Duch odleciał bezpowrotnie

Racja Solidarności zwyciężyła i nikt z polityków nie śmie jej kwestionować. Problem w tym, że w polskiej polityce nie przetrwało nic z jej praktyki i obyczaju.

24.08.2010

Czyta się kilka minut

/rys. Mirosław Owczarek /
/rys. Mirosław Owczarek /

W trzydziestolecie sierpniowych porozumień, ponad 20 lat po ustanowieniu w Polsce demokracji i wolnego rynku, wciąż jesteśmy rządzeni przez ludzi wywodzących się z dawnej antypeerelowskiej opozycji. Triumwirat rządzący Platformą Obywatelską - Tusk, Komorowski, Schetyna - to ludzie Solidarności, choć tylko jeden z nich, nowy prezydent, był znany już przed 1980 r. Człowiekiem jeszcze przedsierpniowej opozycji jest też Jarosław Kaczyński, a wśród jego współpracowników bliższych (Adam Lipiński) i dalszych (Antoni Macierewicz, Zbigniew Romaszewski) sporo jest ludzi o podobnych biografiach. Pełno ich zresztą także w różnych opiniotwórczych miejscach - od Jadwigi Staniszkis czy Pawła Śpiewaka - po Adama Michnika.

Biologia zmienia powoli te proporcje, przebijają się nowe postaci i nowe generacje, ale pod pewnymi względami ludzie Solidarności dominują w życiu publicznym nawet bardziej niż 5, 10 czy 15 lat temu. Już choćby z powodu widocznej politycznej porażki środowisk postkomunistycznych, które sprowadzają się w coraz większym stopniu do roli klientów potężniejszych patronów, szczególnie z Platformy. Oczywiście, coraz trudniej znaleźć powody do nazywania PO partią "posierpniową". Nawet i Jarosław Kaczyński jakby zgubił ten ogon, wyrzekając się gromkiego antykomunizmu. O tradycji Sierpnia mówi się mniej, bo i w ogóle o historii mówi się w polskiej polityce mniej niż kiedyś.

Wspólnota życiorysów

Ale nawet jeśli została rozwodniona, sprowadzona do roli zbioru paru poprawnych prawd, to przecież racja przedsierpniowej opozycji (a w jeszcze większym stopniu Solidarności) zwyciężyła. Nikt jej przecież głośno nie kwestionuje. Nawet generał Jaruzelski, dopuszczony ostatnio przez Platformę na polityczne salony, robi to już tylko w rytualnych mowach - przed sądami.

Wydawać by się mogło, że sprzyjać to będzie przynajmniej pojednaniu ludzi dawnej opozycji wokół wspólnych historycznych rocznic. Ale symptomów nie tylko pojednania, ale choćby odprężenia, znaleźć można niewiele. Ostatnio jeden z liderów PO, Grzegorz Schetyna odwołał się do wspólnoty podziemnych życiorysów, podkreślając swoją więź z niektórymi PiS-owskimi "liberałami". Z kolei w pewnym telewizyjnym materiale o tradycjach harcerskich Andrzej Celiński zapewniał o swojej biograficznej lojalności wobec Antoniego Macierewicza i Piotra Naimskiego, z którymi przed laty połączyło go harcerstwo, ale de facto także działalność opozycyjna (jedno wynikało z drugiego). Takich wypowiedzi nie należy traktować zbyt serio.

To prawda: dawna działaczka podziemia Joanna Kluzik-Rostkowska miała trudności, aby zrozumieć, dlaczego ma głosować przeciw koledze z NZS Schetynie jako marszałkowi Sejmu, za to za dawnym reżymowym dziennikarzem Jerzym Wenderlichem z SLD jako wicemarszałkiem. Ale już sam Schetyna, wytrawny partyjny polityk, używa tych gestów i aluzji głównie po to, aby wprowadzić ferment w szeregi partii opozycji.

