Zachodnia wojna domowa

Brexit to brytyjska odmiana konfliktu kulturowego, który trwa dziś w wielu miejscach Zachodu. Tożsamość liczy się w nim bardziej niż argumenty.

16.09.2019

Czyta się kilka minut

Praca satyryka Kaya Mara: Boris Johnson kryje się za królową, która walczy z przewodniczącym Izby Gmin Johnem Bercowem. Londyn, wrzesień 2019 r. / DANIEL LEAL-OLIVAS / AFP / EAST NEWS
Praca satyryka Kaya Mara: Boris Johnson kryje się za królową, która walczy z przewodniczącym Izby Gmin Johnem Bercowem. Londyn, wrzesień 2019 r. / DANIEL LEAL-OLIVAS / AFP / EAST NEWS

To jeszcze nie koniec, jeszcze długo nie. Ani wygrana posłów z Borisem Johnsonem w Izbie Gmin, ani orzeczenie sądu, który uznał zawieszenie parlamentu za niezgodne z prawem, nie kończą brexitowej sagi. Jakiekolwiek byłoby orzeczenie Sądu Najwyższego w sprawie legalności działań Johnsona – miało ono zapaść już po wysłaniu tego numeru „Tygodnika” do druku – brexit uruchomił procesy, które zmieniają brytyjską politykę. Oraz, paradoksalnie, upodobniają ją do wielu państw kontynentalnych.

W Wielkiej Brytanii następuje obecnie kluczowa zmiana społeczno-polityczna, której brexit jest tylko zewnętrznym symptomem. Tak jak rządy Kaczyńskiego w Polsce, Orbána na Węgrzech, Trumpa w USA, popularność Salviniego we Włoszech i innych polityków zwanych populistycznymi w różnych krajach Zachodu są symptomami zmian, oczekiwanych i popieranych przez całe rzesze mieszkańców Europy i Ameryki Północnej. A także znienawidzonych przez równie wielkie rzesze ich przeciwników.

Brexit jest brytyjską odmianą wojny kulturowej, toczonej dziś w wielu miejscach świata Zachodu. Tożsamość liczy się w niej bardziej niż argumenty. Jeśli wspierasz brexit (nieważne: z umową „rozwodową” czy bez), to prawdopodobnie nie mieszkasz w Londynie, nie jesteś wykształcony, nie zarabiasz kokosów i nie masz przed sobą długich lat życia. Jeśli chcesz zmienić werdykt wydany przez (nieznaczną większość) Brytyjczyków w czerwcu 2016 r., to pewnie czytasz ­„Guardiana”, uznajesz Johnsona za uzurpatora, a głosujących na brexit za ciemniaków, którzy nie wiedzą, co dla nich dobre. Albo jesteś z nami, albo przeciw nam. Jeśli przeciw, to nieważne, jakie są twoje poglądy na gospodarkę, edukację i podatki.

Brexit unieważnia politykę. W każdym razie politykę, która działała w Zjednoczonym Królestwie przez ostatnie dekady, a nawet wieki.

Z dystansem do świata (i siebie)

Na pierwszy rzut oka Wielka Brytania jest państwem najmniej nadającym się na pole wojny kulturowej. Najlepiej bowiem rozwija się ona w narodach rozemocjonowanych, podatnych na ideologie, pełnych kompleksów, które politykom łatwo przerobić na głosy.

Tymczasem zbytnia emocjonalność jest w Wielkiej Brytanii traktowana jak ułomność: tradycyjnie ceni się tu bardziej ironię i celny żart aniżeli toczenie piany albo płaczliwe jeremiady. Niektórzy do dziś czują niesmak w związku z histerią, jaka ogarnęła kraj po śmierci księżnej Diany w 1997 r.


Czytaj także: Dariusz Rosiak: Premier bez mocy


Wskutek podejścia nacechowanego dystansem do świata i samych siebie Brytyjczykom w zasadzie obca jest skłonność do gnębienia ludzi o niesłusznych poglądach. Ich partie przez wieki były koalicyjnymi konglomeratami ludzi o różnych przekonaniach, ich polityka zawsze wychodziła z centrum. Brytyjczycy bardziej cenili polityków, których motywowały raczej moralna przyzwoitość i dążenie do realizacji pragmatycznych celów niż zagłębianie się w jałowe spekulacje na tematy ogólne. Nie można było wygrać tu wyborów odwołując się do skrajnych postaw, bo skrajni to byli komuniści, faszyści i Official Monster Raving Loony Party (Oficjalna Partia Czubów Szalejącego Potwora); z całej tej trójki ci ostatni cieszyli się zresztą największym powodzeniem.

Zapewne dzięki takiej postawie Brytyjczycy uniknęli plag ideologicznych wieku XX. Jak mówił myśliciel i wykładowca z Cambridge George Steiner, cytowany w książce Jeremy’ego Paxmana „Anglicy. Opis przypadku”: „ta ziemia została pobłogosławiona potęgą umysłowej miernoty. Nie zależy wam na ideach do tego stopnia, by cierpieć ich konsekwencje”.

