być może np. kandydaturę prezydencką w kolejnych wyborach.

Jest tylko jeden problem. On - człowiek dużo bardziej pragmatyczny, niż to się wydaje, na zimno rozgrywający kiedyś radiomaryjną kartę i na zimno garnący się dziś do Kaczyńskiego - staje się symbolem takiego PiS, który może już nigdy nie wygrać żadnych wyborów. Zwłaszcza prezydenckich, które wymagają ponad połowy głosów w drugiej turze.

W poszukiwaniu idei

Opisane na początku czerwienienie się Ziobry to symbol innej jego cechy. Do polityki wchodził jako człowiek nieśmiały i takim, zdaje się, pozostał do teraz. Sam opisywał w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" z 2002 r., jak to przyjechał w 1989 r. na studia prawnicze do Krakowa. On, syn lekarza z Krynicy Górskiej, był zawiedziony, że skończył się właśnie czas studenckich protestów, a więc wielkich czynów. Uchodził wówczas za zamkniętego w sobie prymusa, ale też człowieka ideowego, więc na własną rękę poszukał sobie idei.

Już w 1997 r. pojawił się na moment w krakowskim otoczeniu Jana Rokity, walczącego o mandat z ramienia AWS. Dał się zapamiętać z... No właśnie, prawie nie dał się zapamiętać: milczący, na imprezach stał z boku. Samego Rokitę rozbawił bombastycznym memoriałem na temat pułkownika Kuklińskiego. Nie znalazł dla siebie miejsca.

Znalazł je natomiast w stowarzyszeniu Katon walczącym o zadośćuczynienie dla ofiar przestępstw. To wtedy zaczął się utożsamiać z programem: "zero pobłażliwości dla sprawców". Ale nie pozbył się jeszcze swoich słabości. Dawna dziennikarka "Życia" pamięta go jako organizatora jakiejś wspólnej z gazetą konferencji. Na konferencję nikt nie przyszedł. "Nie dopuścili, przemilczeli" - powtarzał, aż w końcu okazało się, że nie zadbał należycie o jej nagłośnienie.

Jedno trzeba mu przyznać - był uparty. Przez Kazimierza M. Ujazdowskiego, patronującego wtedy ruchowi domagającemu się zaostrzenia prawa karnego, dotarł do prokuratora Zbigniewa Wassermanna, a przez niego z kolei do Lecha Kaczyńskiego. Ten zrobił w 2000 r. trzydziestolatka wiceministrem sprawiedliwości i kazał mu pisać projekt zmian w kodeksie karnym.

Epizod trwał krótko i nie zbudował symbiozy między nim a przyszłym prezydentem. Zapamiętano z tego czasu głównie sławną potem opowieść o tym, jak Lech Kaczyński zawracał Ziobrę do sekretariatu, gdy ten zapomniał pocałować sekretarkę w rękę. Mimo wszystko jednak przed ambitnym i wciąż palącym się do działania młodzieńcem pojawiła się droga do awansu.

Bohater i siostrzeniec

W 2003 r. dzięki poparciu swoich późniejszych wrogów, Adama Bielana i Michała Kamińskiego, będąc już posłem, dostał miejsce w komisji śledczej badającej aferę Rywina. Wykorzystał szansę. Był z pewnością mniej błyskotliwy niż Rokita, ale po prokuratorsku dokładny. Tłum sympatyków SLD otoczył go kiedyś w jednej z mokotowskich knajp i wołał, powtarzając za Leszkiem Millerem: "mniej niż zero". Ale inni gotowi byli go fetować.

Tej popularności nie stracił już nigdy, tylko ją pomnażał. - Starsze panie mówią o Zbyszku jak o swoim ulubionym siostrzeńcu - opowiadał kilka lat temu autorowi niniejszego tekstu wrażenia z kampanii na małopolskiej prowincji poseł PiS. Który skądinąd dziś jest z Ziobrą w sporze.