Także w lojalność Celińskiego wobec Macierewicza (i odwrotnie: Macierewicza wobec Celińskiego) trudno jakoś uwierzyć - choćby po dramatycznych bitwach, jakie staczali ze sobą w komisji orlenowskiej w latach 2004-05. W niektórych ich starciach przed kamerami dawało się wyczuć niewiele mniej niż czystą nienawiść. Dawne wspólne doświadczenia raczej ją podsycały, zamiast gasić. Na tle tych emocji o ileż bardziej stonowane bywały relacje dawnych "solidaruchów" (i to nawet tych najbardziej antykomunistycznych) z ludźmi dawnej PZPR. Tak było już w latach 90., ale i tak (może nawet bardziej) jest teraz.

Niezaproszeni

Symbolem obecnych relacji mogą być te wszystkie oddzielne obchody solidarnościowych rocznic. Dowiedzieliśmy się właśnie, że związek Janusza Śniadka nie zaprosił na uroczystości prezydenta Komorowskiego, którego aresztowanie na początku roku 1980 za patriotyczną manifestację przed Grobem Nieznanego Żołnierza było jedną z zapowiedzi Sierpnia ‘80. Ale przecież nie jest to pierwsza tego typu sytuacja i bynajmniej nie tylko jedna strona wykazywała się tu inwencją. Przypomnijmy wielokrotne gesty Lecha Wałęsy, aby nie świętować z innymi, czy niektóre imprezy z okazji 25. rocznicy powstania KOR, organizowane z pominięciem tych, którzy poszli potem w prawo. A z drugiej strony: równie ostentacyjne kreowanie Anny Walentynowicz i Andrzeja Gwiazdy jako przeciwwagi dla Lecha Wałęsy czy Bogdana Borusewicza podczas różnych rocznic świętowanych przez prawicę. W końcu przecież pierwszy z nich był liderem sierpniowego protestu, a - co może nawet ważniejsze - bez tego drugiego do żadnego wybuchu latem 1980 r. prawdopodobnie by nie doszło, bo to on był jego mózgiem.

Co zabawniejsze, gdy odrzucić propagandową papkę, realne różnice w wizjach historii opozycji czy - zwłaszcza - Solidarności nie są znowu aż tak wielkie. To prawda: wisi nad nimi echo dawnych sporów ideowych i taktycznych, ale wielu polityków zaangażowanych kiedyś w opozycji - tej elitarnej, przedsierpniowej, i tej masowej, solidarnościowej - ma świadomość, że tamte podziały bywały zmienne i rozbieżne z polityką późniejszą.

Gdy np. zrekonstruować personalny skład decyzyjnego grona wokół Lecha Wałęsy w 1988 r. - w przededniu Okrągłego Stołu - znajdujemy tam Adama Michnika, Bronisława Geremka i Andrzeja Celińskiego, ale także Jarosława i Lecha Kaczyńskich, gdańskich liberałów albo Aleksandra Halla. Poza nimi wszystkimi pozostaje stosunkowo szeroka gama grup i grupek próbujących kultywować własną ideową albo programową tożsamość, ale późniejsze wybory ich liderów także bywały różne (obecny prezydent Komorowski czy lider KPN Leszek Moczulski, ostentacyjnie stający dziś w jednym szeregu z Mazowieckim i Kwaśniewskim). Wystarczy przeczytać jedną, dwie książki o tamtych czasach (jest ich, niestety, wciąż za mało), aby się o tym przekonać.

Nawet Okrągły Stół nie jest jeszcze wyznacznikiem jakiegoś definitywnego podziału. Jako autor "Alfabetu Braci Kaczyńskich" pamiętam, że obaj ci politycy w 2004 i 2005 r., w przededniu kluczowych dla nich wyborów, swobodnie przyznawali się do poparcia decyzji o kompromisie z komunistyczną władzą. Ciężar pretensji do dawnych kolegów kładli na to, co stało się potem: na wykorzystanie lub niewykorzystanie okrągłostołowych ustaleń i późniejszej atmosfery.