Konserwatyści z natury

Nawet jeśli ich prawo nawet wynika z idealistycznych pobudek, to przekutych w pragmatyczne rozwiązania. Brytyjski system konstytucyjny (właściwie angielsko-walijski, bo Szkoci mają oddzielny i Irlandczycy z Ulsteru w dużej mierze też) oparty jest na zasadzie precedensów: jeśli coś nie działa albo wymaga poprawy, większość parlamentarna ustanawia nowe prawo. Nie ma ogólnonarodowych debat ani odwołań do abstrakcji. Nie ma nawet spisanej ustawy zasadniczej, opartej na ideowych podstawach. Debata publiczna też nie toczy się wokół tematów górnolotnych i skomplikowanych – raczej dotyczy pragmatycznych detali, z których składa się codzienne życie.

W Wielkiej Brytanii od XVII w. nie było rewolucji. Jeśli zdarzają się dramatyczne zajścia uliczne, jak w Brixton w 1981 r. czy w Tottenham w 2011 r., to przez kolejne dekady są one rozpamiętywane jak anomalie pogodowe, jak huragan, który nieoczekiwanie przeszedł przez Wyspy. Wyjątkiem jest Irlandia Północna: wojna wokół statusu konstytucyjnego tego kraju pochłonęła tysiące ofiar i częściowo burzy mit o flegmatycznych i wyluzowanych Wyspiarzach. Częściowo, bo dotyczy Irlandii, a Irlandczycy to jednak nie Brytyjczycy.

Londyn to nie Paryż z płonącymi przedmieściami, Brytyjczycy nie napadają na właścicieli lepszych aut dlatego, że za mało zarabiają, ani nie mordują się nawzajem w imię wolności, równości i braterstwa. Są z natury konserwatystami – nawet ich największa rewolucja drugiej połowy wieku XX została przeprowadzona przez konserwatystkę. Uznawano ją za symbol rozpasanego liberalizmu, ale ulubionym zwrotem Margaret Thatcher było: „Nie tylko wolność, ale wolność na gruncie prawa”.

Odcienie szarości

Referendum brexitowe uruchomiło mechanizmy, które modyfikują polityczne i społeczne DNA Zjednoczonego Królestwa. Johnson – prący jak buldożer, przekonany o swej wielkości, gotów wszelkimi sposobami osiągnąć cel – jest idealnym premierem na ten czas właśnie dlatego, że doskonale uosabia ten zwrot. Nie jest to w żadnym razie wartościująca ocena jego działań – za upadek polityki brytyjskiej w dotychczasowym kształcie odpowiadają obie strony kulturowej wojny. Nawet jeśli ta druga, opozycyjna, wygląda (zwłaszcza z zagranicy) atrakcyjniej.

Weźmy procedury zastosowane przez posłów w Izbie Gmin – w większości mediów przedstawiane jako jednoznacznie usprawiedliwione. Tymczasem równie dobrze można bronić tezy, że przejęcie przez posłów kontroli nad procedurami parlamentarnymi jest sprzeczne z brytyjską konwencją i niedemokratyczne. W brytyjskiej tradycji to rząd ustala porządek głosowań w Izbie Gmin i fakt, że przewodniczący Izby John Bercow (skąd­inąd jedna z najpopularniejszych twarzy Brexitanii) pozwolił na dokonanie wyrwy w tej tradycji, można traktować jako skandal. Podobnie kuriozalne z punktu widzenia dotychczasowej praktyki jest wyznaczenie przez posłów sposobu negocjowania przez rząd umowy i sposobu wyjścia z Unii.

Ubezwłasnowolnienie Johnsona w relacjach z Brukselą jest zresztą ewenementem nie tylko na skalę brytyjską – żaden rząd nie spowiada się posłom z każdego kroku podejmowanego w międzynarodowych negocjacjach, a to właśnie wymusili brytyjscy parlamentarzyści na rządzie Johnsona. Jeśli dodamy do tego fakt, że na 650 posłów czterystu reprezentuje okręgi, które głosowały za brexitem, a mimo to nie znaleziono jak dotąd w Izbie Gmin większości za przeprowadzeniem go w jakiejkolwiek formie – to biało-czarny podział, na demokratyczną Izbę Gmin i antydemokratycznego Johnsona, nabiera odcieni szarości.

Oczywiście, naczelnym argumentem zwolenników pozostania Wielkiej Brytanii w Unii jest przekonanie, że wyborcy nie wiedzieli, za czym głosują w 2016 r. (ponoć na pewno nie głosowali za twardym brexitem – wyjściem Londynu bez umowy), teraz zaś wiedzą i zmienili zdanie, a zatem należy uszanować ich demokratyczną wolę. I skoro Johnson nie przebiera w środkach, by wyprowadzić kraj z Unii 31 października, to posłowie jedynie przechytrzyli premiera w interesie narodu.