Podczas prac nad aferą Rywina czerwienił się jeszcze bardzo mocno, np. prosząc dziennikarzy, aby mu tłumaczyli podstawy sukcesu w medialnych występach. Albo cierpiąc złośliwości ze strony kolegów z komisji. Stopniowo jednak się wyrabiał, ba: stawał zręcznym graczem.

Jego popularność wzmacniała pozycję w regionie, aczkolwiek pomagał tam sobie łokciami, mocno bijąc za kulisami w starszego i niezdolnego do brutalnych rozgrywek Wassermanna. Pozycję w całej partii wzmacniały kontakty z Radiem Maryja. Ojciec Rydzyk zaczął go zapraszać do toruńskiej stacji, gdy reszta PiS nie miała tam jeszcze wstępu. W 2005 r. dostał w Małopolsce doskonały, ponad 100-tysięczny wynik.

Jego relacje z Kaczyńskim były w tamtych czasach nie do końca jasne. Prezes zareagował niesmakiem na groteskową scenę, kiedy zaraz po wyborach Ziobro wbiegł do jego gabinetu przed posiedzeniem komitetu politycznego PiS i nieomal poklepywał po ramieniu Wassermanna, "gratulując" mu dużo gorszego wyniku. Lech Kaczyński, kiedy już został prezydentem, nie szczędził młodemu politykowi uszczypliwości, a sondaże wykazujące rosnącą popularność Ziobry chłód obu braci jeszcze wzmacniały. Z drugiej strony prezes zrobił bohatera Rywinowego dochodzenia ministrem sprawiedliwości i początkowo traktował go po trosze jak ucznia. Jak twierdzili dobrze znający Ziobrę koledzy z partii, potrafił zawsze podbijać serca starszych mężczyzn z wdziękiem posłusznego prymusika. Ojciec Rydzyk nazywał go na zlocie czytelników "Naszego Dziennika" "swoim chłopcem". Kaczyński był mniej wylewny, ale wciąż poprawny.

Połączyło ich traktowanie wymiaru sprawiedliwości jako priorytetu tamtego rządu. Ziobro był może najczęstszym z gości w gabinecie prezesa PiS, a potem, gdy Kaczyński został szefem rządu - premiera. Przynosił wieści ze śledztw, czasem także akta. Jednak relacje o tym okresie mocno się różnią. Nieżyczliwi twierdzą, że gorliwy minister prawie ocierał się o szefa na radach ministrów, że sam pchał się do niego, zarażając wiarą w jakąś przełomową sprawę, która zbuduje PiS-owskiemu rządowi reputację pogromcy przestępczości. Obrońcy Ziobry twierdzą, że pozostawał pod ogromną presją samego Kaczyńskiego.

Ostatecznie stał się bohaterem tej epoki w podwójnym sensie: pozytywnym i negatywnym. Przygotował pakiet zmian w wymiarze sprawiedliwości, nie tylko zaostrzenia kar, także i wielu reform: od elektronicznego nadzoru nad przestępcami zwolnionymi do domów po przyspieszenie sądowych procedur. Jednak poza 24-godzinnymi sądami za drobne przestępstwa żaden z poważnych projektów nie został przyjęty przez parlament.

Poseł PiS Arkadiusz Mularczyk tłumaczy: - Każdy projekt to minimum pół roku pracy, a te ustawy były pod olbrzymim ostrzałem krytyki prawniczych środowisk. Często stawiano, jak w przypadku sądów 24-godzinnych, sprzeczne zarzuty - mówi kolega Ziobry ze studiów i z Sejmu.

Rzeczywiście, emocje prawniczej korporacji, a z drugiej strony samego Ziobry były olbrzymie. Oni mówili o nim z pogardą jako o zaledwie magistrze kwestionującym filozofię obowiązującą w środowisku od lat. On zaś pozbył się Komisji Kodyfikacyjnej przy ministerstwie, rozganiając szacowne gremium.