Manicheizm i wykluczanie

Skoro jest tak dobrze, to dlaczego w efekcie jest tak źle? Po pierwsze, siła późniejszych sporów o sposób wyjścia z komunizmu, o lustrację, dekomunizację, uwłaszczenie nomenklatury, o sens rozliczeń dawnej epoki, zatruła skutecznie polityczne i ludzkie relacje między dawnymi kolegami. W łonie obu obozów zaczęły kiełkować legendy.

Po jednej stronie, tej bardziej radykalnej, pojawiała się manichejska wizja (celował w niej Antoni Macierewicz, co paradoksalne, dawny członek KOR, ale skonfliktowany na śmierć i życie zwłaszcza z Adamem Michnikiem), wedle której całe dzieje opozycji to historia zmagań zdrowego narodowo-katolickiego nurtu z lewicowymi przybłędami o komunistycznych korzeniach. Była to wizja mocno ahistoryczna, ale atrakcyjna, bo pozwalała wszystko objaśnić.

Z kolei po stronie drugiej odpowiedzią na antykomunistyczne rewindykacje stał się ekskluzywizm. Jako pierwszy Władysław Frasyniuk już na początku lat 90. zaczął tłumaczyć, że oto cała dawna opozycja skupiła się w Unii Demokratycznej, potem w Unii Wolności, a reszta to ludzie przypadkowi lub niezasłużeni (co jednak w takim razie z Kaczyńskimi, Romaszewskim, Olszewskim, Macierewiczem i wieloma innymi?).

Ducha twierdzenia: my wiemy lepiej, bo mamy największe zasługi, można znaleźć, na ogół w subtelniejszej formie, w setkach polemik politycznych i prasowych z antykomunistami.

W gruncie rzeczy ślady takiego dyskursu są zauważalne do dziś. Na przykład w kabaretowych, ale brzydkich wysiłkach Janusza Palikota, usiłującego dyskredytować Kaczyńskiego jako nieprawdziwego członka opozycji, skoro nie został on internowany 13 grudnia 1981 r.

Przykro, ale normalnie

To paradoks, ale obie te linie dyskursu nie zostały autoryzowane przez głównych liderów tego obozu, a jednak zagnieździły się mocno w umysłach wielu ich zwolenników. Wystarczy zajrzeć do internetu, aby się o tym przekonać.

Nakładały się na to oczywiście rozmaite poboczne szaleństwa (np. przekonanie Wałęsy, że w gruncie rzeczy to on sam jeden obalił komunizm). A także swoista ideologia solidarnościowa, prezentowana w skrajnej postaci przez Gwiazdę i Walentynowicz, dla których cały kurs na klasyczną demokrację i wolny rynek to w gruncie rzeczy jedno wielkie oszustwo, zdrada czystego robotniczego buntu z roku 1980.

W umiarkowanej postaci ten pogląd podtrzymuje także obecna Solidarność Janusza Śniadka, który chce przypominać o odrębności interesów rewindykacyjnego związku od interesów dawnych opozycyjnych elit, które poszły, co zrozumiałe, po 1989 r. w najróżniejszych kierunkach. Ta solidarnościowa ideologia występuje na ogół w porozumieniach z antykomunistyczną prawicą (obecnie z PiS), a jednak nie jest z nią tożsama.

Naturalnie, wszystkie te zjawiska nie tłumaczą jeszcze do końca samej atmosfery. Obecna przepaść między Kaczyńskimi a Tuskiem i Komorowskim została wykopana w największym stopniu po 2005 r., w ogniu bezpardonowej walki między PiS i PO, gdy bezpośrednia debata o wychodzeniu z komunizmu odgrywała już rolę marginalną (choć debata o niektórych reliktach PRL nieco większą). Można widzieć w tym konflikcie przede wszystkim spór partyjny i ambicjonalny. Aczkolwiek stosunek do historii był w niego wciąż jakoś wplątany - przypomnijmy raz jeszcze wojnę o biografię Wałęsy czy starcie między różnymi koncepcjami funkcjonowania IPN.

