Polityka na kacu

Drobny epizod z posłem Ludwikiem Dornem, który kilka tygodni przed Nowym Rokiem miał w Sejmie kłopoty z obejściem kabla od kamery, przypomniał o ciekawym wątku: romansu polityki z alkoholem.

03.01.2011

Czyta się kilka minut

/ rys. Mirosław Owczarek /
/ rys. Mirosław Owczarek /

Gdy opisywać pod tym kątem dzieje III RP, możemy się doszukiwać trendów, przemian i zaskakujących momentów. Aż po czasy dzisiejsze, gdy coraz większą rolę odgrywają plotki i podejrzenia, za to duch w politycznym narodzie umiera. Zamordowany przez tabloidy, przez brutalność politycznej walki, przez przemiany w obyczajach, ale i przez coraz większą szarość samego zawodu polityka.

Ukąszenie Oleksego, czyli biesiada

Tradycja była dawna i utrwalona. Przedwojenny felietonista sejmowy, najlepszy z najlepszych Bernard Singer pisał w 1929 r. o trunkach w sejmowej restauracji tonem pogodnym, a nawet lirycznym. "Pokłóciwszy się na komisji lub na plenum, wchodzisz do bufetu. Tu toczysz przyjemną rozmowę z przeciwnikiem, albowiem podczas jedzenia i picia nie masz obowiązku kłócić się, przeciwnie - przepraszają się wszyscy. Jedna kolejka załatwia wszystko. Pije poseł Dobija, endek, w ręce posła Smoły z Wyzwolenia. Całuje się ze wszystkimi posłami Sadzewicz z narodowej demokracji, zastępujący w drugim Sejmie mistrza de Rosseta. Pije ukraiński radykał, barczysty muskularny chłop Makiwka w ręce endeckiego posła Dzierżawskiego". Istna idylla.

Dla dziennikarzy sejmowych z długim stażem to znajome klimaty, choć zmieniły się nazwiska. Podobną, często terapeutyczną, a na pewno łączącą ludzi rolę pełnił alkohol w pierwszych latach III RP, kiedy na Wiejską wróciła prawdziwa polityka. Nigdy nie zapomnę opowieści znanego posła Porozumienia Centrum z pewnego wieczoru w 1992 r., kiedy alkohol przełamał bariery między nim a Józefem Oleksym. - To było jak ukąszenie, po prostu jak ukąszenie - emocjonował się, choć z dalszych wywodów wynikało, że przynajmniej część owych zdarzeń tonęła w odmętach niepamięci.

Dwie sejmowe restauracje, a wieczorami również pokoje w poselskim hotelu przemieniały się w pierwszych Sejmach w miejsce nieustającej biesiady. Różne ugrupowania miały własne style zbiorowego picia i własne repertuary: posłowie KPN ryczeli "Pierwszą brygadę", ludowcy woleli "Szła dzieweczka do laseczka", ale od pewnego momentu mieszali się ludzie i mieszały piosenki.

W 1993 r. "Gazeta Wyborcza" napisała chyba po raz pierwszy o pośle znalezionym bez przytomności nieopodal wejścia do sejmowego hotelu, jego nazwiska nigdy jednak publicznie nie rozszyfrowano. Jacek Kuroń (skądinąd podejrzewany o to, że w swoim słynnym termosie nosił alkohol) przypomniał ten incydent w jednej ze swoich książek, twierdząc, że kilka klubów parlamentarnych było przekonanych, że chodzi o ich posła - tak powszechne to były wówczas obyczaje. A tak naprawdę przygoda zdarzyła się parlamentarzyście Unii Demokratycznej, człowiekowi o niepozornej powierzchowności, którego nikt by nie podejrzewał o taki wyczyn.

Zresztą inteligencka UD szybko zaczęła dorównywać rubasznym kolegom z lewicy i prawicy. W kolejnym Sejmie stworzyła nawet tzw. Frakcję Rozrywkową. Jej uporczywe śpiewy popchnęły mieszkańców okolicznych domów do skarg u marszałka Józefa Zycha. Sejmowe śledztwo jak zwykle niczego nie wykazało.

Ciężka praca, czyli postkomuniści górą

Różnym grupom alkohol służył zresztą do różnych celów. Ludowcy, konfederaci czy unici po prostu się przy nim bawili. Postkomuniści, którzy dzięki zaprawie nabytej na obozach ZSP i partyjnych szkoleniach przepijali kolegów z Solidarności, bawiąc się ciężko pracowali. Zaprzyjaźniali się, przechodzili na "ty", kultywowali stosunki, zawierali pakty o nieagresji. To ich zresztą połączyło z działającym poza Sejmem Adamem Michnikiem. On także do bladego świtu pracował nad ludźmi. To w jego mieszkaniu przy alei Przyjaciół, zresztą blisko Wiejskiej, snuto przy kieliszku plany historycznego kompromisu solidaruchów z komuchami.