Ale krytyka pada także ze strony kolegów partyjnych. - Najbardziej dbał o to, aby reklamować się w telewizji - mówił autorowi niniejszego tekstu wkrótce po oddaniu przez PiS władzy jeden z jego ważnych wówczas polityków. To reklamowanie było koronnym zarzutem oponentów, którzy uczynili z Ziobry symbol cynicznego grania na ludzkich emocjach.

Wypalony, rozgrywający, radiomaryjny

Postawiono mu wiele zarzutów: że manipulował prokuratorami i śledztwami, patronował podsłuchom. Na razie jednak udowodniono niewiele. - Jeśli obiecywaliśmy skuteczne śledztwa, Zbyszek korzystał po prostu z uprawnień prokuratora generalnego - objaśnia Mularczyk. Ale znów: nawet niektórzy politycy PiS czuli się przez niego zagrożeni. Również gdy przestał być ministrem i zasiadł jako poseł w ławach opozycji.

Atakowany przez prasę i przez PO, stał się dla polityków, a w jeszcze większym stopniu dla elektoratu PiS postacią bez mała kultową. Z drugiej strony, choć wypalony i zmęczony dwoma latami ministrowania, rzucił się w wir wewnątrzpartyjnych rozgrywek.

Wiosną 2008 r., kiedy ważyło się stanowisko jego partii wobec traktatu lizbońskiego, wraz z Przemysławem Gosiewskim i Jackiem Kurskim optował za twardą linią, łącznie z ewentualnym głosowaniem przeciw. Wtedy to po raz pierwszy jego konkurenci postawili mu, aczkolwiek tylko w kuluarowych rozmowach, ciężki zarzut. Miał wciągać Kaczyńskiego w pułapkę eurosceptycznego radykalizmu, aby po ewentualnych wyborczych porażkach sięgnąć samemu po przywództwo. On sam energicznie zaprzeczał. I powoływał się na swoje przekonania.

Jak było w rzeczywistości? Z pewnością sam kurs Ziobry na Radio Maryja, bez piętrowej intrygi przeciw Kaczyńskim, wystarczy, aby objaśnić jego ówczesne stanowisko. Ten kurs jawi się zresztą jako chwilami dość paradoksalny. Kilka lat wcześniej, kiedy jechał po raz pierwszy do rozgłośni redemptorystów, prosił znajomego działacza PiS z Torunia Zbigniewa Girzyńskiego, aby mu objaśnił, jak się rozmawia z zakonnikami. Szybko się jednak wyćwiczył. A ojcowie wybaczali mu wszystko - nawet ujawniony przez media fakt, że mieszkał ze swoją narzeczoną.

Z drugiej strony drażliwego, zamkniętego w sobie i chyba nadal nieśmiałego Ziobrę cechowała pewna PR-owska zręczność. Instruowany przez takich doradców, jak związana z nim dziennikarka Patrycja Kotecka, własny brat Witold Ziobro czy najbliższy mu w partii Jacek Kurski, umiał zachować twarz speca od sprawiedliwości. Jak mówił ekspert od politycznego PR-u Eryk Mistewicz - twarz "szeryfa". Nawet w Toruniu unikał innych tematów.

Mit lubelski

W 2009 r. wystartował na europosła. Już pięć lat wcześniej zabiegał o ten mandat, ale teraz dostał go głównie po to, aby zejść z oczu atakującym go politykom PO i mediom. Na odchodnym skrytykował kampanię PiS do europarlamentu, wskazując jako jej głównych autorów swoich rywali - Bielana i Kamińskiego. Nie całkiem zresztą ściśle, gdyż większy wpływ na radykalny ton PiS miał sojusznik Ziobry Jacek Kurski.