Co paradoksalne, to środowiska prawicowe (można by rzec: bogoojczyźniane) były w tym sporze nastawione na bardziej dogłębne i wszechstronne szarpanie ran z przeszłości, podczas gdy centrowa Platforma preferowała grzeczniejszą wersję najnowszych dziejów, można by rzec: dla pokrzepienia serc. Nieomal urzędowy kult wałęsowskiego przywództwa jest tego najlepszym przykładem.

W ostateczności nie tylko partyjni liderzy nie chcą ze sobą świętować, bo się nie cierpią, ale sam duch obchodów (bardziej egalitarystyczno-związkowy po stronie PiS, a wolnościowo-państwowy po stronie PO) sprzyja odrębności. Trochę na tym tracimy wszyscy jako naród - płacąc przede wszystkim mniejszym prestiżem w oczach zagranicy. Widać to było zwłaszcza w przypadku chaotycznych i podzielonych uroczystości 20. rocznicy wyjścia z komunizmu w roku 2009.

Ale w istocie rzeczy ta oddzielność jest w jakimś sensie miarą normalności. Podobną do Polski Irlandię na kilkadziesiąt lat zdominowały partie różniące się co do metody pozbycia się brytyjskiego okupanta. Przedwojenne polskie elity były jeszcze bardziej skłócone na tle drogi, jaką należało obrać, aby pozbyć się zaborców. A jednak nie odbierało to świętu 11 Listopada stosownego blasku.

Towarzysze broni

Trzeba też sobie powiedzieć szczerze: duch braterstwa broni między dawnymi kolegami ponad politycznymi barykadami już raczej nie zapanuje. Możliwe są jedynie drobne epizody czy enklawy. O przywołanym na początku Grzegorzu Schetynie mówiono np., że chętnie pomagał dawnym kolegom z NZS, nawet jeśli znaleźli się w obozie PIS-owskim, a jednemu wychodził nawet w sejmowej komisji zatwierdzenie awansu na ambasadora. Ale to było parę lat temu, dziś taka sytuacja byłaby trudna do wyobrażenia.

Istnieją, co prawda, takie skanseny solidarnościowego ducha, jak Dolny Śląsk, gdzie relacje między dawnymi kolegami z podziemia, uprawiającymi tam dziś politykę, są nieco lepsze niż gdzie indziej. Czy Senat, gdzie można jeszcze czasem wychwycić odrobinę owej dostojnej solidarności przez małe "s", która cechowała OKP na samym początku, w roku 1989. To dlatego ceniący sobie tę atmosferę Zbigniew Romaszewski bronił całkiem niedawno, wbrew partyjnym kolegom, immunitetu dawnego adwokata opozycji Krzysztofa Piesiewicza.

Poza tymi enklawami jest coraz bardziej szorstki ton i coraz więcej brutalności wzmacnianej przez ludzi nowych, którzy jak Sławomir Nowak terminowali w zupełnie innej epoce, więc nie mają oporów, by pytać, czy Kaczyński był kiedykolwiek w opozycji. Trzeba się z tym chyba pogodzić, piętnując co najwyżej podobne skrajności.

Ale jest jednak powód do głębszego niepokoju. Dwaj tytani międzywojnia: Józef Piłsudski i Roman Dmowski obdarzali się nienawiścią krystaliczną - bo inaczej widzieli drogę do niepodległości. A jednak w 1919 r., gdy wymagał tego interes Polski, umieli się na chwilę porozumieć, co symbolizował list Piłsudskiego do Dmowskiego, zaczynający się od słów "Drogi panie Romanie". Czy Kaczyński z Tuskiem byliby zdolni do takiego samoograniczenia? Mam zasadnicze wątpliwości. I to wydaje mi się ważniejsze i groźniejsze niż dwa różne miejsca, w których zgromadzą się niedługo ci, co wywalczyli nam wolną i demokratyczną Polskę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2010