Do tego trzeba było jednak mieć szczególny organizm. Miał go np. Krzysztof Janik, którego barek na Rozbrat był zawsze otwarty, a który po najbardziej dramatycznych wieczornych zdarzeniach wstawał rano i nie spóźniał się do radia czy telewizji. Albo Józef Oleksy, który po biesiadzie z dwoma solidarnościowymi dziennikarzami na Foksal zostawił ich ledwie trzymających się na nogach, a sam... wsiadł do samochodu i pojechał.

Nie miał go, niestety, także garnący się do każdej zabawy Aleksander Kwaśniewski. Po incydencie charkowskim z 1999 r., kiedy to podczas wyprawy na groby poległych oficerów miał go przepić ówczesny biskup polowy Leszek Sławoj Głódź, koledzy z SLD najpierw bronili prezydenta wobec wrażej dziennikarskiej braci, a potem zamykali drzwi swoich gabinetów, robili znaczące miny i mówili: "Mnie by się to nie przytrafiło". Ta słabość stała się prawdziwą piętą achillesową Kwaśniewskiego na długie lata. Inna sprawa, że Polacy mu za każdym razem wybaczali.

Lista poległych, czyli slalom

Picie "w pracy" nie uchodziło przez lata za ciężki grzech polityka. Inna sprawa, że na początku pozostawało bezkarne także z innych powodów. Autor niniejszego tekstu pamięta znamienną scenę z 1992 r. Posiedzenie, pustawa sala sejmowa, a na galerii grupka dziennikarzy nudzi się w oczekiwaniu na kolejny punkt porządku dziennego. Przez wahadłowe drzwi przedziera się znany (czynny zresztą do dziś) poseł SLD. Chwiejnym krokiem dociera do fotela, ledwie trafia, siedzi i się kiwa. Obserwatorzy zaczynają się zakładać: rzuci czy nie rzuci pawia.

Nikt z dziennikarzy nie opisał tej sytuacji. Nie było wśród nich przedstawicieli tabloidów, takie media jeszcze nie istniały. Niewiele też było w Sejmie kamer, nie istniały jeszcze komercyjne telewizje. Tamten świat był względnie bezpieczny. Można go było przemierzać chwiejnym krokiem w tę i z powrotem, a podczas wieczornych debat bełkotliwie apelować w imieniu "Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej" (przydarzyło się kilku parlamentarzystom, budzącym ironiczne owacje kolegów).

Z czasem sytuacja zaczęła się zmieniać. Pojawiła się prasa bulwarowa, a kamery stały się wszędobylskie, tropiąc swe ofiary także na korytarzach sejmowego hotelu. Z drugiej strony posłowie zaczęli tracić instynkt samozachowawczy i potrafili zasiąść w telewizyjnym studio, nie panując nad własną dykcją.

Poseł AWS Jan Maria Jackowski, który przemówił niezbyt składnie z sejmowej mównicy, tocząc zresztą dialog z równie niewyraźnie komentującym wicemarszałkiem Franciszkiem Stefaniukiem z PSL. Rzecznik AWS Piotr Żak, który po kilku opuszczonych telewizyjnych audycjach zdecydował się jednak wystąpić i chyba tego żałował. Przewodniczący komisji regulaminowej Witold Firak z SLD, który miał referować wniosek o pozbawienie immunitetu Andrzeja Leppera, a nie mógł się zdecydować na opuszczenie hotelowego pokoju. Posłanka lewicy Małgorzata Ostrowska przyłapana przez kamerę, jak dyrygowała w hotelowych zakamarkach. Całkiem niedawno posłanka PiS Elżbieta Kruk bohatersko walcząca z własnym językiem po serii głosowań. I dla równowagi platformerski były wiceminister zdrowia Krzysztof Grzegorek, znaleziony na sejmowym korytarzu.

Gdy do tego dorzucić zastęp parlamentarzystów jeżdżących samochodem po kilku głębszych, lista byłaby tak długa, że nie starczyłoby tego artykułu.