Został więc zbesztany przez Kaczyńskiego, który odesłał go do nauki języków. Zdaje się, że do dziś nie skorzystał z tej złośliwej rady - po Strasburgu i Brukseli porusza się ponoć z asystentem, zabierając go nawet wtedy, gdy trzeba wynająć samochód. Jego udział w pracach Parlamentu Europejskiego jest raczej symboliczny - jak przystało na polityka krajowego "na wygnaniu". Za to do Polski napływają coraz częstsze plotki o jego spiskach przeciw "centrali".

Ostatnie miesiące 2009 r. i pierwsze 2010 r. to czas pogłosek, że z Jackiem Kurskim i stosunkowo nielicznymi sojusznikami w Sejmie szykuje awaryjne rozwiązanie. Miał czekać na wybory prezydenckie i po ewentualnej porażce Lecha Kaczyńskiego próbować przejąć PiS albo organizować secesję partyjnej prawicy. Można byłoby uznać te plotki za dywersję wymierzoną przeciw niemu przez spin doktorów, gdyby nie to, że opowiadały o tym także osoby w konflikt niezaangażowane.

Smoleńska katastrofa zmieniła układ sił. Ziobro zachowywał się biernie podczas kampanii prezydenckiej, ale po niej wystąpił jako jej krytyk. Kaczyński stworzył nawet mit europosła, którego ostre wystąpienia w Lubelskiem na temat smoleńskiego śledztwa miały tam zaowocować lepszym niż gdzie indziej wynikiem wyborczym. Nikt nie umie tych wystąpień zacytować.

Jak mocno siedzi w siodle?

Czy lider partii naprawdę pogodził się z Ziobrą, czy po wyczyszczeniu władz partii z ludzi młodszych i niezbyt pewnych zrobił go wiceprezesem wyłącznie na pokaz? Nie wiadomo.

Pozycja Ziobry będzie jednak rosnąć. - Jego ludzie, tacy jak b. szef ABW Bogdan Święczkowski, po to zaczęli robić karierę w partii, aby zostać posłami. A w dużo mniejszym niż obecny klubie parlamentarnym mogą stanowić nawet większość, niezależnie od starań Kaczyńskiego przy układaniu list - tłumaczy jeden z dysydentów.

Nic dziwnego, że nawet "zakonnicy z PC" zaczęli się niepokoić jego rosnącymi wpływami. Ale przecież prezes nie może robić czystek bez końca. Więc w ogniu wojny z "gołębiami" coraz częściej wypowiada się o Ziobrze z powściągliwą serdecznością.

Wielu polityków znających go od lat nie może uwierzyć, że miałby być kiedykolwiek partyjnym liderem. - Ma wszystkie wady Kaczyńskiego, ale nie ma jego zalet. Nie interesuje się prawie niczym poza wymiarem sprawiedliwości, ma niewielką wiedzę o świecie i jeszcze mniej dojrzałości - tak ocenia go człowiek będący przed kilkoma laty ważnym politykiem PiS.

Ale za Ziobrą przemawia jego skuteczność. Rokita, który traktował go trochę z góry, został wypchnięty z polityki. Ujazdowski, który go do niej wprowadzał, wegetuje na obrzeżach PiS po wymuszonym powrocie. Ludwik Dorn, który jako wpływowy minister Ziobrę lekceważył, został przy jego udziale wyeliminowany z rządu i jest teraz politycznym singlem. Przykłady można mnożyć.

Bardziej niezwykłe jest to, że relatywnie młody Zbigniew Ziobro miałby obstawić scenariusz partii niszowej, zwróconej bardziej w tył niż w przód, przywiązanej do radiomaryjnej retoryki. Być może taka jest po prostu logika walki o władzę - w takiej partii nie będzie miał już konkurentów. A może Ziobro szykuje nam kolejną niespodziankę. Człowiek, który wybierając się na ważne polityczne spotkania pisał sobie konspekt dialogu z rozmówcą, może zadziwić jeszcze niejednym.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2010