Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Mniejsza o szczegóły, bo prawdziwie dobroczynny efekt ten proces już odniósł, niezależnie od tego, co zawyrokuje gdański sąd. Scysja obu panów tuż przed rozprawą miała wielką moc oczyszczającą. Pierwszy żałuje, że zrobił drugiego ministrem, a ten – że uczynił z tamtego prezydenta.
Nie ma powodów wątpić, iż żałują szczerze. Ale nie ma racji Wałęsa, że to „wielki błąd”: działania ich obu we wzajemnym powiązaniu miały swój istotny, momentalny, ale nieubłagany sens. Jeśli tkwi gdzieś „wielki błąd”, to raczej w tym, że ciągle tańczymy tak, jak nam zagrają starsi panowie dwaj. Może gdańska scenka uświadomi na zasadzie absurdalnego wstrząsu, że z dawnych racji tych polityków został tylko popiół animozji, które służą nam dziś za zastępczą oś publicznego sporu? Przesuniętą względem biegunów świata, w którym żyje już całkiem dorosła – jak zauważa Jarosław Kuisz w eseju „Koniec pokoleń podległości” – generacja ludzi nieznających, po raz pierwszy nad Wisłą od 230 lat, sytuacji niesuwerenności kraju i całego związanego z tym bagażu traumy.
Choć wedle tej koncepcji ciągle mam głowę ze starej gliny, sam bardziej chciałbym się dziś dowiedzieć, co ci dwaj panowie i ich koledzy np. w Magdalence jedli, a nie kto kogo uczynił tam ministrem czy szambelanem.
Każdy, kto się historią interesuje, wie, że w podwarszawskiej rządowej willi było pite – i to tęgo, a ta wódka do dziś służy za poręczne narzędzie stygmatyzacji „zdrady elit”, bo u nas dotąd popijanie alkoholu zamiast być arcyludzkim sposobem na ocieplenie atmosfery i skruszenie negocjacyjnych lodów, oznacza tylko haniebne bratanie się z wrogiem. No dobrze, pili. Jednych to cieszy, drugich gorszy – zostawmy to. Ale co jedli? Domyślam się, że jak na anturaż przystało, menu było emanacją luksusu późnej komuny. Jakieś indyki w maladze, galantyny z drobiu, pewnie śledzik, może wędzony węgorz złowiony w Łańsku i dziczyzna z odstrzału dla dewizowych gości w którejś z puszcz.
Czytam właśnie o projekcie rekonstrukcji uczty wieńczącej inny fundamentalny dla Polski – choć niewątpliwie zgniły – kompromis: w Lublinie, roku pańskiego 1569. Kompromis okrągłostołowy, z którego powstała dzisiejsza Polska, nie zakończył się porządnym, oficjalnym bankietem, dlatego tak nurtuje mnie problem odtworzenia tych magdalenkowych zakąsek (ale może i żurek lub bigosik podano?), bo nic lepszego w charakterze „menu otwarcia” III Rzeczpospolita nie miała.
Śpieszmy się notować i zachowywać te drobiazgi, żeby nie było za 500 lat problemów, jakie z lubelską rekonstrukcją miał jeden z jej naukowych konsultantów, profesor Jarosław Dumanowski – najlepszy dziś badacz kultury jedzenia i stołu doby staropolskiej.
Z wydanej świeżo książki „Kapłony i szczeżuje” (ten potoczysty, miły w lekturze wywiad rzekę przeprowadziła z nim Magdalena Kasprzyk-Chevriaux) dowiemy się zresztą, dlaczego jadłospisy to wcale nie żadne drobiazgi, lecz kluczowe dla samopoznania Polaków treści kultury. Dumanowski słusznie uwalnia namysł nad jedzeniem z więzów marksistowsko naznaczonej „historii kultury materialnej”, która – bazując na źródłach takich jak inwentarze, rachunki, statystyki – interesowała się nim jedynie jako aspektem badań nad gospodarką i przemianami w skali makro. Z tych samych źródeł – w polskim kontekście ograniczonych niestety do wielkich dworów magnackich – oraz książek kucharskich Dumanowski wyciąga tropy pozwalające zrozumieć mentalność elit XVII czy XVIII wieku, ich uwikłanie w obieg europejskiej kultury, ale i swoistość, esencję polskości w czasach świetnych. Jego ucho wyczulone na współczesne mody, w tym na tę najbardziej próżną – szukania „autentyczności” w jedzeniu – sprawia, że książka nie jest katalogiem martwych cymeliów. Przeszłość kultury, tak jak ją Dumanowski od kuchni rozbiera, to nie jest coś na sicher określone, ale raczej konstelacja tradycji i sposobów urządzania się w świecie. I każdy z tej żywej książki może wyciągnąć coś dla siebie, lepiąc własną, skrojoną z dostępnych materii tożsamość Polaka za niepodległym stołem. ©℗
Profesor Dumanowski pieczołowicie wydaje i komentuje teksty, z najstarszą zachowaną polską książką kucharską „Compendium ferculorum” z 1682 r. na czele. 99 proc. tych przepisów to dziś łamigłówki, których nie da się w praktyce wdrożyć. Jajecznica po staropolsku jest na szczęście wykonalna: „rozbij jajec, wlej masło w rynkę, a usmażywszy, daj z rynką na stół. Możesz też cebulki młodej, zielonej albo pietruszki drobno ukrajać”. Uff. Zostawmy karkołomne zadanie wskrzeszania przepisów fascynatom podobnych tym, co się za husarzy przebierają. Opowiem wam za to, co mnie trzymało dziś przy życiu, gdym pisał tekst, bo mieszkanie w zabytkowo niedogrzanej kamienicy zmusiło mnie do podjęcia nowych strategii przetrwania. Otóż jeśli w domu nie czeka na nas pożywna zupa na rosole ze starej kury, ale zostało gdzieś po kątach parę warzyw, możemy zrobić z nich szybki bulion (marchew, seler, cebula... pietruszka nie jest konieczna, pieprz, listek laurowy, może tymianek). Zajmuje to pół godziny. Do tego potem wlewamy sporo przecieru pomidorowego – mam nadzieję, że zawsze macie go w spiżarni. Na tym etapie zupa już da się zjeść, ale jest anemiczna. Czymże ją ocucimy? Dajmy czegoś ostrego – na przykład adżiki lub harissy, tylko tyle żeby ostrość odzywała się dopiero po przełknięciu, nie paliła ust. I teraz mistrzowski sztych: tuż przed podaniem trzemy skórkę z cytryny (sporo, z połówki cytryny na jedną osobę). Doda to tej wegańskiej zupie takiego bigla, że ucieszy też mięsożerców.