Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Plan Borisa Johnsona był prosty. Najpierw mocny przekaz: niech się wali i pali, Zjednoczone Królestwo opuszcza Unię Europejską 31 października – z umową albo bez. Wcześniej premier chciał ogłosić serię reform społecznych kończących politykę zaciskania pasa i rozpisać wybory. W ten sposób jego Partia Konserwatywna pozbyłaby się zagrożenia ze strony Partii Brexit (bo sama stałaby się ugrupowaniem jednoznacznie brexitowym) i pogrzebała laburzystów pod wodzą Jeremy’ego Corbyna, który nie może się zdecydować, czego chce w sprawie brexitu, a w dodatku nawet przez potencjalnych wyborców Partii Pracy jest uznawany za leninowskiego mastodonta, nienadającego się na premiera.
Miniony tydzień wywrócił plan Johnsona. Posłowie przejęli kontrolę nad procedurą brexitu, następnie przyjęli ustawę wykluczającą wyprowadzenie kraju z Unii bez „umowy rozwodowej”, a na koniec odrzucili wniosek premiera o wcześniejsze wybory. Opozycja nie wierzy Johnsonowi – boi się, że datę wyborów przesunąłby on tak, by doszło do twardego brexitu. Teraz, jeśli do 19 października rząd nie zawrze z Unią nowej umowy i nie zostanie ona ratyfikowana przez parlament, premier będzie musiał poprosić Brukselę o przesunięcie terminu brexitu do końca stycznia. Johnson został więc praktycznie ubezwłasnowolniony przez posłów. I to nie tylko członków opozycji, ale także buntowników z Partii Konserwatywnej – aż dwudziestu jeden głosowało za przyjęciem projektu ustawy. Wszystkich wyrzucono za to z partii (jeden sam odszedł); są wśród nich tak zasłużeni torysi jak Kenneth Clarke (b. minister w trzech rządach) czy Nicolas Soames, wnuk Winstona Churchilla. W proteście przeciwko czystkom w partii z rządu odeszła minister pracy Amber Rudd, a prasa podaje nazwiska kolejnych ministrów gotowych na dymisję.
Czytaj także: Patrycja Bukalska: Boris u bram
Z dnia na dzień możliwości Johnsona stają się coraz bardziej ograniczone – w poniedziałek 9 września po południu projekt ustawy miał zostać podpisany przez królową i stać się prawem. Premier jednak się nie poddaje. Powtarza, że prędzej „zgnije w rowie”, niż poprosi Unię o opóźnienie brexitu. Twierdzi też, że negocjuje z nią nową umowę, choć nikt w Brukseli nie potwierdza, że ze strony brytyjskiej padły istotne nowe propozycje. Próbuje też ominąć nową ustawę: według dziennika „Daily Telegraph” jego pomysł polega na tym, by wraz z nakazanym przez nowe prawo wnioskiem o przełożenie wysłać do Brukseli drugi – w którym rząd wnosi o nieprzekładanie terminu. Zapewne chodziłoby o to, by skołowani liderzy Unii wypchnęli Londyn 31 października, chcąc się wreszcie pozbyć problemu, który zatruwa życie Europy od trzech lat. Z Brukseli dochodzą zresztą wieści, że sojusznikiem Johnsona może się stać prezydent Francji Emmanuel Macron, który ponoć rozważa zawetowanie przedłużenia.
Innym rozwiązaniem byłoby zgłoszenie przez Johnsona wniosku nieufności wobec samego siebie, co spowodowałoby upadek rządu i konieczność nowych wyborów. Jednak – i tu dochodzimy do szczytu politycznej farsy, jaką stał się brexit – opozycja zapewne zagłosowałaby przeciw, ratując rząd i unikając rozpisania wyborów przed końcem października. Teoretycznie Johnson mógłby po prostu złamać prawo i nie zastosować się do wymagań nowej ustawy, ale, po pierwsze, groziłoby mu za to więzienie, a po drugie, w brytyjskiej praktyce politycznej wydaje się to niewyobrażalne.
Dramat sytuacji na Wyspach polega na tym, że jakkolwiek rozwinie się sytuacja, nie ma w tej chwili perspektyw na rozwiązanie brexitowego klinczu. Kraj jest przepołowiony i poraniony. Ani wybory, ani odsunięcie od władzy Johnsona tego nie zmienią. Wielka Brytania dołącza do grona państw, w których prowadzenie polityki z centrum stało się niemożliwe. ©