Różny był stopień tych przewinień i różna skala konsekwencji. Żak stracił stanowisko rzecznika klubu AWS, a Firak - przewodnictwo komisji. Za to Jackowski, który przemawiał głuchą nocą do pustej sali, ukarany nie został, a posłankę Kruk koledzy z PiS uznali za ofiarę mediów. Wiele drobniejszych incydentów utonęło w mroku zapomnienia, zwłaszcza odkąd "Super Express" i "Fakt" zaczęły śledzić polityków po knajpach i czepiać się samego faktu, że biorą na oczach publiczności kieliszek z winem. Niemniej życie biesiadników zaczęło przypominać slalom na skoczni mamuciej. Nawet pomoc pisowskich, a potem platformerskich władz Sejmu, które zamknęły w 2007 r. sejmowy hotel dla dziennikarzy, nie jest stuprocentową gwarancją bezpieczeństwa.

AWS-owska reforma, czyli wino

Jednym dokuczała konieczność mylenia pogoni, innym dokuczały same trudy picia. Przypomina się uwaga pewnego świeżo upieczonego wiceministra obrony, który narzekał na nowe stanowisko trafną skądinąd uwagą: "Ja mam chorą wątrobę".

Kiedy w 1997 r. zaczynała się kadencja AWS-owska, ajent sejmowej restauracji mówił dziennikarzom, że nowi posłowie prawicy zachowują się jak harcerze. "A mnie, panie, obroty spadają" - biadolił. Szybko jednak te błędy zostały naprawione.

Opowiada wieloletni polityk prawicowy, który wszedł do tego Sejmu po raz pierwszy będąc jeszcze młodym człowiekiem: - Lubiłem towarzystwo, ale nie przepadałem za wódką. A moi znajomi z AWS i UW, którzy zbierali się w hotelowym barku na pierwszym piętrze, grzali czystą. Stał tam dystrybutor z wodą. Korzystając z ich nieuwagi, wylewałem wódkę do szparki pod kranikiem, a potem nalewałem z kranika popitkę. Niestety poczułem coś dziwnego, smak wódki i tak mnie dogonił. Okazało się, że był to obieg zamknięty. To, co wylewałem, dostawało się do dystrybutora.

A jednak tamta kadencja odegrała pewną rolę w reformowaniu obyczajów. Lider AWS, a równocześnie przewodniczący Solidarności Marian Krzaklewski musiał pijać ze związkowym aktywem i słynął z dobrej kondycji. Ale inaczej niż wielbiciel whisky bez lodu Kwaśniewski czy amatorzy wszelkich ciężkich trunków Oleksy czy Miller, preferował czerwone wina.

Nie wiedział tego pewien polityk, który chcąc przekonać wszechmocnego wtedy "Mariana" do pewnej zagranicznej inwestycji, przyniósł na posiedzenie kierownictwa AWS-u dobry, ale mocniejszy trunek. Nic nie wskórał. Nie pomogło powoływanie się na markę zachodniej whisky. Krzaklewski rozglądał się za winem.

Winiawki, czyli uroki dworu

Stał się w ten sposób pionierem nowego stylu. Donald Tusk, choć dobrą whisky nie pogardzi, jest szczególnym amatorem win. Potrafi uraczyć kolegów długimi wywodami o zaletach czy wadach tego czy innego szczepu. Ma też niezłomne zasady, np. "białe wino to nie wino". W efekcie spotkania jego słynnego dworu nazywano "winiawkami", a pozycja takich ludzi jak Mirosław Drzewiecki czy Janusz Palikot wyznaczana była potrzebami lidera. Odgrywali przy nim po prostu funkcję podczaszych, dbających, by nie zabrakło dobrych trunków.

Także i Lech Kaczyński słynął z upodobania do czerwonego wina, przy czym stara poczciwa kadarka była coraz częściej zastępowana na jego stole elegancką rioją. Tusk rozprawiał przy winie o meczach, Kaczyński plotkował o dawnych znajomych i wspominał podziemie.

Jego brat Jarosław Kaczyński w ogóle nie preferował biesiadnych obyczajów. Miał tylko jedną drobną słabość - jego współpracownik Leonard Krasulski z Elbląga zaopatrywał go przez lata w sześciopaki produkowanego w tym mieście piwa EB. Mógł to robić, bo sam pracował w browarze. Rozkrochmalony prezes PiS stawiał czasem przed gościem w swoim gabinecie na Nowogrodzkiej puszkę na stół i był tym samym jedynym politycznym liderem wybierającym piwo ponad wino.

O upodobaniach alkoholowych lidera ludowców Waldemara Pawlaka wiadomo niewiele. Jak się zdaje, cięższym trunkom pozostał natomiast wierny, przynajmniej w ograniczonym stopniu, najmłodszy: szef SLD Grzegorz Napieralski. W każdym razie, pośród lewicowego aktywu, jego mocnej głowie przypisywano przewagę nad Wojciechem Olejniczakiem. Ta umiejętność stała się nawet źródłem brzydkich podejrzeń. Kiedy w 2007 r. w okresie kampanii lewicy Aleksander Kwaśniewski podczas wizyty w Szczecinie miał kłopoty z dykcją, o jego celowe upicie podejrzewano właśnie Napieralskiego: miał się w ten sposób zemścić za sympatię byłego prezydenta do bardziej liberalnego Olejniczaka.

