Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nie wiadomo, czy Boris Johnson będzie najkrócej sprawującym władzę brytyjskim szefem rządu. Ale w środę, 4 września, z pewnością pobił rekord: żaden inny premier nie stracił tak szybko wpływu na wydarzenia w parlamencie.
W ciągu dwóch dni Johnson przegrał kilka kluczowych głosowań: najpierw posłowie przejęli kontrolę nad procedurą związaną z brexitem, następnie przyjęli projekt ustawy wykluczającej wyprowadzenie Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej bez umowy „rozwodowej”, a na koniec odrzucili wniosek Johnsona o wcześniejsze wybory (premier nie uzyskał wymaganej w takich przypadkach większości dwóch trzecich głosów, co pogrzebało jego plan).
Półtora miesiąca temu Boris Johnson obejmował władzę właściwie z jednym hasłem programowym: obiecał zrealizować wynik referendum brexitowego z czerwca 2016 r. Wielka Brytania miała wyjść z Unii 31 października, z umową lub bez umowy, bez względu na wszystko. Teraz, po środowych głosowaniach w Izbie Gmin, tzw. twardy brexit wydaje się mało prawdopodobny, choć ciągle nie można go wykluczyć.
Posłowie mówią: nie!
W myśl przyjętego przez posłów projektu ustawy, jeśli do 19 października rząd nie zawrze z Unią nowej umowy i nie będzie ona ratyfikowana przez parlament, premier będzie zobowiązany wystąpić z wnioskiem do Brukseli o przesunięcie terminu wyjścia ze Wspólnoty do 31 stycznia 2020 r. Mało tego: jeśli Unia nie przyjmie tego terminu i zaproponuje inny, wówczas to posłowie, a nie rząd zdecydują, czy przyjąć propozycję Brukseli.
Johnson został praktycznie ubezwłasnowolniony przez posłów. I to nie tylko członków opozycji, ale także rebeliantów z jego własnej Partii Konserwatywnej: 21 z nich głosowało za przyjęciem projektu ustawy. Wszyscy zostali za to wyrzuceni z partii (jeden sam odszedł); są wśród nich tak zasłużeni torysi, jak Kenneth Clarke (były minister w trzech rządach, od Thatcher do Camerona) czy Nicholas Soames, wnuk Winstona Churchilla.
W reakcji na tę przegraną Johnson natychmiast złożył wniosek o rozpisanie nowych wyborów już 15 października. Jeśli wygraliby je konserwatyści, Johnson mógłby wrócić do gry z nową większością i odzyskać kontrolę na procesem brexitu.
Jednak opozycja – Partia Pracy i liberałowie – nie poparła wniosku o przyspieszone wybory. Nie wierzy Johnsonowi i boi się, że jego plan jest pułapką: że po przyjęciu przez posłów pomysłu wyborów mógłby przesunąć ich termin na okres już po 31 października – i w ten sposób skutecznie wyprowadzić Londyn z Unii bez umowy. Dlatego opozycja zapowiedziała, że zgodzi się na wybory dopiero wtedy, kiedy ustawa wykluczająca twardy brexit przejdzie całą procedurę i stanie się prawem, czyli gdy – po zaaprobowaniu przez Izbę Lordów – zostanie podpisana przez królową Elżbietę II.
Przez moment wydawało się, że Johnson będzie próbował wykoleić tę ustawę w Izbie Lordów – teoretycznie projekt mógłby w niej utknąć na wiele dni, a już w najbliższy poniedziałek parlament zostaje przecież zawieszony aż do 14 października. Jednak w nocy członkowie Izby Lordów ogłosili, że prace nad dokumentem zostaną zakończone do piątku po południu. Tego samego dnia projekt (być może z lekkimi poprawkami) wróci do ostatecznej akceptacji Izby Gmin i do poniedziałku może zostać podpisany przez królową.
Bez dobrego wyjścia
Dramat brytyjskiej polityki polega na tym, że jakkolwiek rozwinie się sytuacja, nie ma w tej chwili realnych perspektyw na rozwiązanie brexitowego klinczu.
Teoretycznie możliwe jest, że w poniedziałek posłowie zagłosują jeszcze za przyspieszonymi wyborami. Teoretycznie możliwe jest nawet, że odbędą się one rzeczywiście jeszcze przed szczytem Unii Europejskiej (zaczyna się 17 października), na którym miała zapaść ostateczna decyzja o „rozwodzie” 31 października.
Czytaj także: Patrycja Bukalska: Boris u bram
Nie ma jednak żadnej gwarancji, że którakolwiek ze stron brexitowej „wojny domowej” uzyska większość gwarantującą podjęcie wiążącej decyzji. Równie dobrze po wyborach może się okazać, że Brytyjczycy wylądują w tym samym miejscu, w którym są obecnie.
Z pewnością nie zmieni się podstawowa przyczyna największego kryzysu politycznego w Wielkiej Brytanii od II wojny światowej. Kraj jest przepołowiony. Zjednoczone Królestwo, w którym przez wieki sukcesy odnosili politycy odwołujący się do centrum, a wszelkie skrajności były traktowane jak nieszkodliwe osobliwości, dołączyło do państw, w których nie da się już uprawiać takiej polityki. Dwa obozy toczą ze sobą wojnę na (polityczną) śmierć i życie, a punktem odniesienia niwelującym wszystko inne jest stosunek do brexitu.
Boris Johnson być może wkrótce straci władzę i stanie się pośmiewiskiem historii – jako najbardziej arogancki i zarazem najszybciej wykopany ze stanowiska brytyjski premier. Jednak jest on w gruncie rzeczy idealnym symbolem upadku brytyjskiej polityki.
Lepszego Brytyjczycy nie znajdą.