Nowa jakość debaty

W tym rozumowaniu opozycji, podchwyconym przez niektóre media, kryje się jednak kilka założeń wysoce dyskusyjnych. Po pierwsze, żadne sondaże nie potwierdzają dramatycznej zmiany postaw Brytyjczyków. Cytowane są anegdotyczne przykłady zwolenników brexitu, którzy zrozumieli swój błąd, pokazywane są marsze tysięcy ludzi w poparciu dla drugiego referendum. Ale równie obficie można cytować dawnych przeciwników brexitu, którzy zmienili zdanie. Sondaże nie są wyznacznikiem czegokolwiek – tuż przed referendum zwolennicy pozostania w Unii prowadzili kilkoma punktami.


Czytaj także: Patrycja Bukalska: Boris u bram


Najczęstszą reakcją na brexit jest zmęczenie. Gazety nie chcą o nim pisać, ale muszą. Ludzie nie chcą o tym myśleć, marzą raczej: niech to się wreszcie skończy. Niech politycy coś zdecydują – w jedną albo drugą stronę. Referendum brexitowe z 2016 r. jest jak puszka, z której przez ponad trzy lata wychodzą coraz większe, coraz bardziej powykręcane robaki. Rozłażą się wszędzie, zatruwają ludziom życie i jak dotąd nie znalazł się dezynfektor, który by je wytłukł.

Obrona Brytyjczyków przed brexitem jest też obraźliwa wobec ponad siedemnastu i pół miliona ludzi, którzy głosowali za wyjściem z Unii. Niewykluczone, że dokładnie wiedzieli, za czym głosują: za odejściem od polityki obecnej w Wielkiej Brytanii od poprzedniego wielkiego przesilenia w końcu lat 70. XX w., kiedy to ogromna potrzeba zmiany – po dramatycznym kryzysie, spowodowanym rządami Partii Pracy zaowocowała thatcherowską rewolucją. Od tego czasu kształtował się porządek przejęty przez kolejnych premierów i rządy – bez względu na ich barwy i cenę, którą trzeba było płacić za utrzymanie status quo. Ten porządek wyznaczały słynne słowa pani Thatcher: „There is no alternative” („nie ma alternatywy”). Być może w jej czasach nie było, ale niemożliwe, żeby nie było alternatywy przez kolejnych 30 lat.

Być może w czerwcu 2016 r. Brytyjczycy całkowicie świadomie pokazali establishmentowi środkowy palec. Może był to głos za odejściem od prowadzonej przez kolejne dekady polityki zaciskania pasa, oszczędności na programach społecznych, niekontrolowanej imigracji, a przede wszystkim poczucia, że Unia Europejska zbyt silnie ingeruje w ich życie.

Nieważne, czy tak było w istocie – są poważne argumenty na korzyść członkostwa w Unii. Jednak przed tym głosowaniem argumenty zwolenników członkostwa nie przekonały większości Brytyjczyków, a do dziś debata wokół brexitu nacechowana jest kłamstwami, manipulacją i przesadą. Czyli wszystkimi cechami polityki tożsamościowej, która stanowi paliwo napędzające wojnę kulturową.

Demony nie odejdą

Brytyjczycy czekają na przerwanie brexitowego klinczu. Zapewne takie przełamanie nastąpi, choć nie wiadomo, kiedy to się stanie. Prawdopodobnie jeszcze w tym roku Wielką Brytanię czekają wybory; niewykluczone, że Johnson rzeczywiście okaże się najkrócej urzędującym premierem w brytyjskiej historii.

Kampania przed tymi wyborami będzie agresywna, oby tylko w politycznym sensie. Emocje, które wyzwoliły się wśród Brytyjczyków przez ostatnie trzy lata, nie wyparują, a pamiętajmy, że w kampanii przed brexitem zabito człowieka: na tydzień przed referendum skrajnie prawicowy aktywista zamordował posłankę do Izby Gmin Jo Cox, zwolenniczkę pozostania Wielkiej Brytanii w Unii. Na schodach miejskiej biblioteki w miasteczku Birstall w północnej Anglii strzelił do niej trzy razy, a potem ugodził ją nożem krzycząc: „To dla Wielkiej Brytanii!”.

Bez względu na to, kto będzie rządził krajem, brytyjska polityka traci swoją odrębność i staje się podobna do reszty zachodniego świata. Co jest paradoksem: przecież Brytyjczycy wychodzą z Europy po to, by odzyskać kontrolę na swoim losem i kształtować go w sposób indywidualny.

Tymczasem w praktyce mają wybór między Johnsonem – byłym dziennikarzem, który zbudował swoją karierę m.in. na kłamstwach i manipulacjach w sprawie Unii Europejskiej – a Jeremym Corbynem: zadeklarowanym marksistą i zwolennikiem nacjonalizacji, uwikłanym w oskarżenia o antysemityzm. Dwie skrajności w kraju, który przez wieki od skrajności stronił.

Brexit pewnie kiedyś nastąpi, ale demony, które uwolnił, nie odejdą. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dariusz Rosiak (ur. 1962) jest dziennikarzem, twórcą i prowadzącym „Raport o stanie świata” – najpopularniejszy polski podkast o wydarzeniach zagranicznych (do stycznia 2020 r. audycja radiowej „Trójki”). Autor książek – reportaży i biografii (m.in. „Bauman… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2019