Alkoholem po głowie, czyli Palikot

Jak było naprawdę, nie wiemy, plotka ma w tych przypadkach przewagę nad rzeczywistością. Wiadomo jednak, że alkohol przestał być w polityce miłym rozluźniaczem jednoczącym ludzi. Stał się wręcz chwilami narzędziem politycznej walki w najgorszym tego słowa znaczeniu.

Po pierwsze, ostrość podziałów coraz częściej powstrzymywała polityków różnych ugrupowań przed jednoczeniem się w biesiadzie. Luźna atmosfera barku hotelowego z lat 1997-2001 jest w ostatnich parlamentach nie do odtworzenia. Dochodzi do tego paniczny strach przed tabloidami, który każe uciekać z Sejmu i kryć się z alkoholem przed publicznością. Jeszcze kiedy "winiawki" Tuska były imprezami wyluzowanych polityków partii opozycyjnej, odbywały się one z dala od Wiejskiej, w dyskretnych bocznych salkach rozmaitych knajp w warszawskim Śródmieściu.

Co gorsza, zniknęło coś takiego jak alkoholowa lojalność. Kiedy latem 2007 r. Donald Tusk był przyjmowany przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego, warunki przeprowadzenia nowych wyborów negocjowano przy siedmiu butelkach czerwonego wina na dwóch. Obaj panowie świetnie się znali z Gdańska i niegdyś lubili, obaj mieli też słabość do tego trunku. Niemniej, platformersi szybko zadbali, aby liczba butelek przeciekła do szerokiej publiczności, zaś Janusz Palikot zaczął szybko stawiać pytanie, czy prezydent jest alkoholikiem. Nigdy niedowiedziony zarzut popsuł atmosferę kolejnych spotkań, choć jeszcze w 2008 r. w Juracie Tusk i Kaczyński padali sobie w objęcia. Palikot zaczął liczyć prezydenckiej kancelarii liczbę zakupionych za publiczne pieniądze butelek.

Zaczęło się robić niemiło. Tak dalece, że podczas nieudanego szczytu NATO, gdy Polska nie dostała stanowiska sekretarza generalnego, poseł Zbigniew Chlebowski zasugerował, że jeden z ministrów nie mógł się dogadać nocą przez telefon z prezydentem, a ten odpłacił z kolei alkoholowymi sugestiami wymierzonymi w ministra Sikorskiego. I choć ostatnio ten temat zniknął, wcale nie ma pewności, czy w odpowiedniej chwili nie powróci. Trudno więc sobie dziś wyobrazić szczerą i miłą rozmowę politycznych przeciwników przy alkoholu. Drapieżniki nie piją ze sobą. Muszą się przecież cały czas mieć na baczności.

Dobry poseł, czyli kto nie pije

To samo dotyczy w znacznym stopniu zwykłych posłów. Najazdy sejmowych reporterów na posłankę Kruk czy posła Dorna mogły mieć swój początek w podpowiedzi któregoś z parlamentarzystów konkurencji: "zwróćcie na niego (na nią) uwagę". A nawet jeśli nie miały, takie zagrożenie czyha na każdego posła w dowolnej chwili.

Czy to oznacza, że alkohol nie odgrywa już dziś w polityce żadnej roli? Z pewnością tak, nawet jeśli piwo i wino wypiera czystą. Oto pisałem niedawno sylwetkę posła Jarosława Gowina. Wielu jego partyjnych kolegów po rytualnych pochwałach ściszało głos i dodawało: "No tak, ale nie mieszka w sejmowym hotelu. Nawet napić się z nim nie można".

Z drugiej strony, z rzadka można jeszcze natrafić na ducha przaśnych, ale jakoś tam solidarnych poselskich lat 90. Dwa lata temu byłem świadkiem, jak poseł PO i posłanka PiS wypominali sobie wzajemnie kolegów, którzy "polegli". Oboje deklarowali heroicznie, że na widok potrzebującego pomocy chętnie pomogli, podtrzymali, ba: zanieśli do hotelowego pokoju. Czy za rok, dwa podobna rozmowa będzie możliwa?

To, że się bardziej pilnują, to dobrze. To że się nie lubią - to gorzej. Dużo gorzej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2011